Dziewczyny i chłopcy w Powstaniu
Foxx, śr., 03/09/2008 - 16:27
Jest wieczór. Nadchodzi ciemna noc sierpniowa, gdyby nie rakiety i świetlne pociski byłoby tak czarno, że można by połamać ręce i nogi idąc nawet najlepszą drogą wśród gruzów. Mam dziś swój dyżur nocny - trzeba być na posterunku, bo wczorajszą noc dyżurowała "Hanka", a "Reduta" ciągle gania i obie muszą trochę wypocząć, wszak to jeszcze dzieci. Mamy zaledwie po 16 lat, a pracujemy nawet za trzy dorosłe osoby. Zżyłyśmy się bardzo, wszystkie trzy i jedna za drugą wskoczyłaby dosłownie w ogień.
Wychodzę przed bramę i sprawdzam kto stoi na posterunku. Chłopcy usłyszawszy szmer skoczyli. Było ich trzech: "Pestka" najmłodszy 14-letni żołnierz, "Skowron" zaledwie o 2 lata starszy od "Pestki" i "Wilk" bardzo odważny, bo liczący 18 lat. "Pesteczka" usłyszał kroki i woła: "Ciociu, ciociu, niech ciocia pozwoli, chcemy trochę pogadać" (ci moi młodsi koledzy tak się zwracali do łączniczek i sanitariuszek). Ale nie miałam czasu na pogawędki. Powiedziałam, że przyjdę później - wróciłam do pokoju oficerskiego i zameldowałam, że wszystko jest dobrze, że ja mam służbę nocną i do mnie trzeba kierować meldunki, gdy będzie coś nagłego (telefon nie działa, telegrafistek nie ma, choć to pierwsza linia, a w odległości około 30 metrów Niemcy - to jest po drugiej stronie ulicy Grzybowskiej). Nasi mają tylko jeden dom wypadowy.
Stanęłam w sieni, na klatce schodowej od podwórka (stacjonujemy w fabryce łóżek metalowych "Jarnuszkiewicza"). Słucham - jest cisza. W małym pokoju łączniczek wybiła zaledwie 10 (22). Za godzinę chłopcy przyjdą z warty, trzeba powiedzieć w kuchni, żeby była gorąca kawa.
Potem usiadłam na krawędzi leżaka i myślę, że chyba wszystko jest w porządku: zmiana na górze śpi, w kuchni siedzi dyżurna sanitariuszka i magazynierka - obie czuwają. Dowódca ppor. "Jeremi", komendantka i doktor poszli do komendy do Śródmieścia. Oficer zastępowy dyżuruje - nawet widać blask lampy karbidowej.
Zamykam oczy i myślę... "Jutro powinna by się zacząć szkoła - początek roku szkolnego, jaki on będzie inny! Pewnie rano odbędzie się msza święta w kaplicy na piętrze od podwórka, a potem ciężka praca wśród ruin i zgliszcz". Otworzyłam oczy i widzę jakiś dziwny blask, to pali się kościół WW. Świętych przy placu Grzybowskim. Bardzo blisko nas słychać jakąś bitwę, pociski granatników dziesiątkami rwą się w powietrzu.
Wtem wpada zdyszany "Pestka". Krzyczy na sanitariuszkę aby szybko biegła, bo "Skowron" jest ranny. Chłopaka trzeba zabrać na nosze i choćby tu przynieść. "Berta" wali z Okęcia - jakiż to okropny świst. Pojedyncze KB słychać z oddali, gdzieś wre walka. Ckmy, rkmy, p.pance, granatniki, piaty, granaty - ziemia drży. Pociski "Berty" nie dają żyć, a "krowy" wyją bez wytchnienia. Wybiła 11 (23), nasłuchuję co się dzieje.
Chłopcy schodzą z posterunków - słyszę głos "Zana". Obstawiali aż pięć domów, następnie chłopcy ustawiają się w szeregu, a "Zan" wymienia pseudonimy: "Hefi", "Ślaz", "Madej", sierżant "Mirek" - są wszyscy. Pytam Andrzeja "Zana", gdzie wre bitwa... "Ach to niedaleko - nasi zdobywają domy przy pl Mirowskim".
Andrzej "Zan" powiedział, że Niemcy puścili trzy "Goliaty", które nasi z piata zestrzelili. Zawołałam "Amazonkę", która dała chłopcom gorącej kawy i znowu na leżak - nie mogłam zasnąć, choć spać mi się chciało, słyszałam, że wszyscy śpią oprócz warty. Gdyby nie czerwony zegarek z fosforyzowanymi cyframi, to pewnie bym zasnęła, ale ciągle się na niego gapiłam. Kiedy na chwilę zamknęłam oczy usłyszałam, że ktoś rozmawia, a potem na palcach zbliża się do mnie i nagle robi mi się ciepło i przyjemnie.
Otwieram oczy i widzę uśmiechającego się do mnie "Zana", a ja jestem przykryta białym kożuchem Andrzeja, w którym chodzi na warty. Jest to jego ulubiony kożuch, dostał go od kolegów jako dowódca sekcji "Baśka". Został dowódcą sekcji, kiedy zginął "Bronek". Podziękowałam Andrzejowi, ale jak mu mogę zabierać kożuch, kiedy on idzie spać na trzy godziny i nie ma się czym przykryć. Był zły, a nawet wściekły: "Jak ty możesz mówić coś podobnego, ja będę spał ze "Ślazem" a ty marzniesz, jesteś bardzo licho ubrana, zresztą my się czegoś napijemy i rozgrzejemy".
Ustawili mały stolik, "Madej" przyniósł śledzie, "Zan" jakiś trunek, "Ślaz" resztki chleba, a ja poszłam po kawę. Wszystkim zrobiło się gorąco. Potem Andrzej "Zan" założył mi na ręce ten za wielki dla mnie kożuch. Chłopcy poszli spać, a ja zostałam w sieni i było mi już ciepło, "Dal" dał mi swoją czapkę polową, dostałam też skarpety i jakieś buty.
"Zan" z "Mirkiem" poszli na posterunek do bramy, tam stał "Niszczyciel" i "Wieniawa". Andrzej "Zan" wszedł na barykadę i nasłuchiwał, a trzeba przyznać, że ma dobry słuch. Nagle biegnie jak strzała do zastępcy dowódcy, był nim "Wawer", dwudziestoośmioletni podporucznik, i woła: "Panie poruczniku, Niemcy szykują się do ataku, słychać szczęk broni".
Nie mamy zapasu amunicji, trzeba biec po pomoc na ulicę Wielką. "Klara", zwraca się do mnie "Zan", "Biegnij do komendy co sił, od ciebie zależy nasza pozycja, nasze życie". Zrobiłam znak krzyża na czole, mocno zawiązałam chustkę na głowie i biegnę cicho i ostrożnie (mijam często śpiące warty - dobrze, że to wśród swoich, w Śródmieściu), chyłkiem pod ostrzałem, byłe dalej. Na mojej drodze stoi coś czarnego i błyszczącego, rusza się, jestem blisko tego czegoś, co robić - pewnie wpadłam. Broni nie wzięłam, mam tylko małą pałkę policyjną. Wyciągam rękę z pałką i zbliżam się..., jeśli to Niemiec... walę, ale słyszę brzęk uderzenia o blachę. Stanęłam, odetchnęłam głęboko i biegnę dalej.
Domy po obu stronach ulicy Pańskiej palą się, jest teraz widno jak w dzień. Muszę przeskoczyć ogień i dalej biec, po drodze omijam nie wybuchłe jeszcze ciepłe "krowy" i w końcu dopadam do bramy naszej placówki nr 1. Budzę śpiącego "Jeremiego" i wołam na zaspaną dyżurną, by pospieszyli na pomoc do fabryki "Jamuszkiewicza". Biegniemy wszyscy wraz z dyżurnymi na Grzybowską, komendantka biegnie do kpt. "Jura" na Marszałkowską. W komendzie dostałam hełm i ze swoją pałką policyjną wracam na moją placówkę.
Po górach ruin, w ogniu palących się domów i gryzącego dymu, docieramy do swoich. Nasi nas witają. Widzę, że "Zan" rozpakowuje amunicję i lekarstwa, które przynieśliśmy, ale coś jest nie w humorze. Pytam się, co się stało. Podobno był to fałszywy alarm, zbliżył się do nas tylko jeden "Goliat", który trafił na naszą minę na środku ulicy i wybuchł. "Ślaz" współczuł mi, że goniłam niepotrzebnie. Chłopcy przynieśli mi wino (to z kościoła WW. Świętych), bo wyglądałam strasznie. Zmarznięta, niewyspana i trochę głodna. Andrzej "Zan" powiedział, żeby mi nie było zimno latać, ofiarowuje mi swój kożuch, a "Wilk" dał mi całą furę cukierków, ktoś inny dał mi czekoladę. Andrzej "Zan" powiedział, że jak mnie długo nie było, to miał wyrzuty sumienia i strasznie się o mnie bał.
Już wstawał dzień, szary, smutny dzień, padający deszcz ustał, a potem ukazało się słońce. Pobudka. Kiedy zjawiłam się u dziewczynek, myły się i dla mnie też przygotowały wodę. Umyłam się i dostałam nawet nową koszulę z magazynu. Peżetki przyniosły śniadanie. Oddział był odświętnie ubrany w nowe bluzy drelichowe ze straży pożarnej, a my miałyśmy nasze jedwabne chustki w kratę zdobyte gdzieś przez "Jeremiego".
Po śniadaniu była msza święta - byli na niej wszyscy, oprócz tych co stali na warcie. Zaśpiewaliśmy hymn, a potem piosenki powstańcze. Dzień był przykry, początek roku szkolnego, ale jakiż inny - rwały się granaty, a pociski gwizdały jak szalone.
Po bliskim uderzeniu "krowy" dym unosił się i znowu opadał - nasze podwórko było czarne. Wszystkie kominy zostały zmiecione od pędu powietrza. Całe szczęście, że to pierwsza linia, Niemcy nie mogli tak blisko walić pociskami, bo trafiliby w swoich.
Nasz oddział bronił dostępu Niemców do Śródmieścia do końca powstania.
Wychodzę przed bramę i sprawdzam kto stoi na posterunku. Chłopcy usłyszawszy szmer skoczyli. Było ich trzech: "Pestka" najmłodszy 14-letni żołnierz, "Skowron" zaledwie o 2 lata starszy od "Pestki" i "Wilk" bardzo odważny, bo liczący 18 lat. "Pesteczka" usłyszał kroki i woła: "Ciociu, ciociu, niech ciocia pozwoli, chcemy trochę pogadać" (ci moi młodsi koledzy tak się zwracali do łączniczek i sanitariuszek). Ale nie miałam czasu na pogawędki. Powiedziałam, że przyjdę później - wróciłam do pokoju oficerskiego i zameldowałam, że wszystko jest dobrze, że ja mam służbę nocną i do mnie trzeba kierować meldunki, gdy będzie coś nagłego (telefon nie działa, telegrafistek nie ma, choć to pierwsza linia, a w odległości około 30 metrów Niemcy - to jest po drugiej stronie ulicy Grzybowskiej). Nasi mają tylko jeden dom wypadowy.
Stanęłam w sieni, na klatce schodowej od podwórka (stacjonujemy w fabryce łóżek metalowych "Jarnuszkiewicza"). Słucham - jest cisza. W małym pokoju łączniczek wybiła zaledwie 10 (22). Za godzinę chłopcy przyjdą z warty, trzeba powiedzieć w kuchni, żeby była gorąca kawa.
Potem usiadłam na krawędzi leżaka i myślę, że chyba wszystko jest w porządku: zmiana na górze śpi, w kuchni siedzi dyżurna sanitariuszka i magazynierka - obie czuwają. Dowódca ppor. "Jeremi", komendantka i doktor poszli do komendy do Śródmieścia. Oficer zastępowy dyżuruje - nawet widać blask lampy karbidowej.
Zamykam oczy i myślę... "Jutro powinna by się zacząć szkoła - początek roku szkolnego, jaki on będzie inny! Pewnie rano odbędzie się msza święta w kaplicy na piętrze od podwórka, a potem ciężka praca wśród ruin i zgliszcz". Otworzyłam oczy i widzę jakiś dziwny blask, to pali się kościół WW. Świętych przy placu Grzybowskim. Bardzo blisko nas słychać jakąś bitwę, pociski granatników dziesiątkami rwą się w powietrzu.
Wtem wpada zdyszany "Pestka". Krzyczy na sanitariuszkę aby szybko biegła, bo "Skowron" jest ranny. Chłopaka trzeba zabrać na nosze i choćby tu przynieść. "Berta" wali z Okęcia - jakiż to okropny świst. Pojedyncze KB słychać z oddali, gdzieś wre walka. Ckmy, rkmy, p.pance, granatniki, piaty, granaty - ziemia drży. Pociski "Berty" nie dają żyć, a "krowy" wyją bez wytchnienia. Wybiła 11 (23), nasłuchuję co się dzieje.
Chłopcy schodzą z posterunków - słyszę głos "Zana". Obstawiali aż pięć domów, następnie chłopcy ustawiają się w szeregu, a "Zan" wymienia pseudonimy: "Hefi", "Ślaz", "Madej", sierżant "Mirek" - są wszyscy. Pytam Andrzeja "Zana", gdzie wre bitwa... "Ach to niedaleko - nasi zdobywają domy przy pl Mirowskim".
Andrzej "Zan" powiedział, że Niemcy puścili trzy "Goliaty", które nasi z piata zestrzelili. Zawołałam "Amazonkę", która dała chłopcom gorącej kawy i znowu na leżak - nie mogłam zasnąć, choć spać mi się chciało, słyszałam, że wszyscy śpią oprócz warty. Gdyby nie czerwony zegarek z fosforyzowanymi cyframi, to pewnie bym zasnęła, ale ciągle się na niego gapiłam. Kiedy na chwilę zamknęłam oczy usłyszałam, że ktoś rozmawia, a potem na palcach zbliża się do mnie i nagle robi mi się ciepło i przyjemnie.
Otwieram oczy i widzę uśmiechającego się do mnie "Zana", a ja jestem przykryta białym kożuchem Andrzeja, w którym chodzi na warty. Jest to jego ulubiony kożuch, dostał go od kolegów jako dowódca sekcji "Baśka". Został dowódcą sekcji, kiedy zginął "Bronek". Podziękowałam Andrzejowi, ale jak mu mogę zabierać kożuch, kiedy on idzie spać na trzy godziny i nie ma się czym przykryć. Był zły, a nawet wściekły: "Jak ty możesz mówić coś podobnego, ja będę spał ze "Ślazem" a ty marzniesz, jesteś bardzo licho ubrana, zresztą my się czegoś napijemy i rozgrzejemy".
Ustawili mały stolik, "Madej" przyniósł śledzie, "Zan" jakiś trunek, "Ślaz" resztki chleba, a ja poszłam po kawę. Wszystkim zrobiło się gorąco. Potem Andrzej "Zan" założył mi na ręce ten za wielki dla mnie kożuch. Chłopcy poszli spać, a ja zostałam w sieni i było mi już ciepło, "Dal" dał mi swoją czapkę polową, dostałam też skarpety i jakieś buty.
"Zan" z "Mirkiem" poszli na posterunek do bramy, tam stał "Niszczyciel" i "Wieniawa". Andrzej "Zan" wszedł na barykadę i nasłuchiwał, a trzeba przyznać, że ma dobry słuch. Nagle biegnie jak strzała do zastępcy dowódcy, był nim "Wawer", dwudziestoośmioletni podporucznik, i woła: "Panie poruczniku, Niemcy szykują się do ataku, słychać szczęk broni".
Nie mamy zapasu amunicji, trzeba biec po pomoc na ulicę Wielką. "Klara", zwraca się do mnie "Zan", "Biegnij do komendy co sił, od ciebie zależy nasza pozycja, nasze życie". Zrobiłam znak krzyża na czole, mocno zawiązałam chustkę na głowie i biegnę cicho i ostrożnie (mijam często śpiące warty - dobrze, że to wśród swoich, w Śródmieściu), chyłkiem pod ostrzałem, byłe dalej. Na mojej drodze stoi coś czarnego i błyszczącego, rusza się, jestem blisko tego czegoś, co robić - pewnie wpadłam. Broni nie wzięłam, mam tylko małą pałkę policyjną. Wyciągam rękę z pałką i zbliżam się..., jeśli to Niemiec... walę, ale słyszę brzęk uderzenia o blachę. Stanęłam, odetchnęłam głęboko i biegnę dalej.
Domy po obu stronach ulicy Pańskiej palą się, jest teraz widno jak w dzień. Muszę przeskoczyć ogień i dalej biec, po drodze omijam nie wybuchłe jeszcze ciepłe "krowy" i w końcu dopadam do bramy naszej placówki nr 1. Budzę śpiącego "Jeremiego" i wołam na zaspaną dyżurną, by pospieszyli na pomoc do fabryki "Jamuszkiewicza". Biegniemy wszyscy wraz z dyżurnymi na Grzybowską, komendantka biegnie do kpt. "Jura" na Marszałkowską. W komendzie dostałam hełm i ze swoją pałką policyjną wracam na moją placówkę.
Po górach ruin, w ogniu palących się domów i gryzącego dymu, docieramy do swoich. Nasi nas witają. Widzę, że "Zan" rozpakowuje amunicję i lekarstwa, które przynieśliśmy, ale coś jest nie w humorze. Pytam się, co się stało. Podobno był to fałszywy alarm, zbliżył się do nas tylko jeden "Goliat", który trafił na naszą minę na środku ulicy i wybuchł. "Ślaz" współczuł mi, że goniłam niepotrzebnie. Chłopcy przynieśli mi wino (to z kościoła WW. Świętych), bo wyglądałam strasznie. Zmarznięta, niewyspana i trochę głodna. Andrzej "Zan" powiedział, żeby mi nie było zimno latać, ofiarowuje mi swój kożuch, a "Wilk" dał mi całą furę cukierków, ktoś inny dał mi czekoladę. Andrzej "Zan" powiedział, że jak mnie długo nie było, to miał wyrzuty sumienia i strasznie się o mnie bał.
Już wstawał dzień, szary, smutny dzień, padający deszcz ustał, a potem ukazało się słońce. Pobudka. Kiedy zjawiłam się u dziewczynek, myły się i dla mnie też przygotowały wodę. Umyłam się i dostałam nawet nową koszulę z magazynu. Peżetki przyniosły śniadanie. Oddział był odświętnie ubrany w nowe bluzy drelichowe ze straży pożarnej, a my miałyśmy nasze jedwabne chustki w kratę zdobyte gdzieś przez "Jeremiego".
Po śniadaniu była msza święta - byli na niej wszyscy, oprócz tych co stali na warcie. Zaśpiewaliśmy hymn, a potem piosenki powstańcze. Dzień był przykry, początek roku szkolnego, ale jakiż inny - rwały się granaty, a pociski gwizdały jak szalone.
Po bliskim uderzeniu "krowy" dym unosił się i znowu opadał - nasze podwórko było czarne. Wszystkie kominy zostały zmiecione od pędu powietrza. Całe szczęście, że to pierwsza linia, Niemcy nie mogli tak blisko walić pociskami, bo trafiliby w swoich.
Nasz oddział bronił dostępu Niemców do Śródmieścia do końca powstania.
Ze wspomnień Jolanty Zawadzkiej-Kolczyńskiej, żołnierza AK, sanitariuszki, łączniczki w kompanii "Jeremiego", zgrupowanie AK "Chrobry II" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944. (pisane podczas Powstania Warszawskiego)
- Foxx - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz