Postępowa ciemnota (Maciej Rybiński)

avatar użytkownika Maryla

Granice dobra i zła w sferze intelektualnej zostały wyznaczone gdzieś w amerykańskich kampusach metodą paznokciową – stąd dotąd – i są przestrzegane jak zasady koszerności przez chasydów
 


Po moim (trudno powiedzieć recenzji) omówieniu książki Jonaha Goldberga "Liberalny faszyzm" zatelefonował do mnie Janusz Korwin-Mikke z pretensjami. – Piszę to samo co Goldberg od 20 lat – powiedział – i nic. Nikt nawet nie wspomni.

To prawda. Mikke ma rację. On pisze, pisze Waldemar Łysiak, a do tego jeszcze kilku mniej popularnych czytelników "National Review". I to wszystko. Korwin-Mikkemu dorobiono gębę (nie bez jego własnego udziału) dziwaka z iskrą szaleństwa. Łysiak, mimo że jego książki rozchodzą się w rekordowych nakładach, jest po prostu przemilczany. Nałożono na niego najstraszliwszą dla twórcy karę – klątwę nieistnienia.

Taka całkowita marginalizacja garstki Polaków traktujących poważnie wolność słowa, idei, swobodę myślenia i prawo do formułowania każdej myśli w zgodzie z własnymi poglądami i poczuciem uczciwości prowadzi do tego, że nie ma u nas nawet szczątkowych przejawów dyskusji w fundamentalnych dla przyszłości świata kwestiach światopoglądowych.

Granice dobra i zła w sferze intelektualnej zostały wyznaczone gdzieś w amerykańskich kampusach metodą paznokciową – stąd dotąd – i są przestrzegane jak zasady koszerności przez chasydów. Janusz Korwin-Mikke i Waldemar Łysiak nie są koszerni, więc nie ma co ani z nimi, ani o nich mówić. (Koszerność podałem tu tylko jako przykład bezdyskusyjnych zasad ograniczających swobody. Nie ma to nic wspólnego z semityzmem, antysemityzmem ani filosemityzymem. Zaznaczam, bo wiem, co przy złej woli można zrobić z takiego porównania.). Dyskusja o wartościach jest zakazana i estetycznie odrażająca, dyskusja ze Slavojem Żiżkiem o Leninie pożądana i urocza. Tyle.

Najlepiej być kosmitą

Książka Goldberga, przy całym szacunku dla Korwin-Mikkego, ma jedną zaletę – jest usystematyzowanym, podbudowanym historycznym instrumentarium naukowym opisem kształtowania się obowiązującej dziś w naszym świecie, w naszej cywilizacji ideologii. I bardzo przekonywającym obrazem ciemnoty, niewiedzy i ciasnoty umysłowej jej wyznawców. Jest to ciemnota postępowa – ale zawsze tylko ciemnota, która kiedyś, w przyszłości, na skutek naturalnego przyciągania się podobieństw spotka się w jednym punkcie z ciemnotą wsteczną. I wtedy znowu będziemy mieli katastrofę. Powtórkę z katastrofalnego wieku XX. Wieku ideologii.

Drugą zaletą "Liberalnego faszyzmu" – w każdym razie w Polsce, ale chyba nie tylko – jest to, że autor Jonah Goldberg to Amerykanin. Cudzoziemiec. Obcokrajowiec. Nie jakiś tam Mikke, którego można spotkać w sklepie, albo Łysiak łażący po tej samej ulicy.

Swój nie nadaje się na autorytet, bo zawsze zostanie zakwestionowany z przyczyn choćby bardzo przyziemnych. I to nawet wtedy, gdy go wylansuje "Gazeta Wyborcza". A wówczas już nie trzeba innych argumentów jak tylko to, że dłubie w nosie.

Nieużyteczność ludzi miejscowych w debatach zasadniczych nie jest ani zjawiskiem nowym, ani lokalnym. Na przełomie wieków (XIX i XX) Thomas Theodor Heine, filar monachijskiego pisma satyrycznego "Simplicissimus", znakomity rysownik (ktoś w rodzaju bawarskiego Andrzeja Krauzego), powiedział: "Żeby zrobić karierę, trzeba być Francuzem, nieboszczykiem albo zboczeńcem. Gdybym mógł być zmarłym zboczonym Francuzem – mój Boże, to by dopiero było życie!". Pod tym względem nic się nie zmieniło.

Moją nadzieją było, że zaczniemy o książce Goldberga dyskutować, ale pole dyskusji jest tak zaminowane, że aby je rozbroić, autor musiałby chyba być kosmitą. Bycie Amerykaninem nie wystarcza.

Obojętność na kołtuństwo

Na szczęście, zamiast o Goldbergu, odezwał się w "Rzeczpospolitej" Stefan Chwin o moim felietonie w sprawie pani Aliny Żemojdzin i jej dzieła sztuki kosmetycznej – kremów z ludzkiego tłuszczu. Nie zdając sobie zapewne zupełnie sprawy z tego, że w gruncie rzeczy zabiera głos w kwestii książki "Liberalny faszyzm".

Tekst "Moje gusta są moimi gustami i tyle" jest wręcz podręcznikową ilustracją panoszącego się zamordyzmu, który przywłaszczył sobie etykietę liberalizmu tak skutecznie, że tradycyjni liberałowie amerykańscy niezarażeni lewackim progresizmem zaczęli się nazywać libertarianami.

Stefan Chwin, już nie liberał, ale leseferysta, napisał mi, pewnie z życzliwości, aby mnie popchnąć na właściwą drogę ku udziałowi w kształtowaniu powszechnego dobra, tak: "O sztuce pani Katarzyny Kozyry (...) myślę podobnie jak o sztuce pani Żemojdzin. Ale to, że mam wątpliwości co do artystycznego charakteru sławnej "Piramidy zwierząt", nie znaczy wcale, że mam jakieś oczywiste prawo poniżać czy ośmieszać ludzi, którzy są przeciwnego zdania w tej sprawie. Moje gusta są moimi gustami i tyle".

Zdumiewająca wypowiedź, dla której podbudowania przywołano nawet Waszyngtona i Kościuszkę. Ależ jest dokładnie odwrotnie.

Nie tylko ma pan prawo, ale jako intelektualista ma pan obowiązek oceniania, wyszydzania, poniżania i awanturowania się o wszystko, co dzieje się w sferze publicznej. W państwie, w polityce i w sztuce też. Nie ma pan tylko prawa zakazywać – ani produkcji artystycznych kremów, ani wyrażania ocen na ten temat. Gusty nie podlegają ocenie tylko w sferze prywatności. Wolno komuś lubić śledzia z konfiturą i nikomu nic do tego. Ale już jedzenie śledzia z dżemem i rzyganie w charakterze artystycznego performance podlega – powinno, musi podlegać – krytyce, jak wszystko, co publiczne.

Zachowanie swojego zdania dla siebie, co Stefan Chwin propaguje, jest zwykłym tchórzostwem intelektualnym. W ogóle ten sposób myślenia, jakie zaprezentował gdański pisarz – sądzę, mam nadzieję, że niezbyt szczerze – jest wezwaniem do absolutnej obojętności wobec wszelkiego rodzaju kołtuństwa pseudoartystycznego.

Prawo do piętnowania kiczu

Dlaczego? Dla świętego spokoju czy raczej dla samozadowolenia z własnej, rzekomej szlachetności? Ciekaw jestem zresztą, czy ta wyrozumiałość Stefana Chwina dotyczy wszelkich kiczów artystycznych i czy gdybym ja napisał i opublikował w "Rzeczpospolitej" wierszyk bogoojczyźniany częstochowskimi rymami, spotkałbym się z taką samą tolerancją, czy też ogranicza się ona tylko do twórczości z etykietą postępu.

W myśl zaleceń Chwina należałoby zlikwidować całą krytykę artystyczną, zakazać lektury eseju Stefana Żeromskiego "Snobizm i postęp" piętnującego barbarzyństwo w sztuce, a "starego lwa liberalizmu" – jak nazywano w PRL walczącego przeciwko bełkotowi w literaturze – Antoniego Słonimskiego przemianować pośmiertnie na stupajkę i zamordystę.

Aż mi wstyd, że muszę najprostsze rzeczy tłumaczyć zasłużonemu pisarzowi, ale liberalizm w stosunku do sztuki polega na tym, i tylko na tym, że organa administracji państwowej dysponujące środkami publicznymi nie mają prawa finansować, wedle gustów swych urzędników, jednych kierunków sztuki, a innych nie.

Natomiast mój stosunek do rozmaitych kiczów snobistycznych i prawo do głoszenia poglądów w tej sprawie nie podlega ograniczeniom. Jest warunkiem mojej wolności, jak swoboda wypychania zwierząt jest warunkiem wolności pani Kozyry, a smarowanie chleba tłuszczem ludzkim – wolności pani Żemojdzin.

Powinniśmy się żreć o wszystko publicznie.

Najzabawniejsze, że Stefan Chwin zdaje się to wszystko wiedzieć. Dostałem właśnie zaproszenie na Gdańskie Forum Dialogu organizowane przez Aeropag Gdański, a w nim wypowiedź Stefana Chwina: "Istotą wolności jest konflikt z innymi. Bez tego konfliktu wolność nie istnieje, to znaczy jest pozorem wolności".

Stefan Chwin jako teoretyk wolności jest mi sympatyczniejszy niż jako praktyk.

 

http://www.rp.pl/artykul/280243.html

Etykietowanie:

1 komentarz

avatar użytkownika michael

1. Paraliż postępowy.

Bardzo mi odpowiada ten tekst, trafia w sedno. A wszelki postęp, szczególnie od tej "liberalnej" strony na tyle już paraliżuje życie na naszym globie, że już dawno powinien, ba, już rzeczywiście znaczy tyle samo co paraliż, tyle, że odrobinę paskudniejszy, bo postępowy. Mamy więc ten tytułowy, paraliż postępowy, zakałę ludzkości. A co do ucieczki liberałów pod skrzydła nowej nazwy pojęcia: libertarianie. Pod sztandarami liberalizmu pozostają już tylko wszelkie totalitarne i śmiertelnie agresywne nowe pokolenia bujnie rozrośniętych potomków komunistycznego trockizmu, posplatane ze szczególnie imperialistyczymi odmianami faszystowskiego leninizmu. Sam tytuł książki Goldberga jest jak strzała w środku tarczy: "Liberalny faszyzm"