„Efekt Jarkacza” już nie działa...? D-o-p-r-a-w-d-y...?
Rzadko, bo rzadko, ale czasem najzwyklejsze wybory okazują się być plebiscytem ludowym o wymiarze historycznym, jak np. częściowo wolne wybory roku 1989 roku.
Bo tam, gdzie na mocy umowy Okrągłego Stołu formalnie miało chodzić o mocno limitowane i symboliczne dopuszczenie „strony społecznej” do parlamentu (jej przedstawiciele mogli rywalizować m.in. z kandydatami PZPR o 161 mandatów sejmowych, podczas gdy 299 mandatów z góry było zarezerwowanych dla „strony rządowej”), wyborcy zmienili to głosowanie w plebiscyt nad dalszym istnieniem „realnego socjalizmu” w Polsce, odrzucając go całkowicie.
- = > "Wolne" wybory roku 1989
A w minioną niedzielę mieliśmy doczynienia z kolejnym historycznym plebiscytem – za lub przeciw zalewającej nas rewolucji kulturowej i obyczajowej.
I choć formalnie chodziło tym razem jedynie o podział euromandatów, to jednak dla przeważającej większości wyborców była to pierwsza okazja do wypowiedzenia się na temat nowej bezczelnej ofensywy LGBT („najpierw związki partnerskie, potem „małżeństwa” jednopłciowe, a na koniec adopcja dzieci”) oraz na temat bezpardonowego ataku na Kościół.
I wynik tej konfrontacji okazał się jednoznaczny...
Ale takiego wkurzenia wyborców PIS-u wszelkimi tęczowymi atakami i prowokacjami nikt się nie spodziewał – ani zwycięzcy, ani pokonani.
Bo jak kraj długi i szeroki, ludzie masowo, jak nigdy, poszli do urn, zalewając wielkomiejski progejowski, „proeuropejski”, antypisowski i antykościelny elektorat...
I choć, moim zdaniem, ponownie miał miejsce „efekt Jarkacza”, czyli przyrost liczby wyborców niechętnie do Niego nastawionych – to tym razem! – utonęli oni w ogólnopolskim, oddolnym wyborczym tsunami wymierzonym w kulturowych marksistów.
Bo choć frekwencja u nas wzrosła imponująco (prawie podwajając się – z 23,83% do 45,68%), podobnie jak w całej Europie (z 43% w roku 2014 do ponad 50% obecnie), to jednak nie wiemy jak duży był teraz ciągle powtarzający się "efekt Prezesa" – bo np. w Warszawie, gdzie PIS przegrał, głosowało teraz ponad 60% (przy frekwencji 35% w roku 2014) – ale wygląda na to, że ogólnie, w skali kraju, jednak przybyło więcej ludzi wkurzonych na LGBT i wulgarny antyklerykalizm KE, niż ludzi wkurzonych na Jarkacza.
Ale jak będzie w następnych wyborach, jeśli totalni pójdą po rozum do głowy i złagodzą swą progejowską i antykościelną taktykę kamikaze?
Ale czy oni są do tego zdolni...???
A ponadto nadal uważam, że zwiększona obecność Prezesa w telewizorach jest przeciwskuteczna, niewspółmiernie pobudzając jego przeciwników.
A największym błędem zwycięzców byłoby potraktowanie obecnych wyborów nie jako jednorazowego plebiscytu – który już się najprawdopodobniej nie powtórzy – ale jako początek samobójczego tryumfalizmu i samograj wyborczy...
Bo dziś to pojawiają się nawet głosy, że PIS stać jesienią na samodzielną większość konstytucyjną, hehehe.
Bo skoro „wygraliśmy i już stale będziemy wygrywać”, to największą pokusą jest ponowne postawienie na „zwycięską” formułę – czyli „więcej Prezesa i więcej Mateusza”.
A to, moim zdaniem, jest strategią przeciwskuteczną, bo prowadzi jedynie do jeszcze większej aktywizacji wyborczej lemingów, masowo udających się do urn, „byleby dopiec Kaczorowi”.
A kolejnej historycznej mobilizacji „ludu pisowskiego” to już możemy się nie doczekać...
Ale coś mi mówi, że jesienią znowu w telewizorach będą brylować „Prezes z Mateuszem”, bo „zwycięskiego składu przecież się nie zmienia”...
I oby Zjednoczona Prawica wtedy wywalczyła - nie dzięki obu tym strategom, ale mimo ich wysiłków - chociażby zwykłą większość sejmową.
Bo mój niepokój wywołała zeszłoroczna kampania samorządowa, oparta na koncepcji namaszczania premiera Mateusza na następcę Prezesa:
- Docent zza morza - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz