Wolne przemyślenia...

avatar użytkownika Anonim
Zimny niedzielny wieczór. Urwałem się z Instytutu by zdążyć na „osobówkę”. Opatulony szalikiem, na głowie wełniana czapka, która chroni mnie przed mrozem na rękach stare poszarpane rękawiczki. To taka nowoczesna zbroja do walki z mrozem. Wybiegam z dawnej kamienicy wprost na rynek krakowski. Już w sobotę, kiedy przyjechałem dostrzegłem pustkę w krajobrazie krakowskiego rynku. Jeszcze przed świętami tętnił on życiem. Od strony Instytut mieścił się szereg kramów i kramików wybudowanych specjalnie z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Można tam było kupić dosłownie wszystko. Kiedy się przechodziło różnorakie zapachy mieszały się z sobą dając specyficzny klimat nadchodzących świąt. Ludzie przybywali w to miejsce z całymi rodzinami, na scenie występowały zespoły dziecięce, które śpiewały kolędy. Było gwarno, wesoło i miło. Dziś mamy wielki pusty plac pokryty śniegiem. Szybkim krokiem mijałem sukiennice po prawej stronie, po lewej dorożki ustawiały się jedna za drugą. Konie parskały i prychały stojąc na zimnie. Lekko się ślizgałem, gdyż pod butami śnieg w połączeniu z kostką brukową stawał się lodowiskiem i dawał wrażenie, że każdy następny krok może być ostatnim a później to już tylko trzeba będzie się otrzepywać ze śniegu. Docieram na ulicę Floriańską. Ulica Floriańska to jedna z ulic, które są odnogą krakowskiego rynku. Tak jak w powiedzeniu „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” tak w Krakowie „wszystkie drogi prowadzą na Rynek”. Na Floriańskiej znaleźć można dosłownie wszystko. Jest przepełniona sklepami, restauracjami, butikami z biżuterią, odzieżą, hotelami, księgarniami itd. To prawie miasto w mieście. Każda uliczka odchodząca od rynku krakowskiego to żyjąca własnym życiem aglomeracja. Pokonanie ulicy Floriańskiej graniczy w pewnym sensie z ekwilibrystyką. Nie posiada się stałej linii marszu. Mnogość ludzi, którzy wylewają się z każdego zakamarka jest nie wiarygodna. Gdyby tak prześledzić ile to trzeba zrobić różnych uników i przejść z jednej strony na drugą dałoby wynik na pewno zaskakujący. Wszystkich mijanek, jakie tego dnia wykonałem by przedrzeć się przez płynący tłum w różnym kierunku daje dwukrotność jej długości. Aby dotrzeć na sam koniec człowiek musi się nieźle napocić. Z jednej strony to cudowne, że w jednym miejscu można spotkać tak dużo różnych ludzi. Ludzi z innych kultur, krajów. Jednak, gdy człowiek się śpieszy staje się to irytujące. Gdy już się dotrze na koniec ulicy Floriańskiej przed nami ukazuje się barbakan. Budowla ta pamięta jeszcze królów i księżne. Ja natomiast robię skręt w prawo. Ciasną i wąską uliczką przedostaje się w stronę dworca. Jednak gdzie by się człowiek nie ruszył wszędzie masy ludzi płyną w każdą stronę. Żal tylko tych, co przesiadują i proszą o jałmużnę. Tych wszystkich bezdomnych, co los ich nie oszczędził. Giną oni w tym całym natłoku siedząc gdzieś na skrawku chodnika. Obojętność ludzi jest ogromna. Każdy zajęty własnymi sprawami, nawet nie zauważa, że druga osoba potrzebuje pomocy. Idę dalej przechodzę przez ulice, teraz mijam skwer, prosto w kierunku przejścia podziemnego. Tam się zatrzymuję. Kupuję bilet. Kobieta w okienku wygląda na lekko znudzoną. Wiek ok. 45 lat. Pewnie ten zawód wykonuje już dość długo. Blond włosy, ostro pomalowane oczy, cera bladawa. Pewnie pali papierosy gdyż skóra na twarzy posiada mnóstwo zmarszczek. Pani wydaje mi resztę. Teraz już tylko kilkanaście metrów i jestem na peronie. Wychodzę po drugiej stronie ulicy, którą mijałem mając ją nad głową. Wychodzę na wprost Galerii Krakowskiej. Mijam ją i udaję się w stronę Dworca Głównego. Wpadam zdyszany na peron. Ku mojemu zdziwieniu pociągu nie ma. „No tak!” – pomyślałem – „Spóźniłem się”. Jednak przypomniałem sobie, że zmienił się rozkład jazdy pociągów. Po sprawdzeniu okazuje się, że mam dwadzieścia pięć minut do odjazdu. Postanowiłem, więc udać się schodami w dół do dużego korytarza, który mieści się pod peronami. To swego rodzaju pasaż niż korytarz. Znajdują się tam przeróżne stoiska, na których można zakupić praktycznie wszystko. Najciekawszym miejscem w tym pasażu są stoiska z książkami. Tu znajduje się dla wielbicieli słowa pisanego istny raj. Każdy gatunek literatury, atrakcyjne ceny. Cóż więcej chcieć. Korzystając z chwili wolnego czasu zatopiłem się w ten kawałek dworca, który jest odskocznią od całego zgiełku. W gąszczu książek z przeróżnych dziedzin wypatrzyłem książki Ryszarda Kapuścińskiego. „Wojna futbolowa”, „Szachinszach”, mój ulubiony „Autoportret reportera” wszystko to w jednym miejscu okazały się za zbyt kosztowne jak na moją kieszeń. Jednak następnym razem, gdy będę w tym miejscu, którąś zakupię, jak nie wszystkie. Pora odjazdu. Pociąg jak to pociąg. Czerwono, biało szary z domieszką śniegu na kołach, przewodach i innych wystających częściach, które mają styczność z podłożem. Wchodząc do środka trzeba było trochę się nagimnastykować. Okazało się, że jedne z drzwi nie są otwarte, co utrudniało wejście. Znalazłem wolne miejsce. Ulokowałem się na siedzeniu, wyciągnąłem z plecaka „Podróże z Herodotem”. Jednak nie zaczynam jeszcze czytać. Nigdy tego nie robię. Pierwszą czynnością, jaką wykonuję po rozpakowaniu i usadowieniu się w pociągu to obserwacja ludzi. Nauczył mnie tego Kapuściński. Aby być dobrym reporterem trzeba patrzeć na otaczający nas świat, choć byśmy go nie rozumieli, to warto go oglądać. I to właśnie czynię. Obserwuję współpasażerów. Taki komfort daje podróżowanie osobówkami. Można obcować z ludźmi, widzieć ich reakcje, zachowanie, smutek, radość. Każda z napotkana osoba to niepowtarzalna „kopalnia wiedzy”. Ciekawość poznawania zachowań ludzkich jest jednym z nieodłącznych atrybutów reportera. W reportażach chodzi przede wszystkim o ludzi. To oni są bohaterami, aktorami pierwszoplanowymi. Ich uczucia, reakcje, troski, radości i smutki. Rozglądając się tak po całym wagonie – na szczęście w „osobówkach” nie ma przedziałów, co nie stwarza sztucznej bariery między ludźmi – można zaobserwować niezliczoną ilość ludzkich zachowań. Od zwykłego lekkiego zakłopotania, zamyślenia po przez śmiech, żal, rozpacz, tęsknotę lub sen. Cały wagon osób o różnych zachowaniach, osobistej kulturze, wieku i podejściu do życia. Kiedy spotykamy ludzi na swojej drodze patrzymy na nich pewnymi stereotypami? Wydaje się nam to normalne, takie ludzkie. Naprzeciwko mnie siedzi młody człowiek. Wiek około 27 lat. Dobrze ubrany, zadbany, włosy na żelu, stylowy płaszcz, buty dobrej firmy poznać można, po jakości skóry. Na myśl przychodzi, że pewnie dobrze sytuowany. Gdy tak patrzyłem na mojego współtowarzysza podróży z zaciekawieniem wypatrywałem cóż ten człowiek może czytać. Od razu w głowie miałem ułożoną wizję, co powinien czytać. Jednym tchem wyszeptałem w myślach „Wprost”, „Newsweek” lub „Polityka”. Wygląd świadczy, że zapewne interesuje go któryś z tych periodyków. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ów pan czyta „Party”. Plotkarski magazyn o życiu gwiazd. Przyłapałem się na ocenie człowieka po wyglądzie. Ileż razy nam się to zdarza? Pewnie codziennie oceniamy kogoś po wyglądzie. Jakże wówczas krzywdzimy i ową osobę i samych siebie. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć w ocenianiu kogoś innego. Przecież Kapuściński tego nie robił. On szedł do ubogich, rozmawiał z nimi, żył i dzielił z nimi troski. A my? Świat, który nas otacza otępia nas z uczuć. Nie potrafimy pomóc żebrakowi na ulicy gdyż stwierdzamy, że na pewno na to zasłużył. Oceniamy ludzi po wyglądzie, po tym, co czytają. Ale czy to jest uczciwe? Sięgam do Kapuścińskiego. Kartkuję do przodu, do tyłu, zatrzymuję się. Zaczynam czytać. W jednej chwili zmieniam otoczenie, klimat. Już nie jestem w pociągu. Teraz razem z Kapuścińskim przemierzam odległe mi kraje. Ta podróż nie trwa długo. Z „Konga” wyrywa mnie konduktor prosząc o bilet. Podaję mu uprzejmie. Spoglądam na niego z zaciekawieniem. Zawsze wydawało mi się, że praca konduktora to niewdzięczny zawód. Stoi tuż obok mnie sprawdzając mój bilet i legitymację. Wysoki szczupły mężczyzna po czterdziestce, żonaty, gładko ogolony, twarz szczupła i długa. Kości policzkowe dobrze widoczne, skóra na twarzy najwyraźniej pod wpływem wieku zsunęła się w dół. Ubrany w uniform kontrolera. Granatowy kolor marynarki, biała koszula i krawat. Krawat z napisem „PKP Przewozy Regionalne”. Uprzejmie oddaje bilet i sprawdza dalej. Postanowiłem go śledzić wzrokiem i przyglądać się na reakcję ludzi. To dość nietypowe, ale ludzie czują jakiś lęk przed kontrolerem. Nie ważne czy starszy czy młodszy. Strach maluje się w ich oczach. Spoglądają nerwowo czy aby na pewno to dobry bilet i czy nie będzie jakiegoś problemu. Ciekawe, z czego to wynika. Może zaprzeszłe czasy? Jednak młodzi już ich nie pamiętają. To, z czego wynika ten lęk, jeśli kupiło się odpowiedni bilet? Nie wiem. Jednak ten stan rzeczy towarzyszy praktycznie wszystkim. Przykładem może być młoda dziewczyna, która w panice – gdyż pomyliła pociągi i miała inny bilet – wstała i w błagalnym tonie prawie krzyknęła, „Kto z państwa jedzie do Tarnowa?” Naprzeciwko niej siedział młody człowiek ubrany w biały sweter, krótko obcięty, w dżinsach. Przez cały czas przysypiał. Obudził się dopiero wtedy, gdy konduktor wszedł do wagonu. Kiedy owa dziewczyna stała w dość nieporadnej pozie i błagalnym wyrazem twarzy szukając kogoś, kto by jej pomógł nagle odzywa się ten młody człowiek, który siedział naprzeciw niej „Ja jadę do Tarnowa”. Wyraz twarzy tej dziewczyny zmienił się w mgnieniu oka. Rozpromieniona uśmiechem i z nadzieją w oczach pyta „A miałbyś pożyczyć dziesięć złotych? Brakuje mi do biletu. Na stacji Ci oddam”. Chłopak bez wahania wyciągnął dziesięć złotych i wręczył tej dziewczynie. Mnie jednak nurtuje coś zupełnie innego. Czy gdyby w tym wagonie nikt nie jechał do Tarnowa, czy znalazłaby się osoba, która bezinteresownie dałaby tej dziewczynie dziesięć złoty? Czy w tych czasach stać ludzi na taki gest? Jestem daleki od optymizmu. Jeśli obojętnie przechodzimy obok ludzi ubogich i cierpiących to, dlaczego byśmy mieli dać dziesięć złotym młodej dziewczynie w potrzebie. A może się mylę. Może znalazłaby się osoba, która by ofiarowała te dziesięć złotych. Może dałaby, dlatego, że ta osoba nie żebrze, nie próbuje wzbudzić litości. Ofiarodawca wie, że te pieniądze nie zostaną zmarnowane. Jak łatwo dobieramy sobie osoby by im pomóc. Jak dziwnie skonstruowany jest ten świat. Wolimy pochylić się nad tym, po którym widać, że posiada jakąś ugruntowaną pozycję w hierarchii. Łatwiej wesprzeć finansowo ludzi pracujących, bo wiemy, że oddadzą zaciągnięty dług. A co z ludźmi, którzy nie pracują? Oni w dzisiejszym świecie nie mają racji bytu? Transakcja wymiany, coś za coś. Liczy się interes. Jak pomagamy patrzymy na korzyści. Co można z tego mieć. Sławę, że ofiarowało się pewną sumę pieniędzy – jak robią to gwiazdy ze szklanego ekranu. Wszystko wokół nas działa na zasadzie we wszystkim szukaj interesu. Bezinteresowność została zepchnięta i wymazana ze świadomości ludzi. Kiedy czyta się Kapuścińskiego zadaję sobie pytanie, dlaczego On nic nie robił interesownie. Przecież mógłby zobaczyć więcej, napisać więcej. Jednak nie robił tego. Szanował ludzi. Ich godność, życie, postępowanie. Tego dziś brakuje. Zwykła jazda pociągiem może udowodnić nam jak daleko zmienia się świat, jak my w tym uczestniczymy i stajemy się podobni do tego wszystkiego. Jak bardzo różnimy się od ludzi w Kenii, Kongo, Chinach, Indiach. Jak świat materialny przysłania nam człowieka. Jak godność ludzka została zepchnięta na margines a zastąpiona pieniądzem. Dziś człowiek to nie człowiek z krwi i kości tylko wartość pieniężna. Bez duszy, godności, religijności. Człowiek to pieniądz. To zysk albo strata. Potrzebny w danej chwili. Później się go wyrzuca, pozbywa. Mówimy o sobie, jako o nowoczesnej cywilizacji, a gdy się dobrze przyjrzeć to niczym się nie różnimy od krajów trzeciego świata. To chciał nam poczęci uzmysłowić Kapuściński. Pokazać nam tamten świat i skonfrontować z naszym. Może nie ma u nas głodu na skalę światową, ale widać rozwarstwienia. Co raz większy podział między bogatymi a biednymi. W tym kierunku zmierzamy. Mijam Tarnów. Za oknem sypie śnieg, wagon się trochę rozluźnił. Patrząc przez okno nachodzi mnie myśl „trzymam w rękach książkę a nie przeczytałem jeszcze z niej praktycznie nic. Dobrze, że jest”. Wracam do książki. Znów kartkuję to w lewo to w prawo. Niezdecydowanie nie pozwala mi na dobór odpowiedniego rozdziału. Zamykam ponownie i postanawiam otworzyć i czytać tam gdzie się otworzy. Rozdział „Zając”. Zaczyna się cytatem z Izajasza „Strzały jego i wszystkie łuki jego naciągnięte; kopyta koni jego jak krzemień poczytane będą…tu urywa się moje czytanie. W pociągu gaśnie światło. Cały skład zamiera. Słuchać jak sapie zdyszana lokomotywa. Za oknem mrugające światło latarni ledwie daje oświetlenie peronu. Widać jak za oknem biegają konduktorzy. Co się stało? Dlaczego nie jedziemy? Czemu nie ma światła? Po około dwóch minutach zapala się światło. Jest już jasno, jednak nadal nie wiadomo, co się stało. Ludzie w wagonie wyglądają na dezorientowanych i lekko spanikowanych. Szczere pole za peronem, nikt nie poinformował pasażerów, co tak naprawdę się stało. W powietrzu unosi się aura niepewności wymieszana z paniką. Młoda kobieta o delikatnych rysach twarzy, zielonych oczach i cerze tak gładkiej jak aksamit, która siedzi po mojej prawej stronie najwyraźniej wcale się nie przejmuje zaistniałą sytuacją. Po jej minie i zachowaniu wygląda jakby nic się nie stało. Nagle oznajmia na cały wagon „pociąg się zepsuł”. Skąd ona to wie? Nie wygląda na pracownika kolei. Z zaciekawieniem zapytałem, „po czym pani to wnioskuje?” Bez żadnego zażenowania odparła „ w sobotę jadąc do Krakowa miałam identyczną sytuację. Wówczas tak samo jak teraz po peronie biegali konduktorzy. Ta sytuacja jest identyczna” odparła opadając lekko na fotel. „No dobrze” pomyślałem. Ale to mogło być coś innego. Postanowiłem jednak nie zaprzątać tym głowy. Ale nie mogłem. Nurtowało mnie pytanie, co my tu będziemy robić. Podstawią kolejny pociąg? A może będziemy czekać na kolejną „osobówkę” z Krakowa, która wyjeżdża dopiero za półtorej godziny. Siedząc tak z otwartą książką i zastanawiając się, co będzie dalej, nie zwracając uwagi na to, że w wagonie ludzi zupełnie sobie obcy zaczynają ze sobą dyskutować. Na drugi tor wjechał właśnie pociąg pośpieszny. Kierunek jego jazdy najwyraźniej Rzeszów. Przebiegła mi myśl „pewnie się przesiądziemy tylko trzeba będzie dopłacić do biletu, bo to inne linie przewozowe”. Jeszcze dobrze nie pozbyłem się tej myśli jak ktoś krzykną „przesiadka!”. Pociąg „pośpieszny” przedzielony przedziałami, w których ludzie za zamkniętymi drzwiami i zasłoniętymi kurtynami odgradzają się od innych. Pół kameralne atmosfery. Rzadko, kiedy ludzie odzywają się do siebie, raczej każdy zajęty swoimi sprawami. Wyższy standard i inna stylistyka jazdy. W poszukiwaniu wolnego miejsca natknąłem się na inny rodzaj ludzi. W jednym z przedziałów siedziały dwie kobiety – matki, – które zajmowały się własnymi pociechami. Nie chcąc przeciskać się dalej wzdłuż wagonu postanowiłem zapytać owe panie czy jest wolne miejsce w przedziale. Jednak nie otrzymałem odpowiedzi po mimo trzech zapytań. Wątpię żeby nie słyszały mojego pytania. Pokazały swoją ignorancją oraz jakie standardy panują w tym przedziale. Gdyby tą sytuację przenieść do mojej „osobówki”, w której dane mi było podróżować i zestawić te panie z tą młoda kobietą, która potrzebowała pomocy sytuacja byłą by identyczna jak ze mną. Resztę podróży postanowiłem spędzić na korytarzu. Patrzyłem na przemijający świat za oknem. Świat tonący w śniegu i ciemnościach. Ten klimat z wagonu, w którym podróżowałem zamieniłbym na klimat, który znajdował się za oknem. Z niecierpliwością czekałem peronu z napisem Peron 1. Kiedy to nastąpiło odetchnąłem z ulgą, że kres mojej podróży dobiega końca. Była piękna zimowa noc. Śnieg spadał dużymi płatami z nieba. A ja krocząc po tym śniegu podążałem w kierunku domu.
Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz