Dobrzy sąsiedzi Niemiec (Zdzisław Krasnodębski)
Maryla, sob., 27/12/2008 - 13:52
11 listopada w „Deutschlandfunk” można było usłyszeć, że Polacy obchodzą zakończenie I wojny światowej. Dopiero po paru godzinach niemieccy dziennikarze zorientowali się, że chodzi o coś innego i że Polacy nie są w nastrojach żałobnych. Trudno o lepszą ilustrację nieporozumienia kulturowego.
Podczas gdy polskie media przepełnione były pieśniami patriotycznymi z „Pierwszą Brygadą” powtarzaną jak refren, w radiu niemieckim odczytano listy żołnierzy poległych na wojnie, podkreślano jej absurd i cierpienia, jakie ze sobą niesie. Dominowały tony elegijne i antymilitarystyczne. Wspominano Remarque’a, milczeniem pominięto Waltera Fleksa i Ernsta Jüngera.
Lecz może to Polska jest dziwnym, trudno zrozumiałym wyjątkiem w Europie? Znany filozof Peter Sloterdijk w swojej najnowszej książce, a w zasadzie dłuższym eseju „Teoria czasów powojennych” („Theorie der Nachkriegzeiten”, Frankfurt 2008) rozwija powtarzaną ostatnio do znudzenia tezę, że Europa stała się posthistoryczna i postheroiczna. Jego zdaniem po II wojnie Europejczycy odrzucili epicki i tragiczny styl istnienia, zajmują się tylko koniunkturą, a nie przygotowaniem do nowej wojny. Heroizm został zastąpiony konsumpcją.
Sloterdijk porównuje sposób, w jaki Francja i Niemcy poradziły sobie mentalnie i kulturowo, z rezultatami II wojny światowej. Oba kraje poniosły klęskę, która powinna stać się okazją do refleksji nad jej przyczynami i do pracy nad sobą, prowadzącej do przebudowania tożsamości i zmiany zbiorowej „gramatyki moralnej”, procesu nazywanego przez Sloterdijka metanoją. „Zwycięzcy interpretują swoje zwycięstwo z reguły jako sygnał wzmacniający i czują się potwierdzeni w swoim decorum, podczas gdy pokonani – jeśli nie idą w zaparte, nie uciekają w resentymenty i związane z nimi wymówki – mają powód do zgłębiania powodów swojego niepowodzenia. Może to prowadzić do radykalnych zmian ich kulturowego decorum, a więc całości lokalnie obowiązujących norm i form życia, jeśli – i tylko o tyle – pokonani dochodzą do wniosku, iż porażka wynikła nie tylko z siły przeciwnika, ale i z samozawinionej słabości i z nieadekwatnego do sytuacji zachowania, a w najgorszym przypadku z własnej hybris, z fałszywego nastawienia do świata”.
Jakże jednak inaczej oba kraje wykorzystały tę szansę. Francja zafałszowała swoją klęskę jako zwycięstwo. Postąpiła podobnie jak Włochy w 1918 roku ze swoją nader problematyczną wygraną, ale nie tak radykalnie. We Włoszech brak metanoi doprowadził do rządów Mussoliniego, do narodowej hiperafirmacji i totalnej mobilizacji, w powojennej Francji – do gaullizmu. Zamiast gorzkiej lekcji wyciągniętej z klęski de Gaulle oferował Francuzom iluzję rzekomego zwycięstwa i trwającej francuskiej wielkości. Także lewica nie była gotowa zmierzyć się z porażką. Zbudowała konkurencyjny wobec gaullizmu mit ruchu oporu, który odniósł zwycięstwo, walcząc u boku Stalina i Armii Czerwonej. Wszystko to sprawia, że Francuzi nie do końca są postheroiczni. Sloterdijk ostrzega przed dziedzictwem gaullizmu i zaleca dokładną obserwację „eksperymentu Sarkozy”.
Demokracja okupacyjna
Natomiast Niemcy, które nie były w stanie pogodzić się z klęską w I wojnie światowej, co doprowadziło je do jeszcze większej katastrofy, po 1945 roku dokonały skutecznej przebudowy swojej tożsamości, wyciągnęły właściwe wnioski ze swej porażki i przyłączyły się do obozu zwycięzców – stały się państwem zachodnim. Nie był to proces łatwy. Towarzyszyły mu spory i napięcia oraz wybuchy nienawiści Niemców do samych siebie. Ostatnia burzliwa debata odbyła się jednak już dziesięć lat temu. Wywołał ją Martin Walser swoim przemówieniem wygłoszonym z okazji przyznania mu prestiżowej nagrody niemieckich księgarzy, w którym skrytykował rytuały pokutne i wymachiwanie „maczugą moralną”. Oburzony przewodniczący Centralnej Rady Żydów Ignatz Bubis zarzucił mu wtedy wzniecanie duchowej pożogi. Ex post widać, że to Walser miał rację, tylko – jak pisze Sloterdijk – za wcześnie.
Zdaniem Sloterdijka obecnie Niemcy są „cywilizacyjnie zregenerowanym narodem”, po raz pierwszy w historii osiągnęły „psychopolityczną normalność”. Sloterdijk, który po śmierci papieża Jana Pawła II wyrażał nadzieję, że ten – jak to ujął – kiepski teolog i jeszcze gorszy poeta zostanie szybko zapomniany, za dowód „zewnętrznej ratyfikacji polityczno-moralnego procesu” regeneracji Niemiec uznał wybór Josepha Ratzingera na papieża.
Nie wspomina o tym, że niemiecka metanoja nie była dobrowolna. Niemcy nie mieli wyjścia. Niedawno publikowana książką Gilesa MacDonogha „After Reich. The Brutal History of Allied Ocupation” (New York 2007) pokazuje, jak bardzo brutalna była okupacja w pierwszych powojennych latach. Przypomina takie wydarzenia jak masowe gwałty popełniane przez oddziały francuskie w Freudenstadt i w Stuttgarcie, los jeńców wojennych, ale także liczne egzekucje narodowych socjalistów i przymusową reedukację. Również po powstaniu Republiki Federalnej Niemcy nie mogły całkowicie zmienić kursu i przestać uznawać swojej przegranej za klęskę totalną, także moralną i kulturową. Niemiecka demokracja była zatem z początku „demokracją okupacyjną”, jak nazywał ją Ernst Jünger. Granice suwerenności – także kulturowej – były ściśle wytyczone. Dopiero teraz – od czasu zjednoczenia – metanoja stała się dobrowolna. I skończyła się po mniej więcej dziesięciu latach. Od czasu rządów czerwono-zielonej koalicji nastała epoka głębokiego, ale niebezpodstawnego samozadowolenia, które widać także w eseju Sloterdijka.
Zregenerowany naród inaczej już patrzy na swoją przeszłość. W czasach po powojennych postheroiczni Niemcy coraz bardziej potrzebują heroicznej i martyrologicznej przeszłości. Powstają kolejne filmy historyczne przypominające niemieckie cierpienia lub niemiecki opór. Po „Anonimie” pokazującym los gwałconych kobiet, wchodzi właśnie na ekrany kin światowych film o Stauffenbergu.
Niemcy – jako awangarda postheroicznej Europy – czują się uprawnieni, by wyznaczać tematy i kształtować główny „narratyw” europejskiej historii, dążąc do tego, co nazywają „Deutungshochheit” – hegemonii interpretacyjnej. Pisanie poza tym „narratywem” nie służy już karierze naukowej, co rozumieją także polscy historycy, zwłaszcza ci młodsi i ambitniejsi. Zdziwienie polskich mediów tą wersją dziejów, jaką zaproponowano w Parlamencie Europejskim, świadczy tylko o naiwności. A że nikt nie lubi, gdy się mu wytyka przeszłość, którą już przezwyciężył, w nowym dyskursie, który powoli staje się obowiązujący w Europie, istnieje wyraźny zakaz łączenia dzisiejszych Niemiec i ich polityki z nazistowską – i w ogóle nacjonalistyczną i imperialistyczną – przeszłością. Pogwałcenie go uchodzi za wyraz antyniemieckiego nastawienia, które niedługo uważane będzie za równie kompromitujące jak antysemityzm.
Komu wolno wytykać
Tylko Niemcy mogą – jeśli widzą jeszcze taką potrzebę – odnosić się krytycznie do swojej przeszłości. Jedynym wyjątkiem są ofiary Holokaustu i ich potomkowie. Sloterdijk pisze: „Oskarżycielska przesada, do której uciekł się Bubis, miała tę zaletę, że przypomniała, iż między Niemcami a Żydami jeszcze bardzo długo nie nastąpi normalizacja w sensie zapomnienia i przebaczenia, zwłaszcza jeśli są nakazane przez niemiecką stronę. Czujność należy do moralnych przywilejów i obowiązków tych, którzy muszą przemawiać w imię ofiar – Bubis mógł być nieco nazbyt czujny w krytycznym momencie”. Jest oczywiste, że nie stosuje się to do – na przykład – Polaków. Oni nie przemawiają w imię ofiar, a pojednanie i przebaczenie stało się ich obowiązkiem, nad którego przestrzeganiem czuwają zastępy zawodowych specjalistów od stosunków polsko-niemieckich.
Sloterdijk zapowiada koniec czasów powojennych „w sensie chronologicznym, psychopolitycznym i kulturobiologicznym”. Warto przypomnieć, że przed nim koniec czasów powojennych ogłosił obecny pracownik Gazpromu, a kiedyś kanclerz Niemiec – Gerhard Schroeder, uprawiający intensywnie politykę historyczną, w której Niemcy stały się ex post aliantem w walce z reżimem narodowosocjalistycznym – zostały wyzwolone, zanim zdołały się same wyzwolić. Zregenerowany naród może już zachowywać się inaczej: „jeśli przez pół wieku w niemieckim interesie leżało, by tak mało jak tylko możliwe demonstrować swoje interesy, to przyszłość kraju leży w powrocie do umiarkowanej afirmatywności”. Nie należy więc sądzić, że wizyta trzech niemieckich eurodeputowanych i ich towarzyszy na Hradczanach była jakimś dziwnym wyskokiem. Wysłańcy nie rozumieją – wynika to jasno z wywiadu Cohn-Bendita dla „GW” – czym mogli urazić Czechów, ci zaś na tyle przebudowali już swoją tożsamość, że nie trzeba było obawiać się kolejnej defenestracji. Przedstawiciele zregenerowanego narodu przyjechali, by w imię Europy cywilizować jej niezbyt cywilizowany region, by przenosić standardy demokratyczne. Nie ma przecież żadnego powodu, dla którego garstka Irlandczyków i niewiele większa Czechów miałaby decydować o tym, jaką Europę będą budować miliony Francuzów i Niemców (których zresztą na wszelki wypadek nikt również bezpośrednio nie pyta o zdanie).Jakie czasy nastąpią po powojennych? Czyżby rzeczywiście – jak bystrze zauważyła kiedyś Agnieszka Kołakowska – przedwojenne? Taka sugestia zostałaby odrzucona przez Sloterdijka z oburzeniem. Nie, teraz nastąpi era wiecznego pokoju, choć za jedyne zaniedbanie Niemiec Sloterdijk uważa to, że dotąd niewiele robiły dla rozbudowy swoich sił militarnych, udając, że „całkowita zależność od militarnych funkcji ochronnych innych jest moralną zasługą”.
Polskie metanoje
Wspomina on Polskę raz, kiedy pisze, że tylko w naszym kraju oraz w Wielkiej Brytanii ciągle trwają antyniemieckie emocje. Spróbujmy więc sami przenieść jego sposób rozumowania na polsko-niemieckie relacje. Czy owa dziwaczność Polski, odmowa uznania etosu postheroicznego nie wynika stąd, iż Polacy nie byli w stanie przyznać się do klęski, wyciągnąć wniosków ze swoich porażek, choć ponieśli ich bez liku? W latach 90. była nadzieja na sumienną i dogłębną metanoję Polski, na zmianę polskiej gramatyki moralnej.
Niestety, wraz z wyborem na prezydenta Lecha Kaczyńskiego nastąpił daleko idący regres Polaków w pracy nad sobą. Najlepszym na to dowodem wydaje się forsowana na siłę afirmatywna pamięć o powstaniu warszawskim. Zamiast świętować swoje prawdziwie zwycięstwo, jakim był Okrągły Stół, możliwy dzięki Kiszczakowi, Jaruzelskiemu, Wałęsie i Geremkowi, a potem przystąpienie do UE, znowu oddajemy się iluzorycznej celebracji jednej z największych klęsk w polskiej historii. A pewien poeta nie wahał się nawet nazwać powstania olśniewająco pięknym.
Czyż to nie w Polsce – jak się sugeruje, a raczej insynuuje – pod kryptonimem AK przeżył etos Ernsta Jüngera i Carla Schmitta? Czy nie świadczy o tym fakt, że wydał go w Polsce jeden z późniejszych doradców Lecha Kaczyńskiego?
Nasze konflikty z Niemcami były w czasie ostatnich 200 lat częste jak pojedynki francusko-niemieckie. Ale jakże inny miały charakter. Nasze klęski były zawsze dotkliwsze niż francuskie, bo też celem pruskim, a potem niemieckim, nie było przesunięcie granicy czy walka z Rzecząpospolitą o supremację w Europie, lecz całkowite unicestwienie polityczne Polski, a potem kulturowe, i w końcu fizyczne, Polaków. Nasze zwycięstwa były o wiele mniej jednoznaczne. Pod koniec XVIII wieku Prusy wraz z Rosją i Austrią dokonały rozbiorów Rzeczypospolitej z zamiarem ostatecznej likwidacji jej jako bytu politycznego. Warszawa stała się na pewien czas miastem pruskim. W 1918 roku pokonaliśmy Niemców, ale nie było to – pomijając powstanie wielkopolskie – zwycięstwo na polu walki. W 1939 roku przegraliśmy przez nokaut i nadano nam status podludzi. W 1945 r. mieliśmy rzekomo wygrać, a w gruncie rzeczy staliśmy się ponownie kolonią sowiecką, która powoli się autonomizowała, by się wyzwolić w 1989 roku.
Odrodzenie się Polski, a potem przesunięcie granic na zachód, odbywały się kosztem Prus i Niemiec przez wypieranie Niemców ze wschodniej części Europy Środkowej. W XX wieku to na rzecz Polski Niemcy utraciły najwięcej terytorium. Ostatecznie to Prusy okazały się państwem sezonowym, choć sezon był znacznie dłuższy niż ten, który usiłowano nam wyznaczyć po 1918 roku.
Fakt, że owe zdobycze terytorialne nie były przez nas wywalczone w bezpośrednim starciu sprawia, iż w podświadomości niemieckiej wyraźnie odróżnia się Polaków od Rosjan. Rosjanie zwyciężyli – należy się im szacunek, nawet jeśli gwałcili i rabowali. Polacy korzystali z przyzwolenia Sowietów.
Wbrew jednak rozpowszechnionemu w Niemczech przekonaniu jakoby Polacy uprawiali prawie wyłącznie „hagiografię narodową” (Frank Golczewski), a polska historiografia to zbiór klechd pisanych „ku pokrzepieniu serc”, nie brakowało polskich prób metanoicznych. Tego rodzaju oceny pomijają cały nurt gorzkiego obrachunku, który był od 200 lat co najmniej równie silny jako owa hagiografia. Nie brakowało także tych, którzy w ten czy inny, czasami haniebny sposób przyłączali się do obozu zwycięzców i chcieli do niego przyłączyć Polskę. Volkslisty bywały długie. Nie można też twierdzić, iż nie było w Polsce rozrachunku z klęską w II wojnie światowej. Wszak komuniści legitymizowali swoją władzę całkowitą porażką sanacji, klęską we wrześniu 1939 roku oraz tragedią powstania warszawskiego. Komunizm miał być w ich mniemaniu przyłączeniem się do prawdziwych zwycięzców, a modernizacja Polski według wzorów komunistycznych pokonaniem słabości II Rzeczypospolitej, zmianą normatywnych podstaw, gramatyki moralnej Polaków. Zafałszowanie sytuacji polegało tylko na tym, że klęskę 1945 roku przedstawiano jako zwycięstwo, całkowite uzależnienie jak odzyskanie suwerenności, a zapaść cywilizacyjną jako przyspieszoną modernizację.
1989 rok świętowany jako zwycięstwo był również przypieczętowaniem klęski powojennej, realnosocjalistycznej drogi rozwoju. Radości z odzyskania suwerenności towarzyszyła świadomość cywilizacyjnej porażki, tłumiona nadzieją na szybki rozwój oraz przekonaniem, że wynikała ona tylko z kolonialnego statusu w ramach sowieckiego imperium.
"Polacy nie uprawiają prawie wyłącznie „hagiografii narodowej”. Ale i tak nie pasują do postulowanych na Zachodzie postheroicznych czasów wiecznego pokoju "
Transformacja miała być znowu przeniesieniem się do obozu zwycięzców, o tyle łatwiejszym, że Polakom się wydawało, iż zawsze do niego należeli. Najbardziej żarliwymi pro-Eeuropejczykami okazali się dawni komuniści – powtarzali dawny wzór zachowania. Zmieniła się tylko „centrala”, na którą się orientują.
Tak więc myśmy już przeszli jedną metanoję, nas już przebudowywano, zmieniano nam gramatykę moralną. I jeśli Polska przegrywała w XX wieku, to nie dlatego, że była nazbyt militarystyczna, że napadła na Niemcy i Rosję, że postanowiła zapanować nad Europą, poprawić rasowo jej ludność lub dokonać „ostatecznego rozwiązania”. Oczekiwanie, że będziemy powtarzać niemiecki wzór metanoi opiera się na błędnym, lecz utrwalonym nie tylko w niemieckich głowach, przekonaniu, że przyczyną polskich i środkowoeuropejskich klęsk był polski – a nie niemiecki i rosyjski – nacjonalizm. Jedwabne także nic tu nie pomoże.
Na szczęście siedzimy cicho
Sloterdijk twierdzi, że doskonałe stosunki francusko-niemieckie opierają się na wzajemnej obojętności i braku zainteresowania. W przypadku nowej Europy, a szczególnie Polski, Niemcy nie mogą sobie pozwolić jeszcze na taki luksus. Ostatnie lata pokazały, że Polacy nie są w stanie dokonać metanoi sami, mimo wysiłków niektórych polskich publicystów i historyków. Na szczęście Donald Tusk dobrze rozumie tę sytuację. Przedstawiony projekt muzeum II wojny doskonale mieści się w nowym europejskim „narratywie”. Słusznie pogrzebano ideę muzeum ziem zachodnich. Do rady Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej powołano tak wybitnych znawców problematyki niemieckiej jak Andrzej Zoll i Edmund Wnuk-Lipiński.Gdy jednak w stosunkach polsko-niemieckich zapanowała upragniona harmonia, niespodziewanie wybuchł niemiecko-włoski spór o przeszłość. Sąd włoski przyznał prawo do odszkodowań rodzinom dwóch rozstrzelanych przez Niemców Włochów, co wywołało w Niemczech irytację zaniepokojenie. Rzymski korespondent „Frankfurter Allgemeine Zeitung” w artykule zatytułowanym „Nadal padają strzały” powiązał wyrok z przemówieniem wygłoszonym przez prezydenta Włoch Giorgio Neapolitano w El-Alamejn, stwierdzając kąśliwie, że w Europie ciągle są jeszcze tacy, dla których wojna się nie skończyła (i – dodajmy – nie wiedzą, że właśnie skończyły się czasy powojenne), a Włochy nadal dążą do zwycięstwa środkami prawnymi i politycznymi nad swoimi niemieckimi towarzyszami broni. Włoska opinia publiczna zawrzała oburzeniem – zamiast wyśmiać swojego prezydenta, jak stałoby się w podobnym przypadku nad Wisłą. Ostatecznie niemiecki ambasador zmuszony był wyrazić ubolewanie z powodu tej publikacji. Okazuje się bowiem, że w przypadku „FAZ” krytykującego włoskiego prezydenta wolność prasy niemieckiej jest nieco mniejsza niż w przypadku „TAZ” dowcipnie obrzucającego błotem prezydenta Rzeczypospolitej.
Na szczęście tego rodzaju informacje nie docierają do Polski. Na szczęście żadnemu polskiemu sądowi nie przyjdzie do głowy uznać jakieś niewczesne roszczenia rodzin pomordowanych Polaków. Na szczęście kolejne rządy konsekwentnie ignorowały prośby o wsparcie, z którymi się zwracało działające w Niemczech Stowarzyszenie Poszkodowanych przez III Rzeszę, ekstrawagancko domagające się od władz niemieckich pieniędzy (!) na archiwum i muzeum. Na szczęście polski Kościół i polski rząd przezornie milczą, gdy zamyka się polskie misje katolickie w Niemczech. Na szczęście nikt nawet nie myśli o tym, by się domagać przestrzegania traktatu z 1991 roku gwarantującego osobom przyznającym się do polskości prawa do nauki polskiego jako języka macierzystego.
Znowu staliśmy się dobrymi sąsiadami.
Zdzisław Krasnodębski jest socjologiem i filozofem społecznym, prof. Uniwersytetu w Bremie i UKSW w Warszawie. Współpracuje z „Rz”.
http://www.rp.pl/artykul/61991,239862_Dobrzy_sasiedzi_Niemiec__.html
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
1 komentarz
1. Polskie metanoje