Kazuistyka w natarciu. Tadeusz Witkowski
Słowa na wolności
Po zwycięstwie wyborczym PiS w roku 2015 karierę zrobiły dwa slogany kojarzone z przeciwnikami legalnie wybranych władz. Jednym stało się określenie „opozycja totalna”, którym posłużył się kiedyś Grzegorz Schetyna. Nie jest do końca pewne pochodzenie drugiej zbitki słownej, „ulica i zagranica”, ale wiadomo, że w roku 1968 użył jej członek Biura Politycznego KC PZPR i wicemarszałek Sejmu PRL Zenon Kliszko odpowiadając na interpelacje członków koła poselskiego „Znak” po pamiętnym pobiciu studentów przez milicję i ORMO.
To, że pierwsze z haseł było faktycznie strzałem opozycji we własne kolano zauważono natychmiast (również w środowiskach liberalnych), bo w końcu „negować totalnie” znaczy ex definitione odrzucać wszystko, włącznie z tym, co dobre. Wyborcy emocjonalnie niezaangażowani łatwo przecież mogli wywnioskować, że za takim sloganem nie stoi żaden pozytywny program, a tylko i wyłącznie chęć powrotu do władzy za wszelką cenę.
O historii użycia drugiego hasła najwyraźniej nie pamiętano, ale faktem jest, że oddawało ono istotę przyjętej przez opozycję strategii, toteż środowiska zwolenników obozu rządowego chętnie z tego skorzystały. Trudno było nie zauważyć, iż przeciwnikom chodzi głównie o doprowadzenie do zamieszek ulicznych i wciągnięcie do gry sympatyzujących z lewicą władz Unii Europejskiej. A jeśli komuś zależy na wyprowadzeniu ludzi na ulice, mocne słowo staje się niezwykle użytecznym narzędziem perswazji.
W samym fakcie demonstrowania na ulicy własnych poglądów nie ma oczywiście nic nagannego. Gorzej, gdy podczas demonstracji lub na sali obrad padają słowa obrażające przeciwników, z reguły bowiem wyzwala to podobne reakcje po drugiej stronie barykady. Słysząc polityków mówiących o dorzynaniu watahy i o PiS-owskiej szarańczy albo używających określenia „zdradzieckie mordy” stawiałem sobie czasami pytanie, jak głęboko sięgną jeszcze podziały społeczne.
Za rzecz normalną uznać można to, że w ogniu walki politycznej przypisuje się negatywne tradycje przeciwnikom. Tak czynią w końcu zwolennicy PiS-u wskazując paralele między skargami opozycji kierowanymi do organów Unii Europejskiej a działalnością Konfederacji Targowickiej, która przyczyniła się do upadku Rzeczypospolitej. Ale żeby w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niezawisłości nazwać 250 tys. uczestników Marszu Niepodległości neofaszystami (bo taki przekaz skierowała do swoich medialnych sojuszników na Zachodzie rodzima, liberalna lewica), trzeba być po prostu idiotą albo prowokatorem, który dąży do podwyższenia temperatury dyskursu.
Temu drugiemu służy też najwyraźniej prowokacyjne stosowanie podwójnej miary, gdy dochodzi do oceny decyzji własnych i przeciwników. Coś jak w rozumowaniu jednego z bohaterów W pustyni w puszczy. Jeśli ktoś lustrował kiedyś współpracownika S.B., ks. Czajkowskiego, grzebanie w teczkach było przeciwko sumieniu, ale lustrowanie Macierewicza na użytek paszkwilanckich książek jest w porządku. Gdy skoku na Trybunał Konstytucyjny dokonywali w 2015 posłowie rządzącej koalicji PO–PSL, nikt z liberałów nie protestował. Po zwycięstwie PiS i przegłosowaniu w Sejmie ustaw reformujących sądownictwo natychmiast podniósł się krzyk, że doszło do zamachu na niezależne sądy i na konstytucję.
Nie wszystkie przykłady „moralności Kalego” dają się wszakże skwitować uśmiechem. Gdy zaczynałem pisać o wkładzie podwójnych standardów w budzenie złych emocji, trwały histeryczne protesty środowisk liberalnych przeciwko planowanemu odstrzałowi 180 tys. dzików w związku z rozprzestrzenianiem się afrykańskiego wirusa ASF (choć w czasach rządów koalicji PO–PSL liczba odstrzelanych corocznie dzików była niemal dwukrotnie wyższa i nikt z przedstawicieli liberalnej lewicy nie wydobył z siebie słowa sprzeciwu). W międzyczasie wydarzyła się jednak rzecz naprawdę tragiczna.
Żniwo niefrasobliwości
Sprawa nie jest do końca wyjaśniona. Wiadomo, że w niedzielę wieczorem, 13 stycznia 2019 r., podczas koncertu uświetniającego finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Gdańsku wtargnął na scenę młody mężczyzna i nożem przypominającym broń wojsk desantowych ugodził w okolice serca, w ramię i w przeponę prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, po czym przedstawił się publiczności jako Stefan Miłosz i oświadczył, iż zabił, gdyż siedział niewinnie w więzieniu, do którego wpakowała go Platforma Obywatelska. Rzecz znamienna, iż napastnik nie próbował uciec. Bez sprzeciwu oddał się w ręce służb porządkowych. Mimo przeprowadzonej operacji prezydent Gdańska zmarł następnego dnia.
Jak mogło do czegoś takiego dojść podczas imprezy, nad której przebiegiem czuwała firma ochroniarska? Pierwsza odpowiedź, jaka się natychmiast narzuca w świetle tego, o czym pisze prasa, jest prosta: zignorowane zostały wymogi bezpieczeństwa. Finału WOŚP nie zgłoszono jako imprezy masowej (bo kosztowałoby to więcej) i najwidoczniej nie pomyślano o osobistej ochronie ważnych osób. Średnia wieku 41 mężczyzn zatrudnionych przez firmę ochroniarską na okoliczność imprezy wskazywała na brak doświadczenia co najmniej połowy z nich. Niektórzy nie ukończyli nawet osiemnastu lat. Scenę zabójstwa obejrzałem w dwóch różnych ujęciach, w telewizyjnym serwisie BBC Word News i w Internecie. W pierwszym ujęciu wyraźnie widać jak mężczyzna (który według naocznych świadków po prostu przeskoczył barierki i dostał się na scenę) podbiega do prezydenta Gdańska i przez nikogo nie zatrzymany zadaje mu cios nożem; w zarejestrowanym prawdopodobnie na czyimś smartfonie ujęciu drugim przedstawia się publiczności, podczas gdy zabawa w najlepsze trwa.
Już z pierwszych ustaleń prowadzonego przez prokuraturę dochodzenia wynikało, że 27-letni zabójca miał mimo młodego wieku bogaty staż kryminalny (spędził pięć i pół roku w więzieniu za napady na banki) i że stan jego zdrowia psychicznego wyraźnie odstawał od akceptowalnych norm współżycia z otoczeniem. W 2016 roku przez kilka tygodni (ściślej — od 23 lutego do 13 kwietnia) przebywał w oddziale psychiatrycznym i do końca pobytu w więzieniu (t.j. do 8 grudnia 2018) był pod nadzorem medycznym. W dzień po opuszczeniu zakładu karnego udał się samolotem do Warszawy i pojechał pod Pałac Prezydencki (z zamiarem przedostania się nocą na jego teren?). Podobno chciał zrobić coś dużego, o czym wszyscy będą mówić. Według obrońcy Stefana W., na pytanie dlaczego zaatakował prezydenta Gdańska, miał odpowiedzieć: tak jakoś wyszło. Diagnozujący go w więzieniu psychiatrzy orzekli, iż cierpiał na schizofrenię paranoidalną (słyszał głosy, które komentowały jego zachowanie, wydawały mu polecenia, miał wrażenie, że funkcjonariusze cofają czas, wyznaczają mu zadania do wykonania…)
Zarządzanie emocjami
Nie czekając choćby na wstępne wyniki śledztwa, dziennikarze „Gazety Wyborczej” natychmiast ogłosili, że jest to mord polityczny, za który moralną odpowiedzialność ponoszą Jarosław Kaczyński i media, które w okresie przed wyborami do samorządów lokalnych atakowały prezydenta Gdańska. A ponieważ ani on, ani szef WOŚP, nie byli ostatnio pozytywnymi bohaterami telewizji publicznej, właśnie na nią skierowano główny ogień ataków. Według „Gazety Wyborczej” TVP była jedynym źródłem informacji wizualnej w zakładach karnych.
Głosy te i im podobne miały w jakimś sensie swój odpowiednik w komentarzach zwolenników PiS-u po zabójstwie pracownika biura PiS Marka Rosiaka przez byłego członka PO, Ryszarda Cybę, 18 października 2010 roku. Jest wszakże istotna różnica między wypowiedziami dotyczącymi okoliczności zabójstwa Pawła Adamowicza a komentarzami sprzed lat. O ile dobrze pamiętam, media sympatyzujące dziewięć lat wcześniej z PiS-em oceniały wydarzenia skupiając się na niepodważalnych faktach. Fakty stanowiące kontekst tragicznego wydarzenia w Gdańsku zostały natomiast przeinaczone i nagięte do z góry przyjętej tezy. W odpowiedzi na artykuł Wojciecha Czuchnowskiego w „Wyborczej” służba więzienna z Malborka przedstawiła listę kilkunastu kanałów telewizyjnych, które mogą oglądać skazani. Jeden ze współwięźniów Stefana W. stwierdził ponadto, że w zakładach karnych rzadko ogląda się wiadomości, a jeśli już to na Polsacie i TVN.
Nie oglądam żadnego z polskich kanałów telewizyjnych, toteż nie będę podnosił kwestii ich ewentualnej odpowiedzialności za zaostrzenie dyskursu politycznego. Mam jednak dostęp do prasy i interesuje mnie przekaz płynący z Polski do krajów Unii i do Stanów Zjednoczonych, a ten był w przeważającej mierze antyrządowy i manipulatorski. Trudno się zresztą dziwić, skoro pochodził głównie ze źródeł liberalno-lewicowych związanych z PO.
Sięgam przykładowo po oryginał artykułu korespondentki „The Washington Post” Anne Applebaum z 15 stycznia 2019 roku In the wake of a political murder, the hate campaign continues, który w polskim przekładzie pojawił się w dzień później na stronie Wyborcza.pl (z pełnym dostępem wyłącznie dla prenumeratorów strony). Poza porównaniem ataku na Pawła Adamowicza z zabójstwem brytyjskiej posłanki Jo Cox artykuł nie wniósł do trwającej debaty o „mowie nienawiści” nic zasługującego na szczególną uwagę. Autorka powieliła po prostu większość komunałów krążących w antypisowskich środowiskach. Jedyną nowością było dla mnie to, iż w raportach TVP dotyczących ataku na prezydenta Gdańska pominięto podobno słowa zabójcy na temat PO i nie wspomniano o groźbach skrajnej prawicy pod adresem Adamowicza.
Przemilczenia można uznać za rzecz naganną, ale Anne Applebaum zarzuciła również Telewizji Polskiej brak skruchy za wcześniejsze „szkalujące” ataki na WOŚP i na zamordowanego prezydenta, a relacje TVP nazwała wyrachowaną (dosł. coldblooded — przemyślaną z zimną krwią) próbą zmanipulowania historii, która miała miejsce. Problem w tym, iż p. Applebaum albo nie posiada dostatecznej wiedzy o kontekście opisywanych wydarzeń (co wydaje mi się wątpliwe, skoro zna język polski i jest małżonką Radosława Sikorskiego), albo sama przemilcza istotne aspekty sprawy i w sposób wyrachowany próbuje żonglować faktami.
Krajowi obserwatorzy polskiej sceny politycznej doskonale wiedzą, iż Paweł Adamowicz był politykiem atakowanym nie tylko przez TVP i media sympatyzujące z PiS-em. Od roku 2013, a więc jeszcze w czasach, gdy władzę w Polsce sprawowała koalicja PO–PSL, w prasie różnych opcji (z „Newsweekiem” włącznie) wracał temat braku „transparentności” źródeł jego rodzinnych finansów. W 2015 roku prokuratura zarzuciła mu podanie nieprawdziwych danych w oświadczeniach majątkowych za lata 2010–2012 (w związku z czym zawiesił swoje członkostwo w PO). W wyborach poprzedzających cztery poprzednie kadencje ubiegał się o fotel prezydenta miasta z ramienia Platformy Obywatelskiej, ale ostatnie wybory wygrał występując w pierwszej turze przeciwko kandydatowi komitetu utworzonego przez PO i Nowoczesną, Jarosławowi Wałęsie. Był dla tego ugrupowania mechanizmem niszczącym. W okresie przedwyborczym przewodnicząca Nowoczesnej, Katarzyna Lubnauer kilkakrotnie wypowiadała się o niejasnościach dotyczących jego majątku, […] związku z Amber Gold i o tym, że jej partia nie może go poprzeć. Poparcie Koalicji Obywatelskiej uzyskał prezydent Adamowicz dopiero w drugiej turze, gdy przyszło mu się zmierzyć z kandydatem Zjednoczonej Prawicy. Czy nie warto w tym kontekście zapytać o polityczne przyczyny jego pośmiertnej nobilitacji przez te same środowiska, które się go wcześniej wyrzekły?
Dubito ergo sum
Jeśli ktoś uważa, że to tragiczne wydarzenie było zbrodnią polityczną, powinien postawić pytanie, komu zabójstwo prezydenta Gdańska mogło przynieść korzyści. Nie należy zapominać, iż mordu dokonał człowiek chory w okresie przed wyborami do Parlamentu Europejskiego i Sejmu RP, gdy stało się rzeczą ewidentną, iż prezes PiS dąży do wyciszenia konfrontacyjnych nastrojów i stawia na pozyskanie większej liczby wyborców z kręgów miękkiego elektoratu. Warto też pamiętać, że sprawując przez ponad dwadzieścia lat władzę w Gdańsku Paweł Adamowicz miał wiele okazji by dobrze poznać miejscowe układy mafijne i zgromadzić wiedzę o ludziach uwikłanych w mniejsze lub większe afery. Czy prowadząc śledztwo prokuratura weźmie pod uwagę możliwość udziału osób trzecich w tym, co doprowadziło do zbrodni? Tego nie sposób przewidzieć.
Dobrze się stało, że Prezydent Andrzej Duda ogłosił dzień pogrzebu Pawła Adamowicza dniem żałoby narodowej i wziął udział w uroczystościach pogrzebowych. Podobnie uczynił premier Morawiecki. Za przejaw małostkowości albo zwykłej głupoty można natomiast uznać fakt, iż organizatorzy uroczystości w bazylice Mariackiej przydzielili im miejsca w piątym rzędzie VIP-ów (najwyraźniej nie przewidując skutków). Nawet w kręgach opozycji zauważono, iż czyniąc tak nie zaszkodzili osobom reprezentującym władze i majestat Rzeczypospolitej, lecz co najwyżej sobie samym. Warte przemyślenia jest szczególnie to, iż do autorstwa scenariusza uroczystości przyznała się wdowa po prezydencie Gdańska, która już rozważa możliwość startu w wyborach do Parlamentu Europejskiego. W wywiadzie dla „Newsweeka” Magdalena Adamowicz oświadczyła, iż nie chciała mieć przedstawicieli rządu w zasięgu swojego wzroku. Prezydentowi Dudzie i premierowi Morawieckiemu przysporzyło to w sumie zwolenników.
Rodzi się w tej sytuacji pytanie o skuteczność apeli o odrzucenie „mowy nienawiści” kierowanych przez przedstawicieli duchowieństwa do wszystkich opcji politycznych. Z całą pewnością strona rządowa nie będzie miała z tym problemów, jako że zależy jej na łagodzeniu nastrojów. Wyrazem otwarcia na dialog jest choćby zwołanie przez premiera Morawieckiego spotkania z przedstawicielami klubów parlamentarnych i wstępne uzgodnienie kroków legislacyjnych, które należałoby podjąć, by móc w przyszłości skutecznie przeciwdziałać tego rodzaju tragicznym wydarzeniom. Przed trudniejszym wyzwaniem staje główna partia opozycyjna, ponieważ jej program polityczny sprowadza się w zasadzie do demonizowania PiS-u. Można w związku z tym spodziewać się, że jej przywódcy będą z większym natężeniem złorzeczyć przeciwko sprawującym władzę i przekonywać zwolenników mniejszych partii, że są jedyną siłą zdolną powstrzymać „totalitarne zapędy” rządzących. Gdy po mszy żałobnej odprawionej na okoliczność pogrzebu zamordowanego Pawła Adamowicza jeden z duchownych zaapelował, by skończyć z nienawiścią i nienawistnym językiem, poproszony o komentarz Grzegorz Schetyna odpowiedział: To wezwanie do tych, którzy spowodowali tę sytuację. Oni powinni to usłyszeć.
Ów brak symetrii w rozumieniu winy własnej i cudzej trafnie skomentował Rafał Ziemkiewicz przypominając szydercze ataki na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a po jego tragicznej śmierci — na polityków i przeciętnych Polaków, którzy próbowali ją w różnych formach upamiętnić. Tak rzeczywiście „nie można mówić o żadnej symetrii” — napisał w sarkastycznym felietonie na łamach „Do Rzeczy”—
[…] Wiceprzewodniczący PiS nie zaprosi na „zimny budyń krojony nożem”, jak Palikot zapraszał na „kaczkę po smoleńsku i krwawą Mary”. Żaden pisowiec nie będzie w telewizji obruszał się, że Tusk (czy ktokolwiek inny) przyszedł na pogrzeb „w czarnym garniturze jak jakiś Breżniew”, żaden pisowiec nie będzie gdańszczanom gasił zniczy moczem ani w czasie, gdy je zapalają, puszczał przez gigantofon „kaczuszek”, żaden nie będzie organizował na fejsie wydarzenia „wyp…my serce ze zniczy z Gdańska” — a kiedy wdowa i sieroty zechcą pójść na grób zmarłego, pisowcy na pewno nie będą im blokować dostępu wyjąc i bluzgając.
Wygląda więc na to, iż wiązanie zabójstwa Pawła Adamowicza z „mową nienawiści” tudzież próby „przyklejenia” jego zabójcy do PiS-u nie zmienią w sposób istotny układu sił i Platforma Obywatelska stanie się w końcu ofiarą własnej kazuistyki. Szukając czegoś na Twitterze zauważyłem, iż rzecznik prasowy PO, Jan Grabiec, „wrzuca” jakieś uwagi o kampanii nienawiści i potrzebie solidarności z wszystkimi atakowanymi. Nawet jeśli jej nie chcemy, to nasza „wojna” — pisze w odpowiedzi na czyjś tweet. Problem w tym, iż przy użyciu tego rodzaju retoryki można co najwyżej wygrywać drobne potyczki. By wygrać wojnę, nie wystarczy rzucanie obelg i straszenie przeciwnikiem. Trzeba zapracować na wiarygodność i mieć szerokie zaplecze w postaci wyborców, którzy w ewentualnym zwycięstwie dostrzegą własne korzyści. Które z ugrupowań takie zaplecze posiada, pokazały wybory sprzed czterech lat.
Czy znaczy to, że historia powinna się powtórzyć w bieżącym, 2019 roku? Wiele na to wskazuje. Gdyby jednak ludzi sprawujących dziś władzę w Polsce zmiotło coś ze sceny politycznej, nie będzie to nic, co ma związek ze śmiercią prezydenta Gdańska. O tragicznym wymiarze wydarzenia, do którego doszło 13 stycznia, już się nie mówi, gdyż środowiska totalnej opozycji skutecznie przekształciły je w spektakl pozostawiający wrażenie niesmaku.
Autor jest emerytowanym lektorem języka polskiego w University of Michigan (Ann Arbor) i b. wykładowcą w Saint Mary’s College w Orchard Lake. Represjonowany w czasach PRL i internowany w okresie stanu wojennego wyjechał z rodziną na emigrację w roku 1983. Po uzyskaniu w 2005 r. statusu pokrzywdzonego prowadził badania w archiwach IPN. W latach 2007–2008 był pracownikiem SKW i członkiem Komisji Weryfikacyjnej d.s. WSI. W 2016 r. na stronie internetowej MON-u redagował dwujęzyczną zakładkę poświęconą warszawskiemu Szczytowi NATO.
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz