Chamostan rośnie w siłę, jego kodeks postępowania staje się niepisaną normą
Co się stało z ojczyzną polszczyzną?
Chamostan rośnie w siłę, jego kodeks postępowania staje się niepisaną normą
Jaka jest kondycja naszej ojczyzny polszczyzny na przestrzeni lat. Rachunek sumienia z okresu 1989 – 2008 musi być poprzedzony refleksjami o czasie wcześniejszym. To rodowód konieczny. Czuję się w pewien sposób upoważniony, ponieważ w swoim pisaniu posługiwałem się nie tylko wyobraźnią, również obserwacją oraz czynnym i biernym uczestnictwem od kilkudziesięciu lat. Przedmiotem mego pisania byli Polacy i ich sprawy, poczynając od okupacji niemieckiej. Od tego czasu miałem uszy i oczy otwarte. To był i jest mój świat. Muszę więc cofnąć się do tych lat wcześniejszych.
Dewastacja moralna, rozbijanie i wynarodowienie Polaków trwało setki lat i dopiero dwudziestolecie międzywojenne scaliło nas w spójną całość. Motorem stał się silny etos walki o niepodległość, obudzony w XIX w., zakończony wyzwoleniem Polski i pokonaniem nawały ze Wschodu. To była wielka rzecz.
Okupacja niemiecka była egzaminem krwawym i wspaniałym. Młodzi konspiratorzy wywodzili się z różnych warstw społecznych: Jan Bytnar, bohater Szarych Szeregów, to syn nauczyciela o wiejskim pochodzeniu, Wacław Bojarski – rymarza z Bednarskiej w Warszawie, Tadeusz Gajcy – syn kolejarza, Andrzej Trzebiński i Zdzisław Stroiński – obaj pochodzenia ziemiańskiego. Ci młodzi ludzie nie tylko walczyli i dawali ofiarę z życia, oni myśleli już o przyszłym państwie polskim, snuli plany reform, gruntownej przebudowy. O tym pisze Stanisław Broniewski, komendant Szarych Szeregów. Pisze w swojej książce o etosie harcerskim poddanym groźnej próbie uczestnictwa w walce z wrogiem. Wykonywali przecież wyroki śmierci, byli w pierwszym szeregu podziemnej wojny. Nie zdemoralizowali się jednak, pozostali czyści.
Prawdziwa katastrofa nastąpiła po wojnie. Narzucony został obcy, wschodni porządek i walka z komunistami zakończyła się przegraną. Znaleźliśmy się pod nową okupacją, o wiele gorszą niż poprzednia, gdyż narzuconą nam przez Sowietów z udziałem polskich komunistów. I odtąd zaczyna się długotrwały proces pustoszenia moralnego narodu. Najlepsi wyginęli bądź uciekli z kraju lub gnili w tiurmach. Pozostali ukrywali się gdzieś na obrzeżach życia. Nadal przeważająca część społeczeństwa traktowała rządzących komunistów jak wrogów, zdrajców, wykonawców poleceń z Kremla. Lecz życie ma swoje prawa. Lata przymusu, represji, demagogicznej propagandy spowodowały wyniszczenie duchowe; uczyły pokory, zaprzaństwa i przystosowania się do nowych okoliczności. Prawda była zakazana i zaczęto uważać ówczesny stan rzeczy za długotrwały, o ile nie wieczny. Polska stała się atrapą.
Istnieje obawa, żeby następne pokolenia Polaków nie wyrosły na ludzi znikąd, pozbawionych korzeni i oparcia
Wiedzieliśmy, że państwo, władza, prawo są nam obce, wrogie. Ale działało także naturalne prawo przetrwania i poddawaliśmy się obowiązującym regułom gry. Najgorsi korzystali najwięcej z takiego stanu rzeczy. I choć nieujarzmiona ostatecznie potencja narodu czasem dawała o sobie znać – zryw w czerwcu 1956 r. w Poznaniu czy październik 1956 r. w Warszawie – to wszelkie próby uczłowieczenia socjalizmu, jak mówiono wówczas: „przywrócenia mu ludzkiej twarzy”, kończyły się niezmiennie utratą nadziei i system dalej znieprawiał i niewolił. Jego działania o tyle były skuteczne, że wykształcił się najgorszy z możliwych pragmatyzm, który da się streścić w kilku słowach: nie ma co podskakiwać i trzeba w tym bagnie starać się o zdobycie jak najlepszych szans bez względu na środki prowadzące do celu. Już mało co znaczyło dobro i zło, prawda i kłamstwo, przyzwoitość, wierność zasadom. Wszystko sprowadzało się do egoistycznego serwilizmu. Był to proces pokoleniowy. Ojcowie tak wychowywali swoje dzieci. Te dzieci stawały się rodzicami i swemu potomstwu przekazywały to samo.
Dopiero wybuch „Solidarności” dał nadzieję, że nasza ojczyzna polszczyzna nie została do reszty znieprawiona. Można ten fenomen nazwać erupcją pozytywnych sił tkwiących pod skorupą. To była wielka szansa odrodzenia zdeptanego, sponiewieranego narodu. Nawet twarze działaczy związku „Solidarność” z hut, fabryk, kopalni, biur, ludzi młodych i starych, były inne, jak z innej planety, czyste, wyraziste, jasne. Nie miały nic wspólnego z fizjonomią Gnębona Puczymordy, panującego dotychczas niepodzielnie na wiecach, masówkach i egzekutywach partyjnych. I był tak silny entuzjazm, potrzeba czystości etycznej i przywrócenia zapomnianych wartości. Była wola wspólnego działania, odrodzenia Polski. Była bezinteresowność i potrzeba wspólnoty.
Jednak polityczna ekwilibrystyka Okrągłego Stołu spowodowała kompromis z warstwą rządzącą w PRL; tzw. łagodne przejście z tamtego czasu do III RP – z zachowaniem stanu posiadania dawnych komunistycznych włodarzy, zapewnienieniem im nietykalności, swobody rabunkowego właszczenia się na mieniu państwowym, nachalnym przenikaniem prominentów z aparatu partyjnego i tajnych służb do nowych elit. Słowem, cała ta „gruba kreska”, zasunięcie teatralnej kotary na niedawną przeszłość – zmarnowały bezcenny kapitał „Solidarności”, zniechęciły czystych ludzi do nieczystych spraw. (...) Przejmowane zostawały cyniczne reguły postępowania z praktyki PRL, tyle że zmodyfikowane w formie, opatrzone inną etykietą. Etos patriotyczny, pamięć i historia zostały zlekceważone jako bagaż przeszłości, wyrzucone do śmietnika spraw nieużytecznych. Tak marnowała się szansa rzeczywistej naprawy Polski i moralnego jej odrodzenia. Szybko zanikał entuzjazm. Ogarniała apatia, zniechęcenie. Jak pisze Leszek Długosz, marzyły się nam Himalaje, a poszliśmy w Beskid Niski!...
Miałkość, małość zyskały pierwszeństwo. Wystarczy zauważyć, jak szybko poznikały czyste, szlachetne twarze działaczy „Solidarności” z karnawału roku 1980 czy później – stanu wojennego. Zastąpili ich ludzie sprytni o twarzach-bułach, bez indywidualnego wyrazu, jakby niedorzeźbionych. Wszyscy do siebie podobni, cwani pragmatycy. Wyrosła klasa polityczna kurczowo trzymająca się zdobytej pozycji. Dużo w niej Nikodemów Dyzmów, czują się jak ryby w wodzie, poruszają się w zaklętym kręgu od urzędu do urzędu, odchodząc zaś od polityki, od razu zatrudniani są w bankach, spółkach, holdingach, radach nadzorczych ze względu na swoje rozległe koneksje. Zuniformizowani, odbici jedną sztancą w mennicy.
Do takiej rzeczywistości nastałej po 1989 r. wtargnęła potężną falą europeizacja. Małpia, powierzchowna. Często stosowana jako szantaż, bicz. Służy do różnych doraźnych celów partyjnych. Co na to Europa! Musimy, bo Europa! A przede wszystkim mąci umysły relatywizacją, lekceważeniem dawnych wartości uważanych za anachroniczne, hamujące postęp. Wprowadza zamęt światopoglądowy, często bowiem ma lewacki rodowód; wielu niedawnych apostołów marksizmu, maoizmu, trockizmu, wielbicieli Che Guevary i Czerwonych Brygad znalazło się na pierwszej linii integracji europejskiej, wiodą prym w parlamencie w Brukseli, działają na frontach globalizacji, ekologii, katastrofy klimatycznej, pomocy dla głodujących w „trzecim świecie”, obrony Palestyńczyków. Bezbronna polska młodzież wyrastająca w rzeczywistości nieokreślonej, nieukształtowanej ostatecznie, gdzie widma PRL i mentalność postkomunistyczna ciągle żywe, chętnie sięga do efektownych wzorców światłej Europy. Bawi się w parady feministyczne czy gejowskie, protesty w Dolinie Rospudy, wdrapywanie na wysokie kominy itp. Nade wszystko chętnie przyjmuje egoistyczne, bezideowe postawy, których celem jest pogoń za sukcesem materialnym, kariera za wszelką cenę i miraż słodkiego życia, traktując jak kulę u nogi historię, tradycję, moralne rozterki.
Gdzie stałe, sprawdzone wzorce? Czego się trzymać? Gdzie dobro, a gdzie zło? Wszystko staje się splątane, płynne, brakuje oparcia. I na domiar złego na scenie są jeszcze media, show-biznes, żurnaliści ze swoim poczuciem wszechmocy, zdeprawowani siłą broni, którą mają. Ogłupiają i... prowadzą na manowce zapatrzonych telewidzów. Telewizja to nader interesujący twór, uwikłana niejako dynastycznie – ojcowie, synowie, wnuki – w dawny komunistyczny układ; tym bardziej ci ludzie nie chcą przejrzystości życia publicznego, wrogo nastawieni przeciw próbom odkrywania przeszłości, dążeniu do prawdy. Serwilistyczni i ulegli wobec każdej władzy mają przekazaną z tamtych czasów zręczność prestigitatorów (i brak jakichkolwiek poglądów?). Ogarnia rezygnacja. Ta wymarzona Polska jest jakąś chimerą, złudzeniem. Tak myśli niemała część społeczeństwa, bierna, niechętna każdej władzy, uśpiona. Patrzy lud ponuro i rachuje, ile milionów idzie z jego podatków na polityków, partie, posłów, rząd, administrację. Chamostan rośnie w siłę, jego kodeks postępowania niepisaną normą. Tak nazywam warstwę społeczną wylęgłą na styku komunizmu i „Europy”.
Tak jak Jarosław Marek Rymkiewicz i wielu innych wierzyłem, że wreszcie pojawił się „ktoś, kto ugryzł w dupę żubra”, nie powiem – przepraszam za kolokwializm. Niestety, nie był to gryz skuteczny. Żubr ledwie poruszył racicami. Może nie ma żadnego żubra? Zwid jego majaczy jedynie. Nasza ojczyzna polszczyzna nadal zarażona komunistyczną ciągłością i źle pojętą europeizacją. Tu konieczna dygresja: nie chodzi o powrót PZPR czy komunizm w postaci strukturalnej, myślę o kontynuacji mentalnej. A mówiąc o europeizacji, przypominam, rewolucja nihilizmu w Niemczech i program Lenina realizowany w Rosji to import z zachodniej strony. Wylągł się w piwiarniach Monachium, Berlina i kawiarenkach Zürychu w Szwajcarii. To też droga wspaniałej, zjednoczonej Europy, nie wiadomo, w jakim kierunku może podążać.
Istnieje obawa, żeby następne pokolenia Polaków nie wyrosły na ludzi znikąd, pozbawionych korzeni i oparcia. Możemy zatracić to, co było najlepsze i zyskać najgorsze.
Autor jest pisarzem i publicystą. Ostatnio nakładem wydawnictwa Świat Książki wydał zbiór opowiadań „Syjoniści do Syjamu”
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. Tragiczne
Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.