Akt ludobójstwa w Powstaniu Warszawskim

avatar użytkownika kokos26

 

 W hołdzie pomordowanym mieszkańcom Woli

 

Będziemy sobie jak posąg

Wydarty pokrywom wieków?

Znajdziemyż kruszyny włosów

Z tych czasów na skroni zostałe?

Wołam cię, obcy człowieku,

Co kości odkopiesz białe:

Kiedy wystygną już boje,

Szkielet mój będziesz miał w ręku

Sztandar ojczyzny mojej.

              Krzysztof Kamil Baczyński

 

Szturm na „Pastę”, walki w Śródmieściu, na Starówce czy Czerniakowie. Barykady, wędrówki kanałami, zrzuty, pieśni powstańcze, łączniczki i powstańcza poczta to główne tematy corocznych obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Do tego dojdą niekończące się dyskusje z zadawanym do znudzenia pytaniem czy to wszystko miało sens? Wielu specjalistów z prawa i lewa, świadomie bądź nie, przekonywać nas będzie dokładnie za słowami Józefa Stalina i zaleceniami ówczesnej sowieckiej propagandy do tezy, że mięliśmy do czynienia z „polityczną awanturą obozu londyńskiego”.

Głos jak zwykle zabiorą etatowi opluwacze wszystkich polskich zrywów powstańczych i naszych Narodowych Bohaterów.

Warto więc spojrzeć na Powstanie Warszawskie trochę inaczej. Temu patriotycznemu zrywowi i nierównej walce towarzyszył akt zorganizowanego ludobójstwa, którego apogeum nastąpiło w pierwszych dniach sierpnia 1944r na Woli.

Trzeba to przypominać gdyż świat wyraźnie zapomina o tym, że Polacy jeśli posłużymy się suchą statystyką byli największą ofiarą II wojny światowej i bestialstwa obu okupantów choć z punktu widzenia oceny moralnej zbrodni nie ma znaczenia ilość ofiar ich przynależność narodowa, jak i sposób zadawania śmierci.

…………………….

Pierwsze dni sierpnia 1944 roku na Woli to fala masowych bestialskich i zorganizowanych mordów na ludności cywilnej. 10 000 zamordowanych ludzi dziennie to tyle samo ile mordowano w Treblince w szczytowym okresie jej złowrogiego istnienia. Liczby nie zawsze przemawiają do wyobraźni, więc przedstawię poniżej relacje naocznych świadków.

Zeznanie Wandy Felicji Lurie, protokół nr 63, „Biuletyn GKBZHwP”, t I, 1946r., str. 246-248.

„Tego dnia o godzinie 11-12 kazano wszystkim wyjść, pchając nas na ul. Wolską. Był straszny pośpiech i popłoch. Mąż mój był nieobecny i nie powrócił z miasta; zostałam z trojgiem dzieci w wieku 4, 6, i 12 lat, sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Ociągałam się z wyjściem, mając nadzieję, że pozwolą mi zostać, i wyszłam z piwnicy ostatnia. Wszyscy mieszkańcy naszego domu byli już przeprowadzeni pod fabrykę „Ursus” na ul. Wolskiej przy Skierniewickiej, mnie też kazano tam iść; szłam już sama tylko z dziećmi; trudno było iść; pełno kabli, drutów, resztki z zapór, trupy, gruzy, domy paliły się z dwóch stron. Z trudem doszłam do fabryki „Ursus”. Z podwórza fabryki słychać było strzały, krzyki, błagania, jęki..., nie mieliśmy wątpliwości, że tam jest miejsce masowych egzekucji; stojących przy wejściu ludzi wpuszczano, a raczej wpychano do środka grupami po 20 osób. 12-letni chłopiec ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i braciszka, dostał wprost szału, zaczął krzyczeć; Niemcy i Ukraińcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka; wzywał matkę, ojca. Widzieliśmy więc, co nas tam czeka; o ratunku wykupienia się nie było mowy, pełno było wokoło Niemców, Ukraińców, samochodów.

Ja przyszłam ostatnia i trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiet w ciąży nie zabijają. Zostałam jednak wprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 m. Zwały były w kilku miejscach; cała lewa i prawa strona dużego podwórza (pierwszego) była zasłana masą trupów. Zauważyłam zabitych sąsiadów i znajomych [zeznająca robi szkic podwórza fabryki „Ursus”]. Prowadzono nas środkiem podwórza w głąb do przejścia wąskiego na drugie podwórze. W naszej grupie było też około 20 osób, w tym najwięcej dzieci od 10 do 12 lat; były dzieci bez rodziców, była też jakaś staruszka bezwładna, którą przez całą drogę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci: 4 i 7 lat; wszyscy zostali zabici-staruszkę zabito dosłownie

na plecach zięcia razem z tymże. Wybierano nas i ustawiano czwórkami i czwórkami prowadzono w głąb drugiego podwórza do leżącego tam stosu trupów; gdy czwórka dochodziła do stosu, strzelali z rewolwerów z tyłu w kark; zabici padali na stos; podchodzili następni. Przy ustawianiu ludzie wyrywali się, krzyczeli, błagali, modlili się.

Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, aby mnie i dzieci ocalili. Pytali czy ja mam się czym wykupić. Miałam przy sobie znaczną ilość złota i to im dałam; wzięli wszystko, chcąc mnie wyprowadzić, jednak kierujący egzekucją Niemiec, który to widział, nie pozwolił im na to-a gdy błagałam, całowałam go po rękach-odpychał mnie i wołał „prędzej”; popchnięta przez niego przewróciłam się, uderzył też i pchnął mego starszego synka wołając „prędzej, prędzej ty polski bandyto”.

W ostatniej czwórce, razem z trojgiem dzieci podeszłam do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się; starszy, widząc zabitych, wołał, że nas zabiją, i wzywał ojca. Pierwszy strzał położył starszego synka, drugi ugodził mnie, następny zabił młodsze dzieci. Przewróciłam się na prawy bok; strzał oddany do mnie nie był śmiertelny: kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki i wyszła przez policzek; dostałam krwotok ciążowy. Przy krwotoku ustnym wyplułam kilka zębów, pewnie naruszonych kulą; czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała.

Byłam jednak przytomna i widziałam wszystko, co się dzieje dookoła. Obserwowałam dalsze egzekucje, leżąc wśród zabitych; wprowadzano dalsze partie mężczyzn; słychać było krzyki, błagania, jęki, strzały; trupy tych mężczyzn waliły się na mnie; leżało na mnie czterech mężczyzn; po tej grupie widziałam jeszcze partię kobiet i dzieci. Tak grupa za grupą, aż do późnego wieczora. Było już dobrze ciemno, gdy egzekucje ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żywych i rabowali kosztowności (mnie zdjęli z ręki zegarek; bojąc się nie dawałam znaku życia, a oni ciał nie dotykali rękami, tylko przez jakieś specjalne szmatki). W czasie tych okropnych czynności śpiewali i pili wódkę. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce brązowej, w średnim wieku, długo rzęził. Oddali 5 strzałów, zanim skonał. W czasie tego dobijania strzały zraniły mi nogi.

Przez długi czas leżałam odrętwiała, przyciśnięta trupami, w kałuży krwi; byłam jednak przytomna i zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje; myślałam tylko o tym, jak długo będę tak konać i męczyć się.

Pod wieczór udało mi się zepchnąć martwe ciała leżące na mnie. Straszne ile było dookoła krwi”.

 

Archiwum GKBZHwP – Protokół zeznań ks. Bernarda Filipiuka, 1946r.

„Bezpośrednio za wiaduktem kolejowym widziałem na burcie dużo zamordowanych Polaków, Polek, nawet dzieci, a wśród nich leżały walizki, teczki i inne tobołki. Po drugiej stronie na burcie stał karabin maszynowy, z którego widocznie rozstrzeliwano ludzi.

Skierowano nas na lewo-zdaje się ul. Magistracką i poprowadzono nas obok toru kolejowego na podwórko jakiejś fabryki. Wtłoczono nas do dwóch olbrzymich hal fabrycznych i kazano nam usiąść na ziemi. Po jakimś czasie przypędzono spora partię ludzi – podobno mieszkańców z ul. Działdowskiej, z domów przy ulicy Wawelberga i innych ulic. Wkrótce po tym przywieziono kilkoma samochodami mężczyzn i kobiety. W fabryce był taki tłok, że nie było ani jednego miejsca gdzie mógłby kto usiąść.

Między godziną drugą a trzecią po południu weszli do fabryki gestapowcy i od razu zaczęli wybierać mężczyzn zdrowych. Wypędzono ich przed fabrykę, ustawiono czwórkami i gdzieś poprowadzono pod silnym konwojem. Gestapowcy zapowiedzieli, że biorą ich do rozbierania barykad. To wyciąganie ludzi zdrowych trwało gdzieś do godziny czwartej po południu.

Około godziny 4.30-5.00 po południu gestapowcy zabrali pierwszą partie chorych z fabryki. Za chwilę następną partię, wśród której byłem i ja. Na dziedzińcu fabrycznym ustawili nas czwórkami [w grupach] po dwanaście osób. Takich dwunastek naliczyłem kilka w tej partii ludzi, w której ja byłem. Gestapowcy zażądali od nas, byśmy oddali zegarki, pierścionki, wieczne pióra i inne drogocenne rzeczy. Widziałem bardzo dużo zegarków na tej pace i innych drobiazgów. Ja swój zegarek i wieczne pióro włożyłem do dolnej kieszeni w sutannie i nie oddałem, myśląc, że może po tym zegarku kiedyś moja rodzina rozpozna moje zwłoki.

Byliśmy już pewni, że idziemy na śmierć, tak samo jak poprzednia partia ludzi wyciągniętych z fabryki. Wówczas byłem już w sutannie i w pantoflach, które szarytka zabrała z mojego pokoju w szpitalu, gdy już mnie tam nie było i w tej fabryce doręczyła mi. Poprowadzona nas ta samą drogą obok toru kolejowego, którą szliśmy przedtem do fabryki. Cała ta trasa z jednej i drugiej strony obstawiona była żołnierzami, stojącymi w odstępach mniej więcej 10 m z karabinami skierowanymi w naszą stronę, to jest do środka jezdni.

Ponadto każda dwunastka ludzi była obstawiona gestapowcami z rewolwerami w ręku. Przeprowadzono nas w poprzek ul. Górczewskiej na druga stronę, tuż obok toru kolejowego-zdaje się, że był to numer posesji 35, bo tak mi mówiono rok po tym w szpitalu. Jest to miejsce po prawej stronie ul. Górczewskiej zaraz obok toru kolejowego, ale za nim idąc od ul. Płockiej. Dzisiaj stoi już tam krzyż pamiątkowy.

Miejsce egzekucji – to było duże podwórko, po prawej stronie był tor kolejowy, naprzeciwko płonąca kamienica piętrowa i tak samo płonąca kamienica po lewej stronie. Gdy nas przyprowadzano na to podwórko, stało jeszcze kilka dwunastek ludzi wziętych przede mną z fabryki, chorych i zdrowych, oczekujących na swoją śmierć. Wówczas ukradkiem wyciągnąłem zegarek z głębokiej kieszeni sutanny i zobaczyłem, że była godzina 17.30Po dwunastu ludzi bez przerwy podprowadzano i rozstrzeliwano. Rozkaz strzelania wydawał gestapowiec. Trzech żołnierzy stało na początku podwórka po lewej stronie z bronią maszynową i oni na rozkaz salwą rozstrzeliwali. Obok nich przechodziłem i dokładnie widziałem, iż wszyscy byli w mundurach niemieckich, jeden z nich wyglądał z twarzy na Mongoła. Nie wiem, czy byli to Niemcy, czy innej narodowości. Stałem na tym podwórku może 15 – 20 minut i widziałem dokładnie, jak przede mną rozstrzeliwano każdą dwunastkę ludzi, strzelając w plecy.

Widziałem, jak po salwie gestapowiec dobijał jeszcze rannych z rewolweru strzelając w głowę. Trupami było już założone jakieś ¾ tego podwórka, niektóre z nich bliżej płonących domów paliły się. W tym oczekiwaniu na swoją bezpośrednią śmierć ks. Żychoń, misjonarz z Krakowa, który jako chory był w Szpitalu Wolskim, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a ja jemu, po czym na wezwanie jednego chorego odmówiliśmy głośno po raz ostatni „Ojcze nasz”.

Przy ostatnich słowach „Ojcze nasz”, gestapowiec krzyknął: „Na przód!” Jedna chwila, a usłyszałem po niemiecku – ognia. Padła salwa, a ja przewróciłem się razem z ks. Żychoniem, który mnie słabego po operacji trzymał cały czas za rękę, on mnie tez za sobą pociągnął. Od razu zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać trupa, wiedząc, że gestapowiec dobija żyjących. Gdy do mnie podszedł, kopnął mnie w kolana, zaklął i strzelił do głowy z rewolweru, kula przeszła koło ucha. Byłem więc uratowany.

Po tym rozstrzeliwano następne dwunastki ludzi. Z jednej dwunastki kobieta padła czubkiem głowy na moje stopy. I po rozstrzeliwaniu jeszcze kilku dwunastek zaczęła głośno wołać, że żyje i nie jest ranna. Wówczas podbiegł do niej jeden z tych żołnierzy, którzy rozstrzeliwali i całą serię strzelił do niej z rozpylacza. Widziałem to, gdyż leżałem tak, iż niepostrzeżenie zerkając w kierunku swoich nóg, obserwowałem cały czas oprawców.

Przez cały czas lękałem się, że może mnie jakaś zabłąkana kula trafić, gdyż strzelali do dwunastek w kierunku leżących trupów. Tak leżałem w ciągłej obawie śmierci do godziny 11.30 wieczorem dnia 5 sierpnia 1944 r. O tej godzinie przestali już strzelać, a ci trzej oprawcy odeszli, zapaliwszy papierosy, na ul. Górczewską i stanęli na burcie przed wjazdem pod tunel. Wówczas zacząłem się wyczołgiwać po trupach do kamienicy, przed którą nas rozstrzeliwano.

W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała małe dziecko, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł. Dziecko to po rozstrzelaniu długo kwiliło i płakało, słyszałem to, a jego kwilenie krew mi w żyłach mroziło. Niewątpliwie słyszeli to oprawcy hitlerowscy. Wiem, że rozstrzelano lekarzy Szpitala Wolskiego, bo widziałem, jak byli rozstrzeliwani. Według moich obliczeń-a całe podwórko widziałem zasłane trupami z domu, do którego wczołgałem się, rozstrzelano tam około 2000 osób”.

 

6 sierpnia spośród mężczyzn przeznaczonych na rozstrzelanie Niemcy wyodrębnili 100 osób z zadaniem palenia zwłok. Było to tak zwane Verbrennungskommando. Podzielono mężczyzn na dwie podgrupy po 50 osób i umieszczono w budynku szkoły przy ulicy Sokołowskiej. Szefem całości był oficer gestapo Neumann. Jedna grupa operowała w rejonie ulicy Wolskiej, a druga Górczewskiej.

 Łączna liczba ofiar egzekucji w dniach 5,6,7 sierpnia szacowana jest na 59 400 osób.

5 sierpnia (sobota) zginęło w przybliżeniu 45 500 osób, 6-go w niedzielę 10 100, a 7-go w poniedziałek 3 800.

Oto zeznania Franciszka Zasady, należącego do jednej z podgrup Verbrennungskommanda palącej zwłoki pomordowanych w rejonie ulicy Wolskiej.

1946 r. Protokół zeznania świadka Franciszka Zasady, Archiwum GKBZHwP.

 

„7 sierpnia 1944 r. rano wyprowadzono nasze grupy na podwórze, kazano się rozebrać, a ubranych tylko w spodnie popędzono ul. Sokołowską do Wolskiej, zatrudniając przy paleniu zwłok. Razem z

moja grupą paliłem zwłoki w następujących miejscach: przy ulicy Wolskiej, po stronie nieparzystej, nr 91 w podwórzu, zastaliśmy zwłoki około 100 rozstrzelanych mężczyzn. Zwłoki spaliliśmy na miejscu.

W składzie narzędzi maszyn rolniczych przy ul. Wolskiej nr 85 zastaliśmy około 300 zwłok w sutannach oraz około 80 w ubraniach cywilnych. Wszyscy byli zastrzeleni. Zwłoki spaliliśmy na miejscu. Po tej samej stronie co skład narzędzi rolniczych, parę domów dalej, przy ul. Wolskiej 83 zastaliśmy około 50 zwłok zastrzelonych mężczyzn. Wiele zwłok miało pozakładane opatrunki.

Przy ulicy Wolskiej nr 60, w fabryce makaronów, na środku podwórza zastaliśmy stos zwłok wysokości około 2 m, długości około 20 m, szerokości około 15 metrów. Były to w większości zwłoki mężczyzn, częściowo tylko kobiet i dzieci. Przy paleniu stosu pracowaliśmy wiele godzin. Sądząc na oko mogło być 2000 zwłok.

W czasie gdy paliliśmy zwłoki, gestapowiec mający trzy gwiazdki na kołnierzu, blondyn o śniadej twarzy, średniego wzrostu, nazwiska nie którego nie znam, doprowadził z ulicy kilku mężczyzn ubranych po cywilnemu i natychmiast ich rozstrzelał. Zwłoki spaliliśmy razem.

Na rogu ul. Płockiej kazano naszej grupie usiąść, po czym jeden z gestapowców przemówił do nas, iż darowuje nam życie za pracę przy paleniu zwłok, następnie posłał sześciu ludzi po żywność do okolicznych domów, po przyniesieniu żywności wróciliśmy na ulicę Sokołowską.

Tu znów dano nam 50 bochenków chleba, 50 paczek papierosów i kawę.

W nocy słychać było salwy wystrzałów. Nazajutrz, po zebraniu nas na podwórzu, ogłoszono, że znalezione przy zwłokach złoto należy oddawać Niemcom oraz że należy meldować, gdy znajdzie się w piwnicy żywego człowieka, w obu przypadkach za niewykonanie rozkazu grozi kara śmierci.

Po przemówieniu popędzono nas do palenia zwłok. Przybyliśmy do fabryki „Ursus”, dużą bramą od strony ul. Wolskiej. Podwórze, poczynając od bramy aż po wnękę idącą do ul. Sokołowskiej, było zasłane zwłokami mężczyzn, kobiet i dzieci. Mogło być około 5000. Pracowaliśmy przy paleniu zwłok cały dzień. Na środku dużego podwórza od strony ul. Wolskiej urządziliśmy palenisko.

Na ziemi układaliśmy belki, na nich zwłoki, które okładaliśmy deskami, by znów ułożyć warstwę trupów. Następnie oblewaliśmy stos płynem palnym, który Niemcy dawali nam w bańkach 20 litrowych. Jaki to był płyn – nie wiem, na bankach nie było napisów. Znacznie później widziałem na palenisku resztki kości i czaszek. Czy ktoś zebrał te prochy, nie wiem.

Wieczorem przy ulicy Wolskiej nr 47, 49 i 54 zebraliśmy mniejsze ilości zwłok. Z numeru 47 – około 100 zwłok, z dna dołu z wodą, z numeru49 – 3 zwłoki. Tego wieczoru dano nam środki opatrunkowe, mydło, ręczniki i bieliznę, wszystko zrabowane z sąsiednich domów. Poza tym pozwolono dwom ludziom gotować posiłek.

Nazajutrz chodziliśmy po bramach ul. Wolskiej, zbierając mniejsze ilości zwłok.

W dniu 9 sierpnia 1944 r. przybyliśmy do fabryki Franaszka. Na głównym podwórzu oraz z boku od schronu aż do bramy leżały tam zwłoki mężczyzn, w liczbie około 6000. Pracowaliśmy przy paleniu tych zwłok cały dzień. Widziałem tam zwłoki tramwajarzy, strażników i policjantów. W schronie głównego budynku fabryki Franaszka Niemcy znaleźli kosztowności i drogie produkty, jak sardynki, wódka itp.

Dwie platformy z końmi wywoziły rzeczy. Neumann zabrał wtedy kolię wartości ponad 2000000 zł. Od tego czasu wiedzieliśmy, że gestapowcy kradną na własną rękę. W dniu 10 sierpnia 1944 r. przybyliśmy do remizy MZK. Obok warsztatów głównych leżało tam około 300 zwłok.

Następnie przeszliśmy na ul. Wolską 29, do pałacu hr. Biernackiego. Tu w ogrodzie zastaliśmy około 600 zwłok kobiet, dzieci i starców, w tym trzech księży, jak później słyszałem oo. Redemptorystów z ul. Karolkowej. Cztery czy pięć zwłok leżało koło samego parkanu. Zwłoki spaliliśmy na miejscu. Na posesji przy ul. Wolskiej 24, w miejscu gdzie obecnie stoi skład desek, a gdzie dawniej była karuzela i sala tańca, zastaliśmy około 1000 zwłok mężczyzn, kobiet i dzieci.

Zwłoki spaliliśmy na miejscu, a nazajutrz szczątki zawieźliśmy do dołu stanowiącego ogromny lej po wybuchu bomby. Przy znoszeniu szczątków widziałem 5-6 zwłok świeżo zamordowanych mężczyzn. Zwłoki te także zawieźliśmy do dołu i zakopaliśmy je na głębokości około 10 m. Następnie udaliśmy się do szpitala Św. Łazarza i tam na pierwszym podwórku, z całego terenu, z łóżek i nawet ze stołów operacyjnych, zebraliśmy około 5000 zwłok. Zakładaliśmy paleniska trzy razy. Oprócz zwłok spalonych, wiele zwłok zostało zakopanych.

Ze szpitala Św. Łazarza przy ul. Wolskiej udaliśmy się na ul. Karolkową do ul. Leszno, gdzie na rogu ul. Karolkowej i Leszna w fabryce znaleźliśmy około 42 zwłok kobiet i mężczyzn. Stamtąd udaliśmy się na ul. Żytnią do ul. Młynarskiej i do cmentarza ewangelickiego. Na cmentarzu, ku tyłowi, leżało bardzo wiele pojedynczych zwłok z każdego podwórza. W Parku Sowińskiego zastaliśmy około 6000 zwłok. Leżały jakby zwalone koło siatki parku, od strony ul. Wolskiej, wysoko na około 1,4 m, długości około 25 m, szerokości 25 m. Stosy do palenia układaliśmy na skwerku w parku.

Z domu Hankiewicza naprzeciwko parku, z domów przy ul. Elekcyjnej i Ordona koledzy znieśli trupy do Parku Sowińskiego. Sam nie chodziłem zbierać tych trupów, więc nie wiem dokładnie ile ich było. Potem zbieraliśmy po 20-30 i 50 zwłok z podwórek przy ul. Ogrodowej, leszno i Solnej.

W czasie palenia zwłok przy ul. Ogrodowej, nr 43 czy 45 , Niemcy złapali dwóch mężczyzn lat 54 i 22, ojca i syna, i obu rozstrzelali.

Na ul. Elektoralnej nr 11 gestapowcy zabili w obecności Gutkowskiego 8 kobiet wyciągniętych z mieszkania.

Z ul. Elektoralnej nr 18 zabraliśmy 18 zwłok, z ul. Ogrodowej nr 58 – około 40 zwłok, z ul. Leszno 20 z podwórza około 100 zwłok, z ul. Ogrodowej nr 5 lub 7 (dokładnie nie pamiętam) z podwórza około 30 zwłok kobiet i dzieci. Z ul. Górczewskiej 25 z podwórza, mieszkań, klatki schodowej i ogrodu – około 200 zwłok.

Z ul. Płockiej od n-ru 31 do nr 26(Szpital Wolski) – około 200 zwłok, w tym dużo rannych c chirurgii, z rękami i nogami w łupkach. Zbieraliśmy zwłoki ze schodów, korytarza i ulicy. Ze składu ryb „Franc i Janc” na placu koło Hali Mirowskie i ul. Ciepłej około 40 zwłok. Oraz z piwnic Hali Mirowskiej około 150 zwłok.

Z ul. Wolskiej od n-ru 102 do ul. Elekcyjnej – z każdego domu wybraliśmy po kilkanaście zwłok. Na ul. Przechodniej (numeru nie pamiętam) wybraliśmy około 20 zwłok kobiet i dzieci”.

 

"Prorokuj, synu człowieczy,

 aby te kości zeszły się w szkielety,

 aby przyodziały się skórą

 i wionie na nich Duch Boży,

 aby ożyły,

 aby stały się wojskiem wielkim,

 bo mocen jest Bóg

 nawet z wyschniętych kości

 wzbudzić sobie naród doskonały."

Z homilii ks. bp. Józefa Zawitkowskiego wygłoszonej w trzecią rocznicę tragedii smoleńskiej (zob. Księga Ezechiela 37, 1-14)

Artykuł opublikowany w ogólnopolskim tygodniku Warszawska Gazeta

Polecam moją nową książkę, "Polacy, już czas" ozdobioną rysunkami śp. Arkadiusza "Gaspara"

Gacparskiego, jak i poprzednią, „Jak zabijano Polskę”.

Sprzedaż: www.polskaksiegarnianarodowa.pl, United Express, Warszawa, ul. Marii Konopnickiej 6

Najnowszy numer ogólnopolskiego tygodnika Warszawska Gazeta  w kioskach

4 komentarze

avatar użytkownika Maryla

1. Cześć Ich pamięci !

12 Ton

To było jak sen, sierpień rósł w kalendarzu
Pierwszy dzień i ostatni oddech
Takich miejsc nie zapomina się wcale, niebo piękne, było ładnie
Historyczna jest to chwila,
gdy tylu ludzi nie zatrzymało swego życia

ref.: 12 jak sen, ciężkich ton zdarzeń
Każda tam śmierć to 50 000 marzeń
One tam rosną w wielkiej Warszawie,
Zamordowane, zamordowane, zamordowane, zamordowane

2.Bez pytań z karabinem u skroni, kończąc życie
Rzadkie powietrze, gęsta atmosfera
Zginąć w walce honor bohatera
Lecz czasu nie będzie więcej,
Gdy Ciebie nie będzie, gdy Ciebie nie będzie więcej

ref.: 12 jak sen, ciężkich ton zdarzeń
Każda tam śmierć to 50 000 marzeń
One tam rosną w wielkiej Warszawie,
Zamordowane, zamordowane, zamordowane, zamordowane

12 TON. ONI TAM WSZYSCY SĄ

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

2. Jakub Czarniak

Jakub Czarniak

/

Polska Zbrojna


Na zdjęciu pierwszy z lewej to Oskar Dirlewanger, fot. Polska Zbrojna
Na zdjęciu pierwszy z lewej to Oskar Dirlewanger, fot. Polska Zbrojna


Okrucieństwo oddziału Oskara Dirlewangera robiło wrażenie nawet na największych zbrodniarzach wojennych.

Inteligentny i odważny do szaleństwa. Doktor politologii. Odznaczony
Krzyżem Żelaznym w czasie I wojny światowej. Te informacje nie mówią
jednak całej prawdy o Oskarze Dirlewangerze, jednym z największych
ludobójców, jakich znał świat. Był on bowiem także wyjątkowym sadystą,
dla którego okrucieństwo nie miało granic. Zanim w 1940 roku trafił do
SS, został skazany na dwa lata więzienia za gwałt na 13-letniej
dziewczynce. Kryminalna przeszłość nie przeszkodziła jednak
Dirlewangerowi w późniejszej karierze. Wręcz przeciwnie  –
psychopatyczna osobowość pomogła mu w szybkim awansie. Dowodzona przez
niego jednostka wszędzie pozostawiała po sobie niezliczone ofiary
gwałtów, mordów i rabunków.

PRAWDZIWE BYDLAKI

Nawet jak na obyczaje SS, według których zbrodnia była normą,
Dirlewanger i jego ludzie wyróżniali się szczególnymi "osiągnięciami".
Wielokrotnie różni dowódcy niemieccy interweniowali u szefa SS
Heinricha  Himmlera, by odwołał jednostkę z ich terenu z uwagi na jej
nieporównywalną z niczym brutalność. Okrucieństwo dirlewangerowców
robiło wrażenie nawet na innych zbrodniarzach wojennych. Na przykład
obergruppenführer SS Hermann Fegelein (ożenił się z siostrą partnerki
Adolfa Hitlera, Evy Braun) tak opisywał swemu wodzowi ludzi
Dirlewangera: "Mein Führer, to prawdziwe bydlaki". "Doktor Potwor" miał
jednak potężnych protektorów, cieszył się sympatią samego Himmlera, a
także generalnego gubernatora okupowanej Polski Hansa Franka. Według
nich znakomicie wywiązywał się ze swojego zdania, którym była
"eliminacja bandytów", czyli wrogów III Rzeszy.

W 1940 roku powierzono Dirlewangerowi sformowanie karnej jednostki
złożonej z niemieckich kryminalistów. Na początku byli to sami
kłusownicy, potem jednak, w miarę jak rosły straty oddziału, wcielano do
niego kogo popadnie – głównie przebywających w obozach koncentracyjnych
niemieckich przestępców. Dawano im wybór: wstąpić do oddziału albo
zginąć w obozie. Kadra jednostki była całkowicie pozbawiona morale i
dyscypliny, ale Dirlewanger poradził sobie i z tym. Aby utrzymać
porządek, był dla swoich ludzi równie bezwzględny jak dla wrogów.
Podczas natarcia jechał w czołgu i strzelał w plecy tym, którzy jego
zdaniem poruszali się zbyt opieszale. Co czwartek urządzał pokazowe
egzekucje – kazał wieszać jeńców i swoich podkomendnych, którzy akurat
czymś mu się narazili. Dla ludzi Dirlewangera sprawa była jasna: idziesz
do ataku, być może przeżyjesz, nie chcesz iść, zginiesz na pewno.

Przed wybuchem powstania warszawskiego banda Dirlewangera zwalczała
partyzantkę sowiecką na Białorusi, dała też o sobie znać na terenie
Generalnego Gubernatorstwa. Działania te polegały głównie na tym, że
dirlewangerowcy otaczali wioskę, spędzali wszystkich mieszkańców do
stodoły, którą następnie podpalali. Są relacje świadków mówiące o tym,
że Dirlewanger osobiście wyrwał kobiecie niemowlę i rzucił je w ogień.

W sierpniu 1944 roku, po wybuchu powstania,
wzmocniony dodatkowymi kilkuset kryminalistami oddział skierowano na
Wolę. Członkom formacji, którzy w walce z Polakami zasłużą na Krzyż
Żelazny II klasy, obiecano po zakończeniu wojny wolność. W składzie
brygady znaleźli się też tak zwani hiwisi, czyli sowieccy jeńcy, którzy w
zamian za darowanie życia przeszli na stronę Niemców. Inna sprawa, że
jednostka była wyjątkowo źle zaopatrzona. Nie miała nowoczesnej broni i
amunicji, nie brakowało jej tylko alkoholu. Zamroczeni wódką, słabo
wyszkoleni i wyekwipowani degeneraci, gnani przez swojego dowódcę do
nieskoordynowanych ataków na polskie barykady, ponosili kolosalne
straty, które szybko uzupełniano kolejnymi skazańcami. Jeśli odnosili
jakiekolwiek sukcesy, to tylko w sytuacjach, gdy pędzili przed sobą
ludność cywilną z okolicznych domów, w charakterze żywych tarcz. W ten
sposób opanowali wiele barykad, gdyż polscy żołnierze w takich
sytuacjach wycofywali się bez walki.

ŚWIADECTWO ZBRODNI

Ogrom zbrodni Dirlewangera i jego hord znany jest między innymi dzięki
relacji Mathiasa Schencka, z pochodzenia Belga, przymusowo wcielonego do
Wehrmachtu. Był on saperem szturmowym, który torował zwyrodnialcom
drogę podczas ich ataków, wysadzając drzwi, bramy i inne przeszkody. Pod
koniec wojny życie uratowała mu polska rodzina, która przygarnęła go po
tym, jak złamał nogę, uciekając przez czerwonoarmistami. Gdy
szczęśliwie wrócił do domu, postanowił dać świadectwo zbrodni
popełnionych przez esesmanów w czasie powstania. "Za każdym razem, kiedy
szturmowaliśmy piwnicę, a były w niej kobiety, dirlewangerowcy je
gwałcili, często nie wypuszczając broni z rąk", wspominał.

Opisy Schencka są tak drastyczne, że mogą wydawać się nieprawdopodobne.
Zostały one jednak w większości potwierdzone przez historyków. Choćby
relacja o zbrodni dokonanej na Woli w ochronce dla prawosławnych dzieci,
gdzie Niemcy zatłukli kolbami około pięciuset maluchów. W trakcie
pacyfikacji polowego szpitala na Starym Mieście, gdzie Polacy opiekowali
się również rannymi Niemcami, dirlewangerowcy wymordowali wszystkich
polskich pacjentów. Ranni Niemcy błagali rodaków, by darowali życie
Polakom, niestety – bez skutku. Oszczędzono tylko pielęgniarki i
lekarza, których jednak później spotkał znacznie gorszy los. Oto inna
relacja Schencka: "Wdrapaliśmy się z kolegą po gruzach, żeby zobaczyć,
co się dzieje. Żołnierze wszystkich formacji: Wehrmacht, SS, kozacy od
Kamińskiego, chłopcy z Hitlerjugend; gwizdy, nawoływania. Dirlewanger
stał ze swoimi ludźmi i śmiał się. Przez plac pędzili pielęgniarki z
tego lazaretu, nagie, z rękami na głowie. Po nogach ciekła im krew. Za
nimi ciągnęli lekarza z pętlą na szyi. Miał na sobie kawałek szmaty,
czerwonej, może od krwi, i kolczastą koronę na głowie. Szli pod
szubienicę, na której kołysało się już kilka ciał. Kiedy wieszali jedną z
sióstr, Dirlewanger kopnął cegły spod jej nóg. Nie mogłem na to
patrzeć. Pobiegliśmy z kolegą do kwatery, ale na ulicach kozacy
Kamińskiego pędzili cywilów. [...] Obok upadła Polka w ciąży. Jeden z
kozaków zawrócił i zdzielił ją pejczem. Próbowała uciekać na czworakach.
Stratowali ją końmi".

JAK RYBA W WODZIE

W czasie powstania Dirlewanger czuł się jak ryba w wodzie. Z dumą
meldował Himmlerowi o swoich kolejnych "sukcesach". Widocznie na
przełożonych jego raporty zrobiły duże wrażenie, gdyż 30 września
otrzymał Krzyż Rycerski, a w październiku Hans Frank wydał na cześć
"bohatera" uroczysty obiad na Wawelu. Po stłumieniu powstania oddział
Dirlewangera skierowano do pacyfikacji zrywu niepodległościowego na
Słowacji.

W lutym 1945 roku brygada rozrosła się do rozmiarów dywizji (36 Dywizja
Grenadierów SS "Dirlewanger"), ale sam jej patron nie zdążył nacieszyć
się dowództwem, gdyż został, po raz dwunasty, ranny i odesłany na tyły.
Jego następca nie potrafił utrzymać dyscypliny i został przez swoich
podkomendnych zlinczowany.

Wkrótce po zakończeniu wojny, na początku czerwca 1945 roku,
Dirlewangera zatrzymano we francuskiej strefie okupacyjnej i osadzono w
areszcie. 7 czerwca znaleziono w celi jego zmasakrowane zwłoki.
Prawdopodobnie został pobity na śmierć przez pilnujących go polskich
żołnierzy, służących w armii francuskiej, choć oficjalnie nigdy nie
potwierdzono tej informacji.

Szacuje się, że oddział Oskara Dirlewangera zamordował około stu tysięcy
ludzi, głównie w Polsce i na Białorusi. Była to formacja, którą trudno
nazywać wojskiem. Jej członkowie nie nosili dystynkcji, mieli jedynie
naszywki z godłem formacji (dwa skrzyżowane karabiny i granat) oraz dwie
błyskawice na kołnierzach. Oprócz niesłychanej brutalności ich cechą
rozpoznawczą był niechlujny wygląd, wieczny stan upojenia alkoholowego
oraz bardzo niski poziom wyszkolenia (ogółem w czasie powstania
warszawskiego jednostka straciła 2733 ludzi, co stanowiło 315 procent
stanu wyjściowego z 1 sierpnia).

Żaden z członków zbrodniczej brygady nie odpowiedział przed polskim
sądem za swoje czyny, gdyż władze PRL nie zabiegały o ich wydanie.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

3. Rzeź Woli w dniach 5–7

Rzeź Woli w dniach 5–7 sierpnia 1944

Rozkaz niemieckiego dowodcy:

Warszawę zburzyć i wymordować wszystkich jej mieszkańców.


Niemcy zamordowali wszystkich wziętych do niewoli powstańców, w tym
wielu rannych, wypędzono z budynków mieszkalnych polską ludność cywilną,
dopuszczając się przy tym gwałtów, spędzono do ogrodu przy ul. Zawiszy
43 i tam czesc zabito za pomocą granatów, a czesc żołnierze dywizji
„Hermann Göring” użyli przywiązanych do drabiny jako osłony dla czołgów
nacierających na powstańcze pozycje w rejonie ul. Okopowej.


Masowa i systematyczna rzeź ludności Woli rozpoczęła się na pełną skalę w
dniu 5 sierpnia 1944. Dzień ten przeszedł do historii jako „czarna
sobota”.

Ludność spędzano odtąd do kilku wyselekcjonowanych
miejsc egzekucji. Funkcję tę pełniły najczęściej duże zabudowania i
place fabryczne, parki, cmentarze, tereny przykościelne lub obszerne
dziedzińce większych kamienic. Mieszkańców doprowadzano tam mniejszymi
lub większymi grupami, a następnie systematycznie mordowano – zazwyczaj
strzałem w tył głowy lub przy użyciu broni maszynowej.

Niemcy
nie oszczędzali również szpitali. Zamordowali wszystkich lekarzy i
chorych. Ustalenie dokładnej liczby ofiar ludobójstwa dokonanego na Woli
nie było możliwe ze względu na spalenie większości zwłok przez Niemców
oraz niewielką liczbę ocalałych świadków, którzy mogliby wskazać
nazwiska zamordowanych (w trakcie rzezi ginęły bezimiennie całe
rodziny). Liczba ofiar wyniosła ponad 65 000 albo wiecej.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

4. Bundesarchiv/-Rzeź

zdjecie

Bundesarchiv/-

Rzeź Woli


Kalendarz polski codzienny

To były najczarniejsze dni w wielowiekowej historii Warszawy! W
czasie Powstania Warszawskiego, w dniach 5-7 sierpnia 1944 r., Niemcy
wymordowali na Woli około 50 tysięcy bezbronnych mężczyzn, kobiet i
dzieci.

W Czarną Sobotę, 5 sierpnia 1944 r., bandyci od rana strzelali z
broni maszynowej albo spędzali duże grupy na podwórza i zabijali
granatami. Tragedia rozgrywała się głównie na ulicach Wolskiej i
Górczewskiej.

Tylko w fabryce „Ursus” na Wolskiej 55 zamordowali około 6 tysięcy
osób! W szpitalu św. Łazarza ponad tysiąc. Nie liczył się ani znak
Czerwonego Krzyża, ani kościół. Wola była świadkiem najdzikszych
zbrodni, nieznanych Europie od wieków.

Sprawcy ludobójstwa nie zostali nigdy osądzeni. Po wojnie korzystali,
niestety, z parasola ochronnego brytyjsko-amerykańskiego. Zbrodniarzami
na Woli byli nie tylko esesmani (Niemcy, Ukraińcy, Rosjanie), dowodzeni
przez sadystę Oskara Dirlewangera. Byli tam także żołnierze Wehrmachtu.

Mundurowi bandyci wykorzystywali polskie kobiety jako żywe tarcze w
atakach na powstańców. To metody z mrocznej mitologii germańskiej.

Szczególną rolę odegrały bandyckie grupy, formowane w Poznaniu i
przerzucone do Warszawy. Były to „siły odsieczy”. Nie było odsieczy dla
powstańców, obiecanej w kłamliwych komunikatach Radia Moskwa. Była
odsiecz dla Niemców! Możliwa dzięki bezczynności Sowietów, którzy
wiedzieli, że Powstanie jest rozpaczliwą próbą ratowania naszej
suwerenności przez Polskie Państwo Podziemne.

Stalin wstrzymał działania przeciwko Niemcom, by zabić Warszawę,
serce Polski. Na „wyzwolonych” ruinach łatwiej było przejąć władzę nad
całym krajem. Sowieci są współodpowiedzialni za rzeź Woli.

Ludobójstwo na Woli jest dziś nieznane światu i Europie. Niestety, nie ma o nim pojęcia także większość Polaków.

Piotr Szubarczyk

http://www.naszdziennik.pl/mysl/50257,rzez-woli.html

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl