Oni
FreeYourMind, śr., 08/04/2009 - 09:16
Jeśli Frasyniuk chce wyprowadzać swoich ludzi na ulice, to nie mam nic przeciwko temu – może właśnie konfrontacja z koalicją postkomunistyczną, czyli scenariusz mołdawski jest jedynym rozwiązaniem, by uzdrowić sytuację w naszym państwie. Podkreślam jednak, że do takiej konfrontacji nawołuje jeden z budowniczych III RP, nie ja, choć oczywiście postawa Frasyniuka, Wałęsy, Mazowieckiego i wielu wielu
innych z tego obozu (bo komunistów nie chcę przywoływać, oni zawsze służyli obcemu państwu, a nie Polsce) dowodzi, jakim całkowicie niekompetentnym ludziom pozwoliliśmy na to, by nami rządzili przez długie lata. Mamy więc w jakiejś mierze za swoje, że w 1989 r. zamiast na ulicach ostrzej kontestować nowy porządek, stwierdziliśmy, że „jakoś to będzie” albo „a może nie będzie tak źle”.
Chyba zwyczajnie nie wzięliśmy pod uwagę, że owi ludzie będą aż tak zakłamani. O ile bowiem do załgania i zaprzaństwa czerwonych byliśmy wprost przyzwyczajeni i raczej zaskakiwały nas przypadki, gdy trafiali się ludzie wyróżniający się na tle komunistycznego bezhołowia jakąś uczciwością i prawością (typu T. Fiszbach), o tyle wydawało się nam, że szeroko rozumiani „ludzie Solidarności” nie zrobią z nas idiotów i faktycznie zmienią Polskę, nie zaś uczynią z niej swój folwark, którego po dwudziestu latach bronią z pasją. Piszę to w kontekście najnowszego artykułu B. Wildsteina, który wymienia kardynalne błędy w formowaniu „nowego państwa”, takie choćby jak brak opcji zerowej w wielu newralgicznych instytucjach i równocześnie fatalne personalne wybory na kluczowe stanowiska w państwie. Tu, rzecz jasna, można się zastanawiać, na ile te wybory były przypadkowe, a na ile dokładnie przemyślane. W sytuacji, gdy szefami resortów siłowych w „pierwszym niekomunistycznym rządzie” pozostawali „niekomunistyczni” komuniści, typu Siwak i Kiszczak, których miejsce było w najlepszym razie za kratkami, to np. nominacja A. Drawicza także wyglądała na świadomy zabieg pozostawienia tego, co najistotniejsze w państwie bez „rewolucyjnych zmian”. Rewolucji nie tylko się bano jak diabli, ale rewolucji w ogóle nie brano pod uwagę. Niedawno w programie Wildsteina był H. Woźniakowski, opowiadający, jak Mazowiecki z kolegami trzęśli portkami przed buntem bezpieczniaków i tysiącami funkcjonariuszy, którzy mogą przeciwstawić się „reformom”. Wildstein słusznie więc dopytywał, czy Mazowiecki nie był po prostu niewłaściwym człowiekiem na stanowisko premiera, ale przecież nie chodzi wyłącznie o Mazowieckiego. Trudno powiedzieć, kto w ogóle był właściwy z ówczesnych ministrów.
Wildstein ma rację wymieniając grzechy wołające o pomstę do nieba przy budowie „nowego państwa”, warto jednak do tej wyliczanki dorzucić jeszcze parę rzeczy. Przede wszystkim owo budowanie od początku pomyślane było tak, żeby żadne procesy społeczne nie mogły się nigdy „wymknąć spod kontroli”. To jest podstawowa (i jak dotąd nie podważona) zasada konstrukcji III RP. Jest to zarazem intrygujący wyraz ciągłości postpeerelu z peerelem. Analogicznie bowiem, jak w komunizmie czerwoni pilnowali przede wszystkim, by obywatele pozostawali wciąż i wciąż w codziennym kieracie, tak w postkomunizmie wymyślono nowy, ulepszony kierat, co do którego zapewniano obywateli, że tym razem to już nikt ich ani nie doi, ani nie niewoli, ani nie okupuje, ani nie wyzyskuje - słowem, że żyje się lepiej i weselej. Im bardziej jednak obywatele domagali się zlikwidowania kieratu, tym bardziej nerwowe reakcje ze strony „nowej władzy” wywoływali. Jedni z przedstawicieli tejże władzy mówili o „niedojrzałości do demokracji”, inni negatywne nastroje społeczne tłumaczyli właśnie „kosztami demokratyzacji”. W ten sposób, dokładnie tak, jak za komunizmu, wybuchy społecznego niezadowolenia tłumaczono jakimiś „czynnikami”, nie przyjmując do wiadomości tego, że istota problemu leży w wadliwej, dysfunkcjonalnej konstrukcji państwa.
Owo pilnowanie, by nic się nigdy nie wymknęło spod kontroli, czyli by Polacy generalnie siedzieli cicho i robili, co mają robić, dowodziło zarazem, że „elity solidarnościowe” boją się tychże ludzi, dzięki którym jakiekolwiek elity opozycyjne się wyłoniły. Ludzie Solidarności bali się polskiego społeczeństwa z jednego podstawowego powodu, że odsunie ich od władzy tak samo, jak chciało odsunąć komunistów, czyli że to społeczeństwo nie tylko wypowie „posłuszeństwo”, ale za pomocą jednego prostego gestu przy urnie wyborczej, „zdelegitymizuje” owe elity, wybierając inne. A przecież nie taki miał być scenariusz. Nie po to się hartowały w boju takie mosiężne postaci, tacy ludzie z żelaza, jak Frasyniuk, Mazowiecki, Wałęsa, Michnik etc. by nagle miano im powiedzieć „dziękujemy”, tj. by nagle nie miały one decydującego wpływu na kształt Polski i obsadę kluczowych stanowisk w państwie. Demokratyzację po polsku pojmowano zatem tak, że owszem, Polacy mają odzyskać jako naród podmiotowość odebraną im przez sowieciarzy, aczkolwiek depozytariuszami owej podmiotowości są „najlepsi z najlepszych”, „sól ziemi”, „kwiat rycerstwa”, czyli słynna drużyna Wałęsy. Ta ostatnia miała swoje burzliwe losy w okolicach pierwszych wyborów prezydenckich i prezydentury Wałka, ale przecież dziś skonsolidowana jest w obliczu kontrrewolucji tak jak przed 20 laty, tak więc nie musimy już wracać do sporów w rodzinie (wspominał o nich niedawno P. Zaremba na łamach „Dziennika”). W swojej nieskończonej pysze ludzie ci więc nawet nie myśleli, że można po prostu „oddać władzę ludowi”, tylko postanowili skutecznie ją rozparcelować między sobą. Lud, naród miał być jedynie widowiskowym dodatkiem do tego podziału.
Wszystko już widać było w 1989 r., gdy nie brano pod uwagę wolnych wyborów, te wszak mogłyby wywrócić okrągłostołowy porządek do góry nogami, tzn. miotła historii sprawiłaby, że nie tylko żaden czerwony czy inny „ludowiec” z Bożej łaski nie przestąpiłby progu polskiego parlamentu, ale i część styropianowych kombatantów widziałaby ławy sejmowe czy fotele senackie jedynie oczyma wyobraźni. Wtedy, naturalnie, celebra związana z tymi kombatantami nie mogłaby się rozwinąć, tzn. nie mielibyśmy ani „salonu”, ani tym bardziej „autorytetów moralnych” na długie lata i zgłupielibyśmy do reszty. Kto promowałby polską literaturę, kulturę, naukę, gdyby nie powstało Ministerstwo Prawdy? Nie no, do takiej sytuacji nie można było dopuścić.
Z czasem zaś ten pseudodemokratyczny porządek (demokracja kontrolowana) tak okrzepł i tak wszedł w krew jego beneficjentom, że dziś już bronią go jak lwica swojego stada. Oni wciąż nie chcą słyszeć o tym, że może istnieć inny sposób upodmiotowienia obywateli aniżeli ten, który styropianowcy zaproponowali. Mamy ich po prostu całować po rękach za to, że „dali nam wolność” i zwyczajnie „nie mieszać się do nieswoich spraw”, bo... - ONI nie mówią tego wprost, lecz to właśnie wynika z ich przekazu – nie my decydujemy o Polsce. Co więcej, oni nie przyjmują do wiadomości innych wyborów politycznych, poza tymi, które są przez styropianowców usankcjonowane. Szczególnie jaskrawo to widać w postawie Wałka, który nigdy (nie tylko w swoich atakach furii), proszę zauważyć, nie mówi „prezydent Kaczyński”, tylko „Kaczyński”, ewentualnie, „Kaczyńscy” lub zwyczajnie „Kaczory”. Wałęsa nie jest tu odosobniony. Wiele osób tak właśnie się wypowiada. Jest to wyraz bezgranicznej pogardy nie tylko dla poszczególnych polityków, ale przecież także dla instytucji państwa, które są „zajęte” przez „niewłaściwych ludzi”. Manifestację pogardy tego typu mieliśmy za czasów rządów PiS-u, kiedy to lżono prawowite, demokratycznie wybrane władze państwowe na wszelkie sposoby i traktowano to, jako coś normalnego. Od Żakowskiego, Najsztuba, poprzez przedstawicieli „parlamentarnej opozycji”, na wiejskich satyrykach kończąc, okazywano pogardę tym wszystkim, którzy zajmowali stanowiska państwowe, podczas gdy za rządów którejkolwiek z ekip komunistycznych po 1989 r. dąsano się strasznie w salonach, gdy ktoś choćby jajem zgniłym rzucił w jakiegoś komucha, a co dopiero, gdy sobie z czerwonych szydził lub używał terminu „komuniści” (!).
Wildstein wspomina, jak powiedziałem, o opcji zerowej, której zabrakło w trakcie budowy „nowego państwa”. Zabrakło jednak także delegalizacji partii komunistycznej. Sama „wymiana kadr” w 1989 r. to byłoby i tak za mało. Należało raz na zawsze zdelegalizować partię komunistyczną i zakazać udziału w życiu publicznym ludziom związanym z systemem opresji. W ten sposób nie tylko nie musielibyśmy widzieć dziś codziennie komunistów na ekranach telewizorów i w przeróżnych instytucjach państwowych (o prywatnych nie wspomnę), ale destrukcyjny wpływ czerwonych na polską państwowość zostałby powstrzymany. A nie został, podkreślam. Kwaśniewski, Miller, Szmajdziński, Zemke, Kalisz, Oleksy i wielu innych komunistów nie powinno było w ogóle działać publicznie w wolnym państwie, o ile miało ono być WOLNE. Dziś zaś doszliśmy do takiej sytuacji, że więcej do powiedzenia mają przeklęci komuniści aniżeli ludzie takiego formatu, jak K. Morawiecki czy A. Gwiazda. To absurd i obłęd. Degrengolada polskiego państwa w ten sposób tylko się pogłębia, choć oczywiście ten destrukcyjny, rakotwórczy udział komunistów nie sprowadza się wyłącznie do sfery polityki, skoro na uczelniach i w wielu lokalnych sitwach wciąż czerwoni wiodą prym, jak za dawnych lat, jakby – powiedzmy sobie szczerze – żadnego obalenia komunizmu nie było.
Z. Romaszewski, którego dziś rano w Jedynce słuchałem (strasznie zasmucali się jego wypowiedziami panowie z „Sygnałów Dnia”; Wiesław Molak o mało się nie popłakał, a Henryk Szrubarz co chwilę popadał w poważną zadumę) stwierdził, że to co w Polsce dzieje się obecnie zaczyna przypominać „stare peerelowskie czasy”. Ataki na instytucje zajmujące się prześwietlaniem polskiej historii, ataki na niezależność polskiej nauki i uczelni, ataki na media... I w jednym szeregu komuniści z „elitami Solidarności”. Ja bym zaś powiedział, że „stare czasy” mamy niemal nieprzerwanie od 1989 r. Demokracja kontrolowana nie jest wielkim postępem polityczno-społecznym w stosunku do „dyktatury proletariatu”.
Wspomniany Molak, człowiek wybitnie elastyczny, który błyszczał intelektem w Polskim Radiu szczególnie w czasach Millera, wtrącając się do rozmowy z Romaszewskim, nie mógł wyjść ze zdumienia, że czyjąś pracę magisterską wydano w postaci książkowej, tak jakby nie wiedział, że taka procedura w przypadku prac wyróżniających się wcale nie należy do rzadkości, choć zwykle wydawnictwa uniwersyteckie czy uczelniane biorą się za takie publikacje, a nie prywatne. Nie Molak jeden się zdumiewa, którego magisterium warto byłoby poznać, bo w ubiegłym tygodniu słyszałem, jak dwóch innych specjalistów od historii, Tomasz Lis oraz Tomasz Zimoch w radiowej Jedynce zdumiewało się wielce w ubiegły piątek po 13-tej w Jedynce, że wydano komuś magisterium. Lis mówił o „książczynie” Zyzaka, słusznie wyrażając święte oburzenie, tak jak wielu innych przedstawicieli salonu. Akurat określenie „książczyna” znakomicie się nadaje do każdej publikacji Lisa (włącznie z „ABC Dziennikarstwa”, której był współautorem), ponieważ ani w nich polotu, ani jakiejś erudycji, ani choćby krytycznej analizy, wot takie klasyczne biadolenie salonowca na świat, podparte kalkami myślowymi, które wypuszczają w świat funkcjonariusze z Czerskiej. Gdyby Lis był choć trochę oryginalny albo choć trochę dowcipny, a on niestety jest typowym przykładem polskiego wzorca „z nędzy do pieniędzy”, przy czym termin „nędza” należy odnieść do poziomu intelektualnego tego dziennikarza (chociaż przy takiej konkurencji „w zawodzie”, to może sukcesowi Lisa nie ma co się dziwić). Ale i Zimoch, dodajmy, nie odstawał od peletonu, ponieważ pytał Lisa, czy jego praca magisterska została wydana i jednocześnie wyznał, że jego, tj. Zimocha, praca nie została wydana. Cholera, jaka wielka to szkoda, naprawdę. Ja osobiście chętnie bym poznał prace magisterskie Zimocha, Lisa, Molaka, a nawet Szrubarza i nawet byłbym za tym, by je wydać, choćby w pdf-ach w Internecie, pozwoliłoby to nam prześledzić formowanie się intelektów wielkich dziennikarzy, także sportowych.
Wracając jednak do haseł Frasyniuka - jeśli „nie mogąc już znieść” IPN-u, lustracji itd., nawołuje on do wyjścia na ulice, to chętnie się z nim na ulicy spotkamy. Zobaczymy, po której stronie jest więcej ludzi z zaciśniętymi pięściami.
http://www.rp.pl/artykul/9133,288178_Wildstein__Wyznania_nominata.html
http://www.polskieradio.pl/jedynka/sygnalydnia/?id=18732
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
15 komentarzy
1. Kłamstwo nie tylko założycielskie.
2. zbyszekmad
3. FYM
Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.
4. żewne jaja to nie to samo co wielkanocne pisanki...
5. @FYM
6. Czyli: klasyczna przemiana według sentencji De Lampedusy
7. Przemo
8. Dominik
9. igorczajka
10. Rekin
11. "nie pchają się na trybuny"
12. FYM
13. dot. wpisu z godz.11.29 A niech to diabli...
14. Oni, zawsze będą tam gdzie stało ZOMO.
15. Oni