Akcja w Drukarni MKZ ;zmanipulowani bojówkarze ze Stoczni
Część wspomnień dot. akcji w Drukarni nie ukazała się dotąd w Polsce.
Trzeba pamiętać, że wówczas „Solidarność” dla jednych była tylko nadzieją, a dla drugich – fałszywą obietnicą. Nikt trzeźwo myślący nie miał wątpliwości, że jeżeli nawet władze dopuszczą do jej zaistnienia, to i tak było kwestią czasu późniejsze w nią uderzenie. Tym bardziej rozsądny wydawał się argument: być jak najbliżej rozwijających się szybko wypadków po to, by jak najlepiej wykorzystać czas chwilowej odwilży.
Tak, więc porzucaliśmy swoje miejsca pracy, uczelnie i szkoły, by pozostać w centrum wydarzeń.To wcale nie znaczy, że sprawę Wałęsy uznaliśmy za załatwioną ostatecznie. Dla niektórych rzecz była trudna do przełknięcia. Mówimy w końcu o młodych ludziach, którym obce były polityczne rozgrywki, omijanie prawdy i unikanie problemów. Mieliśmy wątpliwości, co do tego, czy uda się powstrzymywać niszczące działania wodza, zważywszy na jego popularność, która rosła z dnia na dzien. Nadzieję niosła myśl o ewentualnych wyborach na przewodniczącego związku. Wydawało się niemal oczywiste, że kiedy fala emocji opadnie, ludzie zaczną się rozglądać za kimś bardziej odpowiednim do prowadzenia wielomilionowej organizacji.
Nie wzięliśmy jednak pod uwagę siły, która już wówczas stała za Wałęsą.Tak czy inaczej byli tacy, którym sprawa wodza nie dawała spokoju. Dlatego też wkrótce na Uniwersytecie Gdańskim odbyło się spotkanie pod wymownym hasłem „WZZ a »Solidarność«”. Spotkanie zostało zorganizowane przez jednego z naszych kolegów i zgromadziło kilkuset słuchaczy. Nie wiadomo, jaki miałoby przebieg i czym by się zakończyło, gdyby nie interwencja Bogdana Borusewicza, który się na nim pojawił, zmieniając je na typowo wspominkowe. Bogdan cieszył się olbrzymim autorytetem wśród młodszej części grupy. Zaakceptowaliśmy jego decyzję, uznając argument o potrzebie rozładowania sytuacji.
Tak więc przystąpiliśmy do pracy w gdańskim Międzyzakładowym Komitecie Założycielskim. W prezydium znaleźli się Anna Walentynowicz, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Bogdan Borusewicz, Alina Pieńkowska, Andrzej Kołodziej. Mariusz Muskat formował komisję zakładową pracowników. Andrzej Butkiewicz i Anna Sosnowska organizowali biuro drukarni. Samą drukarnię obsługiwał Sylwester Niezgoda, Kazik Żabczyński i autor tych wspomnień. Niebawem z pomocą przyszli Tomek Wojdakowski, Wojtek Bubella, Piotr Bystrzanowski, Janek Karandziej i kilka innych osób. Wszyscy byli związani z przedsierpniowymi Wolnymi Związkami Zawodowymi. Taka sytuacja była bolesną drzazgą w oku bezpieki. Nie było wątpliwości, że nie pozostanie ona obojętna. Bezpieka przystąpiła do eliminowania związkowców niemal natychmiast. I chociaż nie powinno być dla nas zaskoczeniem, że wykonawcą tego zadania był właśnie Wałęsa, to bezwzględność jego niektórych posunięć czasem jednak wprawiała w zdumienie.
Wódz zaczął od ataku na Andrzeja Gwiazdę. Okazało się jednak, że mocno przeliczył się z siłami. Nie miał jeszcze pozycji tak mocnej, jak sądził. Gwiazda okazał się osobą niezwykle popularną w regionie gdańskim i mimo rozpowszechnianych przez bezpiekę kłamstw na jego temat chwilowo był nie do ruszenia. Wałęsa skierował swoje ataki w stronę innych. Na pierwszy ogień poszła, więc Anna Walentynowicz. W tym wypadku wódz posłużył się zawsze mu wierną Komisją Zakładową Stoczni Gdańskiej, w znacznym stopniu spenetrowanej przez agentów bezpieki, co zresztą wkrótce mieliśmy odczuć na własnej skórze.Ze szczególną determinacją zaatakował Wałęsa Komitet Obrony Robotników i Bogdana Borusewicza.
Ze znanych obecnie dokumentów wynika, że podjął się tej misji z wyraźnej inspiracji bezpieki. Wiadomo też dzisiaj, że już wtedy wódz miał precyzyjnie określony cel „oczyszczenia” MKZ ze wszystkich związkowców.W tym miejscu należy zaznaczyć, że Wałęsa nie był w swej misji pozostawiony samemu sobie. Bezpieka niemal od początku przydzieliła mu do pomocy Wachowskiego, o którego pojawieniu się w MKZ piszę w dalszej części moich wspomnień. Niektóre ataki na opozycjonistów były organizowane i przeprowadzane według instruktażowego niemal wzorca bezpieki. Typowym dla niej mechanizmem działania było dyskredytowanie wiarygodności osób przez nich eliminowanych, tak by minimalizować znaczenie ich ewentualnych późniejszych wypowiedzi. Po wyrzuceniu Anny Walentynowicz Wałęsa natychmiast przystąpił do publicznych ataków na nią, określając ją jako osobę niezrównoważoną. W przypadku Andrzeja Gwiazdy stworzył teorię „frakcji Gwiazdy”, której celem miało być – według niego – odebranie mu pozycji przewodniczącego „Solidarności”.
Ujawniane dzisiaj dokumenty świadczą wyraźnie o tym, że bezpieka celowo upewniała Wałęsę w tym przekonaniu. Nie trzeba było długo czekać, by strach wodza przed wyimaginowanym zagrożeniem ze strony Gwiazdy urósł do rozmiarów obsesji. Sama bezpieka od początku była zaniepokojona perspektywą obioru szefa związku innego niż Wałęsa. Wódz atakował, więc Gwiazdę z maniakalną zaciekłością. Na drugi ogień, za Anną Walentynowicz, poszli i inni. I jak poprzednio po wyrzuceniu następowały natychmiastowe ataki na wiarygodność tych osób. Czasami dochodziło do sytuacji wręcz absurdalnych. Zacietrzewienie było jednak tak wielkie, że owych absurdów nie zauważano.
Tak właśnie było w przypadku wyrzucenia z zarządu regionu Joanny Gwiazdy. Oto podczas walnego zjazdu delegatów regionu wałęsowcy postanowili hurtowo pozbyć się niewygodnych, prezentując całą ich listę. Wywalano jednego po drugim, przypisując każdemu po kolei coraz to bardziej idiotyczne zarzuty. Kiedy przyszła kolej na Joannę, wnioskodawca z sali tak oto motywował swój wniosek: „Nie neguję, że ludzie ze skrzydła Gwiazdy są niewłaściwi. Są inteligentni i tworzą zwartą grupę”. Jeżeli ktoś wątpi w fakt, że inteligencja i tworzenie zwartej grupy były wystarczającym uzasadnieniem wyrzucenia z Zarządu Regionu „Solidarności”, to odsyłam do Biuletynu Stoczni Gdańskiej nr 32.
Wkrótce też okazało się, że wódz miał przed sobą jasny i wyraźny cel. W wywiadzie udzielonym słynnej włoskiej dziennikarce, Orianie Fallaci, na początku 1981 roku powiedział wprost: „Wałęsa będzie musiał sięgnąć po rządy Polską”. Dziennikarka była tak tą deklaracją zaskoczona, że trzykrotnie poprosiła, by ją rozmówca powtórzył. Wałęsa przystąpił do realizacji swego planu według zasady „Po trupach do władzy”. Nie miało znaczenia, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej przekonywał autora Notatek Gdańskich: „Nie chcę żadnych funkcji. Nie jestem żadnym przewodniczącym, tylko służącym. Służę ludziom, którzy mi zaufali”.Nasz bohater miał już także wyrobione zdanie o swoich rodakach, postrzegając nas jako stado krów. Zwierzał się włoskiej dziennikarce: „[…] zawsze byłem szefem bandy, jak baran przewodnik na czele owiec, jak wół na czele stada krów. Trzeba tego barana, trzeba tego wolu, bo inaczej krowy pójdą w swoją stronę, jedna tu, druga tam, wszędzie, gdzie tylko będzie trochę trawy do jedzenia. A żadna nie obierze właściwej drogi”. Dla tych wszystkich „krów”, które nie zamierzały iść we właściwą stronę, przeobrażał się w szefa bandy, nieźle przygotowanej i często nieźle uzbrojonej.
Wałęsa był niezwykle konsekwentny w wypełnianiu zaleceń bezpieki. Nie tylko usuwał tych, których esbecja obawiała się najbardziej, ale też otaczał się podstawianymi przez nich osobami wbrew protestom innych, często nawet swoich własnych zwolenników. Tak było na przykład w przypadku Celejewskiej. Wałęsa postanowił zatrudnić ją na niezwykle ważnym stanowisku szefa kadr. Od pierwszych chwil pojawiły się, co do jej kandydatury istotne wątpliwości. Wiele osób znało nieciekawą przeszłość, Celejewskiej. W tej sytuacji komisja zakładowa MKZ, reprezentująca około stu trzydziestu pracowników, zaprotestowała przeciwko jej zatrudnieniu. Wałęsa zareagował w sposób całkowicie dla niego typowy. Wszedł na zebranie pracowników MKZ i stwierdził, że rozwiązuje Komisję Zakładową. Znieważył przy tym przewodniczącego komisji, Mariusza Muskata. Tego samego, w którego mieszkaniu kilka lat wcześniej zapadła decyzja o założeniu Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Jeszcze w czasach, kiedy Wałęsa pod budką z piwem gdzieś na Stogach planował kolejny wyjazd na ryby.
Również prezydium MKZ nie zgadzało się na przyjęcie Celejewskiej. Nie miało to żadnego znaczenia. Wałęsa nie miał ochoty słuchać. Jeden z członków prezydium po tym właśnie głosowaniu spytał:, „Po co to wszystko, skoro Wałęsa i tak ją zatrudni?”. Przykład Celejewskiej wcale nie był odosobniony. Wałęsa w mojej obecności był informowany o agenturalnej działalności dwóch różnych osób ze swojego otoczenia. Dwukrotnie przez jego najlepszego przyjaciela, Sylwka Niezgodę. Nawet w tych przypadkach nie miało to wpływu na decyzje wodza.. Twierdzenie, że Wałęsie podstawiano agentów poza jego wiedzą, jest nieporozumieniem. Wiedział o większości z nich i wiele wysiłku wkładał w to, aby umacniać ich pozycję.Celejewska odwdzięczyła się wodzowi w późniejszej akcji przeciwko drukarni MKZ. W czasie stanu wojennego współpracowała ochoczo z komunistycznym komisarzem „zarządzającym” majątkiem gdańskiej „Solidarności”.
Kiedy jeszcze w czasie stanu wojennego odbierałem swoje dokumenty w budynku rozbitego przez komunę związku, Celejewska, podając mi je, zapytała z przekąsem: „No i co, panie Leszku, warto było dla tej »Solidarności« tak się poświęcać?”. Są tacy, którym dzisiaj to pytanie nie wydaje się całkiem pozbawione sensu. Dla mnie w tamtym czasie i w tamtym miejscu miało ono wymiar szczególny. Zwłaszcza, że nie mogłem nie pamiętać, kto tę kobietę i w jaki sposób w tym miejscu zainstalował.Posługiwanie się przez Wałęsę agentami i, nazwijmy to delikatnie, ludźmi o raczej nieciekawych charakterach, nie ograniczało się oczywiście do MKZ.
Podczas zjazdu „Solidarności” wódz, owładnięty już w tym czasie głęboką obsesją walki z wszelką prasą niezależną, postanowił nie dopuścić do jej rozprowadzania wokół hali Olivii. Ściągnął więc ze stoczni agenta bezpieki, niejakiego Sułkowskiego, którego mianował jednym z szefów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo zjazdu. O jego kontaktach z SB mieliśmy już wcześniej sygnały. Sułkowski dobrał sobie do pomocy nauczyciela wychowania fizycznego w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku, Perskiego, który swojej współpracy z bezpieką już od lat oddawał się w sposób niemal jawny i nie było chyba w trójmiejskim środowisku akademickim osoby, która by o tym nie wiedziała. Obaj czuwali, więc nad „bezpieczeństwem” zjazdu. I żeby nie było wątpliwości – Wałęsa był o ich powiązaniach z bezpieką informowany. Sułkowski i jego kolega wywiązywali się ze swego zadania szczególnie sumiennie. Nie pozwolili na rozprowadzanie niezależnych wydawnictw, koncentrując swą uwagę na publikacjach Ruchu Młodej Polski i Komitetu Obrony Robotników. W tym samym czasie okolice Olivii zasypano prowokacyjnymi ulotkami faszystowskich formacji. Nie zabrakło też esdeckich fałszywek. Sułkowski, podobnie jak Celejewska, wykazał się podczas akcji przeciwko drukarni MKZ.O udziale bezpieki w zjeździe „Solidarności” i wyborze Wałęsy na przewodniczącego szczegółowo pisze Sławomir Cenckiewicz w swojej opartej na dokumentach pracy pod tytułem Oczami bezpieki. Wystarczy tylko przypomnieć, że z Komisji Krajowej usunięto wszystkich niewygodnych, z Gwiazdą, Modzelewskim, Świtoniem, Romaszewskim czy Rozpłochowskim włącznie. Bezpieka chwaliła się również wyeliminowaniem dwóch naszych związkowych kolegów, Janka Karandzieja i Mietka Klamrowskiego.
Nie ulega dzisiaj wątpliwości, że tamten zjazd był wspólnym sukcesem bezpieki i Wałęsy. Mówią o tym wyraźnie coraz częściej publikowane dokumenty bezpieki.Obserwując działalność Wałęsy, zwłaszcza w tamtym solidarnościowym okresie, nie sposób nie zauważyć, że gdybyśmy zestawili nazwiska wszystkich, których z taką pasją zwalczał, a później przez długie lata obrzucał wyzwiskami, to otrzymalibyśmy wykaz najbardziej zaangażowanych przed sierpniowych opozycjonistów. Tych samych, którzy mieli przecież uwiarygodnić jego, Wałęsy, rewolucyjną przeszłość. Tymczasem lista ludzi, którymi zaczął się tak szczelnie otaczać, dziwnym trafem pokrywa się, co i raz, z esbecką listą płac.
Drukarnia gdańskiego MKZ to osobna historia, której należałoby poświęcić pokaźnych rozmiarów tom. Ograniczę się, więc do spraw, które łączą się bezpośrednio z późniejszymi wydarzeniami, zwanymi sprawą drukarni, i z osobą Wałęsy.
Jeszcze podczas strajku w stoczni natknąłem się na Sylwestra Niezgodę i Kazika Żabczyńskiego. W Wolnych Związkach Zawodowych tworzyli tak zwaną grupę ze Stogów. Trzecim członkiem tej grupy był Wałęsa. Przed sierpniem Niezgoda był jego najlepszym przyjacielem i prawdziwą kopalnią wiedzy o nim. Był typem raczej prostego, nieco narwanego chłopaka, który całą swą działalność postrzegał raczej jako okazję do wyżycia się niż świadome, zmierzające do określonego celu przedsięwzięcie. Pracował razem z Wałęsą w Elektromontażu jako kierowca ciężarówki. To właśnie Niezgoda przemycił swego kolegę w zamkniętym kontenerze podczas nieudanej próby zorganizowania wiecu w tym zakładzie. W przeciwieństwie do Wałęsy Niezgoda był niezwykle aktywnym członkiem związku. Brał udział w każdej możliwej akcji ulotkowej. Zdarzało się, że organizował akcje na własną rękę. Ta nadmierna aktywność bywała czasem przyczyną zagrożenia dla całej grupy. Tak się stało na przykład po spaleniu kilkudziesięciometrowego plakatu propagandowego górującego nad drogą do portu. Niezgoda spędził całą noc, wciągając na ów plakat ogromne, nasączone benzyną płachty, a potem je podpalił. Efekt był z pewnością spektakularny. Problem w tym, że bezpieka mogła takie działanie uznać za akt terroryzmu, a to oznaczałoby poważne konsekwencje dla całej grupy.Po strajku i wszystkich późniejszych emocjach, których przyczyną był Wałęsa, znalazłem się wraz z Niezgodą i Żabczyńskim w trzech niedużych pokojach na zapleczu klubu „Ster” w gdańskim MKZ, gdzie zajmowaliśmy się drukowaniem pierwszych oświadczeń i ulotek nowo powstającego związku. Słowo „drukowanie” jest tutaj mocno przesadzone, gdyż pracowaliśmy za pomocą tych samych wałków, które wcześniej okazały się tak przydatne w stoczni. Używaliśmy własnych zapasów papieru, farb, matryc i innych niezbędnych materiałów.
Po kilku tygodniach wspomógł naszą robotę mało wydajny powielacz przyniesiony z jednej z drukarni WZZ. W tym samym czasie Andrzej Butkiewicz dwa piętra wyżej organizowal biuro drukarni. Wszystko było wówczas jedną wielką improwizacją, niemniej drukarnia zaczynała pracować, próbując zaspokoić olbrzymi głód informacji. Jak wszyscy pracownicy MKZ, pracowaliśmy w tym czasie bez wynagrodzenia, spędzając dwadzieścia cztery godziny na dobę w drukarni, w której jedynym meblem było wielkie biurko służące raz za miejsce pracy, kiedy indziej za łóżko. Z czasem dorobiliśmy się dwóch holenderskich powielaczy, które choć nie pokrywały potrzeb, to jednak bardzo ułatwiały robotę.
W tym początkowym okresie Wałęsa koncentrował się na świeżo wypowiedzianej wojnie związkowej części prezydium. Od pierwszych jednak chwil istnienia drukarni robił wszystko, aby nie dopuścić do drukowania jakichkolwiek materiałów opozycyjnych. Nie tylko kategorycznie zakazał wspierania naszych kolegów z niezależnych wydawnictw, ale też zadawał sobie wiele trudu, aby zjawiać się niespodziewanie w drukarni, przeważnie w późnych godzinach nocnych, po to tylko, aby sprawdzić, co się właśnie drukuje. Zachowywał się jak owładnięty misją powstrzymania jakiegoś kataklizmu. Dla nas było to potwierdzeniem faktu, że jego decyzja o niedopuszczeniu do otwarcia stoczniowej drukarni podczas strajku nie była przypadkowa.Drukarnia zaczynała się rozwijać. Otrzymaliśmy ze Szwecji najpierw jedną, a potem trzy następne świetnej jakości maszyny. Za drukarnię służyło nam nadal pomieszczenie dawnego klubu „Ster”. Jego zaplecze stało się magazynem dla coraz częściej nadchodzącego w formie darów sprzętu poligraficznego.
I to była kość niezgody pomiędzy Wałęsą a jego byłymi związkowymi kolegami z prezydium i Zarządu Regionu. Uważali oni, i słusznie, że sprzęt poligraficzny powinien być rozproszony po całym kraju, aby w razie nagłej zmiany sytuacji wszystkie ośrodki w Polsce miały możliwość szerzenia informacji. W rozproszeniu maszyny miały większą szansę przetrwania. Wódz zdecydowanie się temu sprzeciwiał. Nigdy nie miałem wątpliwości, że nie był to jego własny pomysł. Z czasem znalazł sojusznika w osobie Słowika z „Solidarności” łódzkiej. Ten, zachwycony wyraźnie gospodarką sterowaną, wpadł na “genialny” pomyśl stworzenia centralnej drukarni „Solidarności”.
Od tej pory Słowik – z błogosławieństwem wodza – ściągał do siebie tyle sprzętu, ile tylko mógł. W tej sytuacji inni liderzy związku rozsyłali do mniejszych ośrodków tyle sprzętu, ile tylko mogli, poza akceptowanym przez wodza rozdzielnikiem. Obie strony prowadziły swoistą grę, stawiając nas w pozycji między młotem a kowadłem. Wałęsa wiedział, że maszyny docierają do różnych miejsc w kraju, i to wyraźnie budziło jego niezadowolenie. Z czasem, kiedy rozpętał już przeciwko drukarni oficjalną wojnę, próbował użyć tego faktu przeciwko nam, oskarżając nas o kradzież maszyn.
Krucjata wodza wyraźnie się nasilała. Wkrótce wyszło na jaw, że zbiegła się ona w czasie z zaistnieniem Wachowskiego w otoczeniu Wałęsy. Dowiedzieliśmy się o nim za sprawą Niezgody, który wówczas miał już wyraźnie dosyć niewdzięcznej pracy w drukarni. Od dłuższego czasu wyglądał przydzielonego „Solidarności” gdańskiej nowego samochodu. Spodziewał się, tak jak zresztą i my wszyscy, że zostanie kierowcą Wałęsy. Był nie tylko jego najlepszym przyjacielem, ale również zawodowym kierowcą. Niezgoda czekał, wyraźnie podekscytowany perspektywą znalezienia się obok swego przyjaciela w centrum wydarzeń. Kiedy więc nadeszła wiadomość, że zatrudniono właśnie osobistego kierowcę wodza, poleciał natychmiast do biura, by rozeznać się w sytuacji. Wrócił wściekły jak nigdy. Chwycił za telefon i zadzwonił do gabinetu Wałęsy. Zostawił sekretarce wiadomość, której wódz nie mógł zignorować. Wałęsa pojawił się w drukarni późną nocą. Niezgoda nie bawił się w niepotrzebne wstępy. Krzycząc, pytał Wałęsę, czy ten wie, kogo zatrudnił. Pytanie było czysto retoryczne. Niezgoda nie oczekiwał odpowiedzi. Z trudem panował nad sobą. Wódz był mocno zakłopotany. Sylwek krzyknął: „Ja go znam? On się nazywa Wachowski i jest majorem ubecji”. Dodał też, że Wachowski był kiedyś obecny przy jego przesłuchaniu. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że znał Wachowskiego jako oficera bezpieki.Razem z Kazikiem Żabczyńskim przyglądałem się całej tej scenie z uczuciem nieukrywanego zdumienia. Jednak prawdziwym szokiem stała się dopiero odpowiedź Wałęsy. Nawet nie próbował udawać zaskoczonego. Powiedział, że wie o Wachowskim. Po czym stwierdził, że woli mieć koło siebie znanego mu „bezpiecznika” niż kogoś nowego, kogo i tak by mu podesłali. To „filozoficzne” wyznanie nie trafiło Niezgodzie do przekonania. Skończyło się poważną awanturą.Wałęsa był świadom tego, że ma do czynienia z bardzo niezadowolonym kolegą, który wie o nim o wiele za dużo. Ratował więc sytuację obietnicami. Zaoferował mu stanowisko kierowcy następnego samochodu i kilka związanych z nim przywilejów. Niezgoda miał poważne problemy z przetrawieniem tego, co się wydarzyło. Przez jakiś czas dochodziło między dawnymi przyjaciółmi do sporów na ten temat. Później okazało się, że takich samych informacji o Wachowskim dostarczyło wodzowi jeszcze kilka innych osób. W poświęconej sprawie Wachowskiego publikacji zatytułowanej Droga cienia znajdziemy rzecz znamienną. Weryfikując Wachowskiego przed zatrudnieniem, otrzymywano informacje o tym, że jest człowiekiem bezpieki, o czym Wałęsa został natychmiast powiadomiony.I tu znów typowa reakcja Wałęsy. Stwierdził, że związkowi nic do tego, z kogo zrobił swojego kierowcę, ponieważ będzie mu płacił z własnych pieniędzy, nie związkowych. Wachowski mimo to znalazł się na liście płac „Solidarności”.
Informację o tym, że Wachowski był człowiekiem bezpieki ujawniała publicznie jako pierwsza Anna Walentynowicz. Nic więc dziwnego, że wódz atakował ją z taką zajadłością. Bronił przecież człowieka, z którym miał wiele wspólnego nie tylko w tamtej chwili, ale również w grudniu 1970 roku.We wspomnianej już książce Droga cienia znajdujemy takie oto zdanie: „Podobnie jak Lech Wałęsa w styczniu 1971 r., Wachowski donosił na kolegów ze stoczni, dostarczając informacji o najbardziej aktywnych uczestnikach zajść”.Sprawa Wachowskiego pozostawiła osad w relacjach Wałęsy i Niezgody. Ten ostatni pozostał jeszcze jakiś czas w drukarni. Potem pracował jako kierowca różnych członków prezydium.Krótko po tym Niezgoda wpadł w poważne kłopoty. Wałęsa użył swych wpływów i problem swego przyjaciela dość szybko rozwiązał. W pewnym momencie cała sprawa powróciła jednak – i to równie niespodziewanie, jak przedtem znikła. Czyżby Wałęsa zorientował się, że nie wykorzystał okazji? To pewne, że duży wpływ na rozwój sytuacji miał tutaj Wachowski, dla którego niezadowolony Niezgoda ciągle jeszcze stanowił pewnego rodzaju zawadę. Wówczas Wachowski silnie już kontrolował decyzje wodza. Dla nas nie ulegało wątpliwości, że to on właśnie podsunął Wałęsie pomysł „eleganckiego” usunięcia starego przyjaciela. Niespodziewanie wódz poinformował zaskoczonego kolegę, że sprawy wielce się skomplikowały i że nie może już niczego tuszować. Wydawało się to więcej niż nieprawdopodobne. Tak czy inaczej Wałęsa załatwił Niezgodzie paszport i ten w ciągu kilku dni znalazł się w Holandii.
Wkrótce, będąc w ogniu walki z członkami prezydium WZZ, zabrał się Wałęsa za „wyczyszczenie” drukarni. W tym czasie nie próbował nawet specjalnie kryć swoich zamiarów. Problem polegał na tym, że chcąc pozbyć się całej obsady jednocześnie, potrzebował jakiegoś pretekstu. Wszyscy pracownicy drukarni byli silnie związani z WZZ, jednak żaden nie zasiadał we władzach związku. Ten fakt nie pozwalał mu posłużyć się argumentem o zagrożeniu, jakie stanowiliśmy dla jego pozycji. Argumentem, który tak dobrze sprawdził się podczas ataków na członków prezydium.Zaczęło się, więc od całej masy plotek na temat drukarni. Plotek wręcz absurdalnych. Nie było najmniejszych wątpliwości, że od samego początku stała za tym bezpieka. To właśnie wtedy pojawiły się poza Międzyzakładowym Komitetem Założycielskim prowokacyjne ulotki na temat drukarzy. Wałęsa nigdy w tej sprawie nie protestował, mimo że atakowały związek w sposób najzupełniej obrzydliwy. Szybko też stworzył grupę, której podstawowym zadaniem było rozbicie drukarni. Do najbardziej gorliwych wykonawców, Wałęsowych poleceń należał Zdzisław Złotkowski. Niewielu mogło powiedzieć cokolwiek o jego funkcji w MKZ. Poza rozwłóczeniem wszelkich pomówień i organizowaniem ataków na pracowników drukarni trudno było określić, czym się właściwie zajmował. Z czasem okazało się, że to rzecz bez większego znaczenia, gdyż atakowanie drukarzy stało się jego pełnoetatowym zajęciem. Dla oddania prawdy trzeba jednak podkreślić, ze był on przedmiotem manipulacji Wałęsy tak jak wielu innych, którzy okłamywani przez wodza stali się Wałęsowym narzędziem, którego zadaniem była prowokacja i dostarczenie pretekstu do ostatecznego „załatwienia” sprawy drukarni.
Początkowo ignorowaliśmy większość pomówień i ataków. Niestety, za nimi przyszły działania bardziej konkretne. W pewnym momencie pojawiły się oskarżenia o nadużycia w drukarni. Nie miało znaczenia to, że nikt się pod tymi oskarżeniami nie podpisał. Nie miało też znaczenia, że nikt nie mógł powiedzieć, jakiego rodzaju nadużyć można się było dopuścić w drukarni. Tak więc byliśmy tylko odrobinę zdziwieni, kiedy pewnego ranka zastaliśmy w drukarni prokuratora.
Trzeba pamiętać, że prokurator reprezentował PRL-owską instytucję i jego obecność w budynku „Solidarności” nie była możliwa bez akceptacji „najwyższego”.Prokurator spędził w MKZ wiele dni, tropiąc jakieś domniemane nadużycia w drukarni, po czym stwierdził, że niczego nie znalazł. Taki wynik śledztwa nie zadowolił wodza, więc prokurator musiał zmitrężyć jeszcze dodatkowy tydzień. No i wydał oficjalne oświadczenie: żadnych nadużyć nie ma i nie było. Uznaliśmy więc sprawę za zamkniętą. Niestety, ludzie wodza mieli wobec nas własne plany. Tak więc wyrzucili oświadczenie prokuratora do kosza i pojechali na odbywający się właśnie zjazd Zarządu Regionu, gdzie oznajmili oficjalnie, że w drukarni MKZ dopuszczono się nadużyć. Złotkowski zapewnił w imieniu wodza, że sprawą zajmą się z całą stanowczością. Tego już było za wiele. Sytuacja wymagała jakiejś reakcji. Zamieściliśmy w wydawanym przez MKZ biuletynie krótki list otwarty z prośbą o zaprzestanie ataków na drukarnię. List celowo adresowany był do prezydium MKZ, a nie do Wałęsy. Mimo to reakcja wodza była natychmiastowa. Przysłał do drukarni Złotkowskiego, który skonfiskował nie rozprowadzony jeszcze nakład tego wydania biuletynu. Cały materiał został zniszczony. Tego dnia ludzie otrzymali tylko niewielką ilość egzemplarzy, których ekipa wodza nie zdążyła zatrzymać.
Do ostrego konfliktu z wodzem doszło w czasie kryzysu bydgoskiego. Sytuacja była bardzo napięta i wszystkie Międzyzakładowe Komitety Założycielskie postawiono w stan pogotowia. Większość liderów związku sądziła, że władze zdecydowały się na generalną rozprawę ze związkiem. Byliśmy na taką sytuację przygotowani od dawna. Mieliśmy dobrze zakonspirowane drukarnie, mieliśmy transport i system łączności. Bogdan Borusewicz sprowadził ciężarówkę, rozebraliśmy maszyny i szykowaliśmy się do ich załadunku, kiedy Wałęsa dowiedział się o tych przygotowaniach. Przysłał nam kategoryczny zakaz jakiejkolwiek ewakuacji. Uczynił to wtedy, kiedy napięcie sięgnęło szczytu. Postanowiliśmy zignorować jego polecenie i trwać w gotowości do ewakuacji aż do odwołania jej przez Komisję Krajową.
Nasuwały się tylko dwa wnioski: albo Wałęsa, wykonując czyjeś polecenia, nie chciał dopuścić do wywiezienia i ukrycia sprzętu, albo wiedział, coś, czego nie wiedzieli inni. Jeżeli przyjmiemy ten drugi, korzystniejszy dla niego wariant, to zachodzi pytanie:, co wiedział i skąd miał informacje?Nie sposób opisać w tak krótkim tekście wszystkiego, czego w imieniu Wałęsy dokonywano w drukarni, aby sparaliżować jej funkcjonowanie. Typowy schemat działania polegał na tym, że omijając szefa drukarni, pojawiał się w niej któryś z ludzi wodza z poleceniem natychmiastowego druku jakiegoś materiału. Zdarzało się, że przedstawiał świstek z podpisem Wałęsy. Po kilku godzinach zjawiał się ktoś inny, twierdząc, że poprzedni tekst nie był autoryzowany i należy wydrukować inną jego wersję. Tak więc często wędrowały do kosza tysiące wydruków. Marnowano papier i czas. Bywało i tak, że nikt potem nie był zainteresowany odbiorem tych już podobno właściwych materiałów. Na marginesie warto wspomnieć, że zdarzały się i zwykłe fałszerstwa. Otóż, trafiały do druku ustawy przegłosowane na przykład przez Zarząd Regionu. Ktoś przychodził je odebrać i okazywało się, że tekst jest inny niż ten, który przegłosowano. Często było już za późno na dokonanie zmian i taka „poprawiona” uchwała wchodziła w życie. Walczyli z tą praktyką zarówno Borusewicz, jak i Gwiazda.
Inną sprawą było rozprowadzanie materiałów. Przed budynkiem MKZ, wprost przed oknami drukarni, każdego popołudnia ustawiała się olbrzymia kolejka. Wracający z pracy ludzie przychodzili specjalnie po najnowsze wiadomości, czekając czasem całymi godzinami na nowe egzemplarze. Tymczasem po drugiej stronie oddelegowani do MKZ tak zwani działacze, chcąc przypodobać się swoim zakładom, zabierali całe paczki biuletynu, nie oglądając się wcale na czekających na zewnątrz ludzi.Dziwnym trafem lista tych zakładów pokrywała się z listą faworyzowanych przez Wałęsę zakładów regionu gdańskiego, z planowanej tak zwanej sieci, do której wrócę w dalszej części moich wspomnień. Widząc odchodzących z niczym ludzi, postanowiliśmy wydawać część materiałów wprost z okna drukarni. To wywołało prawdziwą furię Wałęsowej grupy. Nastąpił prawdziwy huragan ataków na drukarzy, a szczególnie na ich szefa. Próbowano wszystkich sposobów: od pomówień po groźby. Któregoś dnia Złotkowski, powołując się na decyzję Wałęsy, oświadczył, że szef drukarni Andrzej Butkiewicz został zwolniony z pracy. Odpowiedzią był protest wszystkich drukarzy i groźba strajku. Decyzję wycofano. Po jakimś czasie ponowiono próbę. I znów wycofano się rakiem, tym razem po proteście Komisji Zakładowej.Wkrótce sam Butkiewicz podjął próbę uspokojenia nastrojów, rezygnując z funkcji kierownika i przenosząc się do pracy przy maszynach. Przekazywaliśmy prezydium listy z propozycjami uporządkowania sytuacji. Wysyłaliśmy takie prośby regularnie, co kilka tygodni. To była, oczywiście, czysta formalność, gdyż nikomu nie zależało na naprawianiu czegokolwiek.
Wałęsa miał już gotowy plan rozwiązania problemu.Ataki na drukarnię przybierały coraz to brudniejsze formy. Rozróby Wałęsowych pupili zahaczały od czasu do czasu o inne działy MKZ. I tak na plenum z 17 czerwca Złotkowski został uznany winnym dwutygodniowego strajku trzech pracowników radiowęzła gdańskiego MKZ, gdyż nie miał ochoty załatwić ich żądań dotyczących skandalicznych warunków pracy. Przyczyny opisanego w tygodniku „Czas” strajku pracowników radiowęzła przewodniczący Zarządu Regionu nazwał „plewami, pestkami i wygłupianiem się”. A wszystko to, jakby nie było, w samym centrum pierwszego w historii PRL-u Niezależnego Związku Zawodowego. Złotkowskiego uznano winnym, co nie znaczy, że cokolwiek więcej w tej sprawie zrobiono.
W lipcu Wałęsa wyeliminował z prezydium ostatnich niewygodnych ludzi, ustalając nowy jego skład. Drukarnia stała się więc ostatnią częścią MKZ, której bezpieka nie mogła zostawić w spokoju.
Niebawem rozpoczęliśmy obsługę pierwszej tury zjazdu. Do regularnych ataków ze strony ludzi Wałęsy doszły agresywne działania esbecji. Okazało się później, że co najmniej kilka tysięcy wydruków znikło pomiędzy drukarnią a halą Olivii. Wiele materiałów dotarło tam z dużym opóźnieniem. Nikt nie potrafił udzielić wyjaśnień, choć to ludzie wodza zajmowali się tymi właśnie sprawami.Zaraz po zakończeniu pierwszej tury zażądaliśmy natychmiastowego uporządkowania spraw, grożąc nawet gotowością strajkową. Takiej okazji Wałęsa nie mógł przepuścić. W drukarni pojawił się Kozicki stwierdzając, że upoważniony przez wodza, zwalnia z pracy całą obsadę drukarni. Nie przyjęliśmy tej decyzji do wiadomości, uznając ją za zwyczajną prowokację. Kozicki pojechał na odbywające się tego dnia zebranie Zarządu Regionu, do którego dotarła już wiadomość o napiętej sytuacji w drukarni. Zarząd Regionu przysłał natychmiast trzyosobową komisję, która po zbadaniu sytuacji przygotowała listę spraw do załatwienia i wycofała decyzję Kozickiego. Zobowiązano go także do natychmiastowego przeproszenia drukarzy.Chcąc nie chcąc, uczynił to jeszcze tego samego wieczoru. Sprawa została przez Zarząd Regionu i drukarzy uznana za załatwioną.
Innego zdania był jednak Wałęsa.Następnego dnia rozpoczęliśmy pracę jak zwykle o 7 rano. Jedną z maszyn obsługiwałem ja, drugą Andrzej Butkiewicz. W drukarni obecny był także mistrz drukarski, Pan Tadeusz Kijewski. Na zapleczu znajdowali się również dwaj szwedzcy specjaliści od poligrafii. Kończyliśmy właśnie druk kolejnej strony biuletynu, kiedy na chodniku przed wielkimi oknami drukarni zatrzymał się autobus Stoczni Gdańskiej. Dalsze wypadki potoczyły się niezwykle szybko. Drzwi wyleciały z hukiem i do drukarni wbiegło około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu osób. Jedni w ubraniach cywilnych, inni w stoczniowych kombinezonach. Wielu uzbrojonych w ciężkie klucze, inni w łomy. Niektórzy mieli w rękach kawał grubego kabla. Wyglądali, jakby mieli stoczyć bitwę. Grupie przewodził członek Zarządu Regionu, delegat Stoczni Gdańskiej, niejaki Bury. Wpadli do drukarni z takim impetem, że nie zauważyli stojącego z boku Andrzeja Butkiewicza. Bojówka skierowała się natychmiast w moją stronę. Dwóch pierwszych osiłków, wykręcając mi ręce, rzuciło mnie pod ścianę. Jeden z nich złapał mnie za gardło i nakazał milczeć. I tak nie mógłbym nic powiedzieć. Ucisk jego wielkiej łapy uniemożliwiał mi nawet oddychanie. Cała grupa wznosiła dzikie okrzyki. W tym ogromnym hałasie nie sposób było zrozumieć, o co właściwie chodzi. Wciśnięty w ścianę przez wielką łapę, stałem na palcach, podczas gdy jakiś inny aktywista walił mnie od czasu do czasu kablem po nogach. W pewnej chwili Andrzej Butkiewicz przepchnął się przez tłum i próbował dowiedzieć się, co się dzieje. Nie skończył nawet zdania, kiedy dopadł go jeden z bojówkarzy. Kilka sekund później stał obok mnie, trzymany za gardło mocną ręką jakiegoś cierpiącego na przerost mięśni młodego aktywisty. Kiedy próbował się uwolnić, jakiś inny „działacz” walił go w brzuch metalowym prętem.
Przewodzący grupie Bury, wspomagany przez rzecznika prasowego komisji stoczni, Moszczaka, zagrzewał do rzucania wyzwisk pod naszym adresem, po czym wydal komendę: „Zrobić szpaler?” i „Dać im wycisk?”. Podczas gdy cała grupa wrzeszczała, zastanawiając się, z której strony nam przyłożyć, członek Komisji Zakładowej Stoczni, Sułkowski, wspinał się na maszyny z aparatem fotograficznym w ręce, szukając najlepszych ujęć dla „pamiątkowych” zdjęć, które robił z zapałem godnym prawdziwego fotoreportera. W tym samym czasie na korytarzu przerażony starszy pan, mistrz Tadeusz Kijewski, doznał zawału serca. Trafił do szpitala, gdzie spędził kilka następnych tygodni.I żeby nie było wątpliwości to nie jest relacja z ataku ZOMO na stocznie. Cale to zajście miało miejsce 16 września 1981 roku w centrum NSZZ “Solidarność” w Gdańsku.Wrzawa i tumult trwały jeszcze dłuższą chwilę. Kiedy tłum nieco ucichł, głos zabrała kadrowa MKZ, Celejewska. O jej pojawieniu się w gdańskiej „Solidarności” pisałem nieco wcześniej. Stwierdziła, że dowiedziawszy się o spontanicznej akcji stoczniowców (?), postanowiła zjawić się osobiście, by udzielić im kilku istotnych informacji. Nadal nie wyjaśniając, o co chodzi, odczytała dane osobowe wszystkich zatrudnionych w drukarni, z adresami zamieszkania włącznie. Tymczasem trzymający nas w garści aktywiści, zmęczeni prawdopodobnie dźwiganiem ciężaru, pozwolili nam stanąć na własnych nogach. Nadal mieliśmy jednak milczeć. Wszystko przebiegało tak, jak powinna przebiegać doskonale przećwiczona akcja. W pewnej chwili wyglądało, ze sytuacja zaczęła się prowodyrom wymykać spod kontroli, kiedy któryś z przywiezionych przez nich stoczniowców zaproponował nagle, by pozwolić nam zabrać głos. Celejewska, próbując do tego nie dopuścić, zwróciła uwagę stoczniowców na nasze – jak się wyraziła – nieproporcjonalnie duże pobory. Zarabialiśmy wówczas nieco ponad pięć tysięcy złotych, co stanowiło jedną trzecią przeciętnej stoczniowej pensji. Przygotowana na każdą ewentualność kadrowa, użyła, więc sprytnego wybiegu. Stwierdziła, że nie chce zanudzać zebranych odczytywaniem listy płac wszystkich drukarzy. Zaproponowała podać jako przykład pobory jednego z naszych kolegów. Celejewska oznajmiła, że nasz kolega zarobił w takim to a takim miesiącu kilkanaście tysięcy. Przemilczała fakt, że ten chłopak już z nami nie pracował, powołany do wojska, a wypłata, o której mówiła, to były dwie miesięczne pensje powiększone o tak zwaną wyprawkę wypłacaną każdemu, kto odchodził do służby wojskowej.
Nie dano nam szansy wyjaśnienia tych kłamstw. Nie mogliśmy się odezwać. Organizatorzy napadu doskonale znali wszystkie te szczegóły. Kłamstwa Celejewskiej adresowane były do grupy zdezorientowanych stoczniowców, których przywieziono dla uwiarygodnienia całej operacji. Po Celejewskiej głos zabrała niejaka pani Koszarska, która oznajmiła, że jest pracownicą Zakładów Graficznych w Gdańsku i że znalazła się w grupie zupełnie przypadkowo (?). I zupełnie przypadkowo przyprowadziła ekipę drukarzy gotowych do zastąpienia nas przy maszynach. Byli przygotowani do tego stopnia, że nawet mieli na sobie robocze kombinezony. Głos zabierali jeszcze Złotkowski, Moszczak, Kozicki i Bury. Ten ostatni uznał nas za winnych bez wątpienia i zaproponował wyrzucenie nas na ulicę. Nadal nie było wiadomo, czego ta wina miała dotyczyć. W tym momencie znieważono i wypchnięto z sali przybyłego i próbującego protestować przewodniczącego Komisji Zakładowej Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego, Mariusza Muskata..Gładki przebieg tak dobrze przygotowanej akcji zakłócili znowu stojący z tyłu młodzi stoczniowcy. Zażądali ponownie, aby udzielić nam głosu. Tym razem nawet agresja Burego nie pomogła. I chociaż pozwolono nam wypowiedzieć zaledwie kilka zdań, to wystarczyło, żeby wyjaśnić zaskoczonym ludziom, kim jesteśmy i skąd się tu wzięliśmy.
Zaraz po tym kilkunastoosobowa grupa stoczniowców opuściła drukarnię. Banda Burego kontynuowała swoje zadanie i po serii bojowych okrzyków wywlokła nas na zewnątrz i w końcu zostawiła w spokoju.Po chwili podeszło do nas kilkunastu stoczniowców. Nawiązaliśmy z nimi rozmowę. Wiedzieli już, że zostali wmanipulowani w tak oczywistą prowokację. Powiedzieli nam, że wcześnie rano członkowie Komisji Zakładowej w naprędce zorganizowanym spotkaniu oznajmili ich brygadzie, że gdański MKZ znalazł się w niebezpieczeństwie. Zapakowano wszystkich do autobusu i powieziono najpierw na osiedle Zaspa. Zatrzymali się – według ich relacji – w pobliżu mieszkania Wałęsy. Do autobusu weszło kilku mężczyzn i nie przedstawiając się, powiadomiło stoczniowców, że drukarnia MKZ została opanowana przez agentów bezpieki. Stamtąd autokar udał się pod siedzibę związku.Nie próbuję opisać naszych uczuć w tamtej chwili. Nie sądzę, abym potrafił ubrać je w słowa. Trudno w to uwierzyć, niemniej te właśnie zdarzenia miały miejsce w samym sercu wielomilionowego związku wyrosłego z akcji strajkowej, związku, w statucie którego zapisano, jako nadrzędny cel ochronę praw, godności i interesów pracowniczych.
Trudno w to uwierzyć… Tym trudniej, że autorem i reżyserem tej akcji był nie kto inny, jak właśnie „największy obrońca praw pracowniczych naszych czasów” (jak go określił jeden z jego kronikarzy), laureat nagrody Nobla, „działacz” przed sierpniowej opozycji i dzisiejszy symbol – Lech Wałęsa. Nie ulega wątpliwości, że w przygotowaniu szczegółów operacji musiał pomagać mu jego ówczesny doradca, Wachowski. Cała akcja nosi wyraźne znamiona typowego działania bezpieki.
Tym, którym niełatwo uwierzyć w udział wodza w tym bandyckim przedsięwzięciu, przypomnę kilka faktów.W tamtym okresie Wałęsa sprawował w MKZ władzę absolutną i nic, a szczególnie wydarzenie takiego kalibru, nie mogło zaistnieć bez jego wiedzy. Jego gabinet znajdował się dwa piętra wyżej.Nawet obecny w czasie napadu (także zupełnie przypadkowo) ksiądz Jankowski nie odważył się przeciwstawić bojówce. Ksiądz Jankowski bywał częstym gościem w biurze drukarni. Znał drukarzy i wiedział doskonale, kim są. Rozmawiał z nami następnego dnia i stwierdził, że był w tej sytuacji bezsilny. c.d.n.
Lech Zborowski -wspomnienia
P.S. (przypis mój -1Maud)Arnold Superczyński , komendant policji w Lublinie, potem w Warszawie. W 1993 roku rozpoznał siebie na zdjęciu( ze szkolenia z Otwocka ),które było upublicznione jako dowód na sbeckie korzenie Wachowkiego.” Przy okazji afery z 1995 roku wyszło na jaw, że bliski Wałęsie Arnold Superczyński, były komendant stołecznej policji, użyczył przestępcy policyjnego „koguta”. I Pastwa, i Superczyński wywodzili się z Lublina. Pastwa był najbardziej znanym w tym mieście przestępcą. Superczyński - najbardziej znanym policjantem. Gdy w książce „Lewy czerwcowy” ukazało się zdjęcie przedstawiające Mieczysława Wachowskiego na kursie milicyjnym w Œwidrze, Superczyński ogłosił publicznie, że to nie Wachowski, tylko on jest na zdjęciu.” Czy przypadkowo potem pojawia się poniższa informacja? (M.P. z dnia 15 lutego 1996 r.) Rej. 179/95 Na podstawie art. 44 Ustawy Konstytucyjnej z dnia 17 października 1992 r. (Dz. U. Nr 84, poz. 426) oraz ustawy z dnia 16 października 1992 r. o orderach i odznaczeniach (Dz. U. Nr 90, poz. 450), na wniosek Ministra Spraw Wewnętrznych, za wzorowe, wyjątkowo sumienne wykonywanie obowiązków wynikających z pracy zawodowej odznaczeni zostają: ZŁOTYM KRZYŻEM ZASŁUGI
1. podinsp. Głowiński Lech s. Alfreda, 2. nadkom. Guja Józef s. Leona, 3. podinsp. Kotuła Tadeusz s. Mariana, 4. podinsp. Krysiak Wojciech s. Józefa, 5. kom. Paradowski Zbigniew s. Romana, 6. podinsp. Pawlaczyk Tadeusz s. Wita, 7. podinsp. Piróg Wiesław s. Antoniego, 8. podinsp. Płonka Jerzy s. Stanisława, 9. nadkom. Rokicki Stefan s. Wincentego, 10. nadkom. Sokotowski Leszek s. Jana, 11. insp. Superczyński Arnold s. Tadeusza, 12. nadkom. Szkaradek Lucjan s. Antoniego, 13. asp. Szlósarczyk Piotr s. Piotra, 14. podinsp. Szwajcowski Kazimierz s. Tadeusza, 15. nadkom. Wentrych Jerzy s. Antoniego, 16. nadkom. Ziobrowski Stanisław s. Jana, 17. podinsp. Żbik Mieczysław s. Jana,
- Lech Zborowski - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz