Między naiwnością a zdradą Dr Tadeusz Witkowski
Konfliktom politycznym poświęca się z reguły więcej uwagi, gdy otacza je aura sensacji, toteż wyciek tajnych informacji z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego NSA (National Security Agency) z całą pewnością uczynił bardziej wyrazistymi kontrowersje nagromadzone wokół niektórych aspektów amerykańskiej wojny z terroryzmem i cyberterroryzmem.
Można by nawet przyjąć, że wiedza o nieznanych dotąd faktach przyniesie wymierne korzyści obywatelom Wolnego Świata, bo nawet wówczas, gdy pojawia się jakieś nadużycie władzy, społeczeństwa demokratyczne potrafią dokonać niezbędnych zmian i naprawić system kierowania państwem. Problem w tym tylko, że jedna z głównych ról w nagłośnionym i szeroko komentowanym dramacie przypadła siłom politycznym, które z krzewieniem etosu wolności i demokracji mają niewiele wspólnego.
Alarmujące wieści
Oficjalnie wszystko zaczęło się przeszło dwa miesiące temu, 5 czerwca, od publikacji w brytyjskim dzienniku „The Guardian” na temat danych, jakie telefoniczna firma Verizon udostępnia amerykańskiej NSA. Z załączonego dokumentu, pisma sądu kontrolującego działalność służb specjalnych, wynikało niedwuznacznie, że autor artykułu Glenn Greenwald oparł się na materiałach objętych klauzulą tajności.
6 czerwca i w dniach, które nastąpiły, doszło do opublikowania kolejnych materiałów. Znalazły się wśród nich ściśle tajne informacje na temat używanych przez NSA komputerowych programów nadzoru elektronicznego, PRISM, XKEYSCORE i TEMPORA. 9 czerwca „The Guardian” i „Washington Post” ujawniły źródło przecieków. Okazało się, że tajne wiadomości przekazał zbiegły do Hongkongu dwudziestodziewięcioletni kontraktowy pracownik NSA Edward Snowden. Tego samego dnia redakcja „The Guardian” umożliwiła mu wystąpienie przed kamerą filmową i w kilka dni później zorganizowała internetowy chat, w którym czytelnicy dziennika mogli zadawać mu pytania.
Od chwili ujawnienia jego danych osobowych media lewicowe konsekwentnie prezentowały go, używając terminu „whistleblower”, który oznacza kogoś, kto jak policjant w dawnych czasach podnosi alarm, dmuchając w gwizdek. W środowiskach lewackich natychmiast okrzyknięto go bohaterem demaskującym szpiegowskie metody służb amerykańskich i obłudę administracji Baracka Obamy, która dopuszcza do szpiegowania własnych obywateli i obywateli państw sojuszniczych.
Innego zdania musieli być jednak prokuratorzy federalni, skoro 14 czerwca Snowden został oskarżony o szpiegostwo i kradzież własności państwowej. A że następnym krokiem bywa w takich wypadkach unieważnienie dokumentów podróży oskarżonego i wystąpienie o ekstradycję, bohater lewicy opuścił Hongkong tak szybko, jak było to możliwe i 23 czerwca w towarzystwie Sarah Harrison z WikiLeaks udał się do Moskwy (dokładnie w tym samym dniu, gdy władze amerykańskie podały do publicznej wiadomości, że jego paszport stał się nieważny). Kulisy tego przemieszczenia się nie są dokładnie znane. Wyjaśnienia rosyjskie i władz Hongkongu dotyczące legalnych podstaw opuszczenia kraju pobytu i przyjęcia uciekiniera na lotnisku Szeremietiewo są diametralnie różne. Wiadomo natomiast, że po perturbacjach związanych z odrzuceniem jego prośby o azyl polityczny przez absolutną większość krajów (w tym również przez Polskę) Kreml przyznał mu prawo pozostania w Rosji przez rok i zapewnił mu odpowiednią „opiekę”.
Kulejące prawo
Czy faktycznie istniały w tym wypadku inne powody wywołania medialnej wrzawy niż lewackie fobie? Sprawa nadzoru elektronicznego ma bez wątpienia swój aspekt prawny, nie oznacza to jednak, że służby amerykańskie, stosując go, dopuszczały się łamania obowiązujących procedur. Z materiałów ujawnionych przez Snowdena nie wynikało bynajmniej wprost, że w NSA były jakieś nadużycia.
Zasady działania służb specjalnych na terytorium Stanów Zjednoczonych reguluje akt prawny określany zwykle jako FISA (Foreign Intelligence Surveillance Act). Zezwala on na inwigilację fizyczną i elektroniczną osób podejrzanych o działalność mającą jakiś związek z terroryzmem, za zgodą specjalnie powołanego do tych celów sądu. Cały problem w tym, że rzeczona ustawa (uchwalona w roku 1978) nie była w stanie sprostać wyzwaniom czasów, które nadeszły, i w nowych warunkach, po zamachach 11 września 2001 r., mogła tylko paraliżować działalność służb kontrwywiadowczych. Idzie przede wszystkim o dynamiczny rozwój środków komunikacji elektronicznej i o fakt, że organizacje terrorystyczne, tudzież wywiady obcych państw mają do nich taki sam dostęp jak obywatele amerykańscy.
Szlachetne złudzenia co do intencji niektórych użytkowników internetu powinna, jak myślę, rozwiać afera związana z ujawnieniem i wydaleniem ze Stanów Zjednoczonych w roku 2010 dziesięciorga członków rosyjskiej sieci szpiegowskiej. Część z nich używała do komunikacji z centralą w Moskwie programów steganograficznych, pozwalających umieszczać na oficjalnych portalach nielegalnie zdobyte, zaszyfrowane informacje natury wywiadowczej.
W październiku 2001 r. legislatorzy amerykańscy wprowadzili do wcześniej obowiązujących regulacji prawnych FISA szereg poprawek określanych jako USA PATRIOT Act of 2001 lub po prostu Patriot Act (skrót złożony z wielkich liter wyrażenia Uniting and Strengthening America by Providing Appropriate Tools Required to Intercept and Obstruct Terrorism Act of 2001). Za nimi poszły inne poprawki. Dają one służbom amerykańskim większą swobodę prowadzenia operacji kontrwywiadowczych na własnym terenie i pozwalają m.in. z wyprzedzeniem zabezpieczać materiał dowodowy w postaci informacji określanych jako metadata, to znaczy danych nieujawniających treści, a mówiących jedynie o okolicznościach komunikacji elektronicznej, takich jak billingi rozmów telefonicznych, informacji o użyciu serwerów internetowych, czasie i miejscu logowania się itp.
Oczywiście nie każdemu w Stanach Zjednoczonym to odpowiada. Problemem, na który zwracali uwagę dużo wcześniej konstytucjonaliści i akademiccy specjaliści od legislacji, są w szczególności uprawnienia, o których mówi paragraf 215 ustawy Patriot Act. Zezwala on służbom wchodzić w posiadanie jakichkolwiek istotnych dowodów (tangible things), o ile dochodzenie związane jest z bezpieczeństwem narodowym bez dodatkowych warunków, takich choćby jak podejrzenie o szpiegostwo bądź terroryzm. Stąd między innymi bierze się wrzawa środowisk liberalnych gotowych usprawiedliwić wyczyn Edwarda Snowdena. Najwidoczniej nie wszyscy jego przedstawiciele rozumieją, że po to, aby zmienić system prawny i uzyskać większe gwarancje obrony prywatności obywateli, wcale nie trzeba zdradzać tajemnicy państwowej, uciekać za granicę i wiązać się z wywiadem obcego mocarstwa.
Syndrom „L”?
Wśród informacji biograficznych, jakie uchodźca przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości dostarczył mediom, jedna mówi o jego pracy w CIA w latach 2007-2009, kiedy to pod przykryciem dyplomatycznym na placówce w Szwajcarii odpowiadał za bezpieczeństwo tamtejszej sieci komputerowej. Wydawałoby się więc, że od byłego pracownika wywiadu można wymagać lepszej znajomości metod pracy innych wywiadów. Tymczasem w swoich wypowiedziach dla mediów coraz to demonstruje on ignorancję i brak wyczucia zagrożeń związanych z działalnością obcych służb.
Sięgnę po jeden charakterystyczny przykład. Podczas internetowego wywiadu na żywo udzielonego 17 czerwca czytelnikom „The Guardian” Snowden napisał między innymi: „Nie ujawniłem żadnych dopuszczanych przez prawo operacji przeciwko obiektom wojskowym. Wskazałem miejsca w cywilnej infrastrukturze, gdzie NSA dokonuje hakerskich włamań, takie jak uniwersytety, szpitale, prywatne biznesy, ponieważ jest to niebezpieczne. Te niedające się ubrać w żadne usprawiedliwienie, agresywnie kryminalne akty są czymś złym niezależnie od celu operacji”.
W ustach człowieka od lat związanego ze służbami specjalnymi brzmi to co najmniej dziwnie, jako że wymienione przez niego miejsca cywilne zawsze były obiektem penetracji służb znacznie słabiej rozwiniętego technologicznie bloku sowieckiego (co potwierdzają choćby odtajnione dokumenty rezydentur wywiadu PRL). Działo się tak z bardzo prostej przyczyny. W końcu to prywatne przedsiębiorstwa zajmują się produkcją na użytek wojska, do celów wojskowych mogą być i są wykorzystywane zdobycze kwitnących na uniwersytetach nauk przyrodniczych i inżynieryjnych, a w przyszpitalnych laboratoriach uniwersyteckich prowadzone są badania, których wyników z całą pewnością nie powinno się udostępniać terrorystom i wrogom amerykańskiej demokracji.
Dzisiejsza Rosja jest w porównaniu z Europą Zachodnią i państwami Ameryki Północnej krajem technologicznie zacofanym, ma jednak ciągle wielkomocarstwowe ambicje. Trudno więc oczekiwać, że zarzuci stare sposoby zdobywania nowych technologii. Trudno też wyzbyć się myśli, że zrezygnuje ze strategii dezinformacji i wzniecania konfliktów w Wolnym Świecie. Stosowały ją z wielkim powodzeniem służby sowieckie i podległe im wywiady państw bloku moskiewskiego, w tym także wywiad peerelowski. W PRL powołano w tym celu do życia specjalny wydział Departamentu I MSW. Do roku 1977 nazywano go Inspektoratem „I” (od „inspiracji i specjalnych przedsięwzięć”), później – Wydziałem XII, w sumie była to jednak tylko kalka systemu sowieckiego. Jest sprawą oczywistą, że podsycanie i rozdmuchiwanie konfliktu między konserwatystami a liberałami, którym tak bardzo ciąży nadzór elektroniczny, musi leżeć w interesie dzisiejszych służb rosyjskich, ponieważ może prowadzić do osłabienia systemu bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Wyrwana z tego kontekstu wcześniejsza afera z Bradleyem Manningem i WikiLeaks (2010) oraz sprawa Snowdena nie dają się w pełni zrozumieć.
Jest rzeczą znamienną, że obie afery wybuchły w czasie prezydentury Baracka Obamy, gdy zarysowała się możliwość wzmocnienia liberalnych wpływów. Kto zresztą wie, czy udzielenie kontraktowemu pracownikowi NSA azylu nie było dla władz na Kremlu najlepszym rozwiązaniem, bo w końcu Obama pozostaje dla nich mniejszym złem niż republikańscy jastrzębie i uwiarygodnienie go w oczach amerykańskiej opinii publicznej może w dalszej perspektywie przynieść im wymierne korzyści. Dalszy scenariusz wydarzeń i odwołanie szczytu w Moskwie łatwo dawały się przewidzieć, ale koszty poniesione przez rosyjską stronę w związku z tym ostatnim wcale nie muszą przerastać zysków.
Kwestią otwartą pozostaje to, czy zachowanie Snowdena można uznać za syndrom młodzieńczej choroby lewicowości, czy też stoi za nim wyrachowana strategia operacyjna któregoś z wywiadów. Jego wiedza o stosowaniu programów nadzoru elektronicznego jest dla Rosji mało przydatna, bo służby na całym świecie robią dziś to samo, tyle że pewnie w sposób mniej finezyjny.
Dla GRU i SWR cenniejsza jest wiedza o zawodowych kontaktach uchodźcy i o kulisach zatrudniania młodych ludzi w amerykańskich służbach specjalnych. Okazuje się bowiem, że w tej właśnie sferze kryją się słabe punkty amerykańskiego systemu. Trzy lata temu do tajnych danych dopuszczono niskiego rangą, niesprawdzonego przez lata służby wojskowej dwudziestodwulatka, który w poczuciu wewnętrznego zagubienia przesłał WikiLeaks informacje objęte klauzulą tajności. Tym razem zatrudniono w NSA lewicującego specjalistę od komputerów, który co prawda miał za sobą staż pracy w CIA, ale najwyraźniej nie posiadał niezbędnej wiedzy o sprawach innych niż elektronika. Wypada więc tylko mieć nadzieję, że osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych wyciągną z obu faktów właściwe wnioski.
http://www.naszdziennik.pl/wp/51204,miedzy-naiwnoscia-a-zdrada.html
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. Do Pani Maryli
Szanowna Pani Marylo,
Świat obawia się Rosji i Chin, bo przymyka oczy na to co robi Ameryka.
Tyle, że Rosja i Chiny robią podobnie.
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz