Zgliszcza tamtego świata - wołyńskie wspomnienia - wojna (3)
Uczyłam się dobrze, byłam w miarę obowiązkowa, ale zdarzały się sytuacje, że wolałam bawić się aniżeli wykuwać daty wydarzeń historycznych. Najlepszym miejscem do zabawy, szczególnie w okresie przedwiośnia, był pagórek przed kościołem. Tam słońce najszybciej wysuszało roztopy i można było grać w „klasy, ślimaka”, rysując na piasku potrzebne figury. Niestety, pagórek ten był widoczny jak na dłoni od strony szkoły i p. Kliszcz nieraz nas obserwował... Oczywiście następnego dnia odpytywał z zadanych lekcji. Niestety, zdarzały się i potknięcia i wtedy pan Kliszcz groził, że zawiadomi rodziców, że zamiast się uczyć - bawimy się. Zauważam, że nie było to miłe z jego strony. Oprócz nauki należy się odpoczynek i zabawa.
Miejscem do zabaw były też nasze podwórka. Tutaj razem z chłopcami graliśmy w tzw. rozbite wojsko. Zawsze jedna strona przegrywała i zabierała do niewoli jeńców. Któregoś dnia nasz starszy kolega, Paweł Czerwonka chciał nam zademonstrować odległość wyrzutu kawałka cegły, włożonego w pętlę sznurka. Paweł z rozmachem rozkręcił sznurek, ale niestety, cegła wyślizgnęła się ciut za wcześnie i wylądowała w samym środku mojego czoła, zsuwając się potem miękko po nosie. Na czole zarysowała się pokaźna szczelina zabarwiona krwią. Pędziłam do domu z pochyloną głową, zaznaczałam krwią ścieżkę, ale moja mama wykazała rozwagę i spokój. Wcisnęła moją twarz do miednicy z woda, a potem obandażowana leżałam „ciężko chora”. Następnego dnia nie poszłam do szkoły. Paweł natomiast, bojąc się kary, schował się w trzcinach nad rzeką. Nasi rodzice wykazali wiele tolerancyjności i bicia pasem nie było...
Zimą natomiast były zjazdy na sankach. Najlepsze miejsce do tych wyczynów było za parkiem, obok cerkwi prawosławnej. Tam pagórek był stromy i zjazd długi. Odważniejsi zjeżdżali z samej góry, tchórzliwsi z połowy, a lądowało się hen daleko na zamarzniętym stawie. Któregoś dnia wybrał się na sanki nauczyciel śpiewu pan Bancer i oczywiście chciał zademonstrować swoją odwagę, bo zjechał z najwyższego szczytu. Nie wiedział jednak, że trzeba dobrze sterować nogami oby ominąć pokaźną jamę. No i miałyśmy wtedy ubaw, widząc naszego nauczyciela fikającego koziołki, tarzałyśmy się ze śmiechu. Mojej koleżance rodzice kupili pluszowe palto. Zjeżdżałyśmy na sankach, ale koleżanka popróbowała zjazdów na własnym siedzeniu. Jaki był tego efekt, wiadomo - z pluszu pozostała tylko osnowa.
Jak wspomniałam, nasze wychowanie było mocno związane z religią. Bardzo lubiłam chodzić na nabożeństwa majowe, znałam i znam wiele pieśni do Matki Boskiej. Potem były nabożeństwa czerwcowe, w październiku - różańcowe, a w Adwencie - roraty. Chodziłyśmy na roraty, chociaż niemile przyjmowałam wczesne wstawanie, ale gdy się już zmobilizowałam, to nie żałowałam trudu. Należałam też do chóru kościelnego. Wszystkie nabożeństwa uświetniane były przez nasz chór. Wspomniałam już wcześniej, że kwiaty z ogródka p. Jadwigi i naszego wykorzystywane były do umajania ołtarzy. W każdą sobotę lub przed świętem kościelnym trzeba było zmieniać kwiaty. Przed dużym ołtarzem nasz kolega Tadzik Kowalski przygotował rusztowanie, umocowaliśmy na nim słoiki, tak, że kwiaty ustawiane były piętrowo. Ponadto skonstruował oświetlenie w kształcie litery M, które zapalało się tylko na Podniesienie. Na wsi przecież normalnego prądu nie było, tylko lamy naftowe.
Od czasu gdy proboszczem został ks. Kamiński, na Boże Ciało odbywała się uroczysta procesja do czterech ołtarzy, które budowane były w różnych miejscach, ostatni przy naszym domu. Dla na było to wielkie przeżycie. Ponadto na św. Trójcę, bo kościół był pod tym wezwaniem, oraz we wrześniu odbywał się odpust. Przyjeżdżali wtedy krewni bliżsi i dalsi, bo wypadało wziąć udział w tym święcie. Dla nas dzieci największą atrakcją były kramy z różnymi świecidełkami, piszczącymi kogucikami, a pierścionki o oczkach zielonych, czerwonych, złotych i niebieskich nie dawały spokoju - co wybrać, który ładniejszy? Z Włodzimierza przybywali tez straganiarze z lodami i za 5 groszy można było dostać wspaniałą chłodną muszelkę lub stożek. Tego na co dzień nie było, więc dzieciarnia niecierpliwie czekała okazji. Oczywiście oprócz nauki szkolnej pomagałyśmy w pracy domowej, w ogrodzie i w polu. Nauczyłam się żąć sierpem, co było o tyle trudne, że od urodzenia miałam inklinacje do lewej ręki, a najbardziej lubiłam prace przy sianie – robota przyjemna, zapach siana odurzający.
Chcę wspomnieć o jeszcze jednym epizodzie ze swego życia. Jak już pisałam, w Sielcu było dużo wody i wiele miejsc do kąpieli., zarówno dla tych, którzy dobrze pływali, jak i też dla początkujących albo lub laików, czyli w gwarze miejscowej „jak siekiera po dnie”. Ja należałam do już średnio zaawansowanych. Kąpaliśmy się zwykle gromadzą, tj. każda zwoływała koleżanki, a nieraz zdarzało się, że po godzinie moczenia wracałyśmy do domu i spotykałyśmy nową koleżankę, która dopiero szła, trzeba więc było zawrócić i solidarnie moczyć się dalej - aż skóra stawała się pomarszczona. Zresztą trudno było odmówić sobie tej przyjemności, bo lata na Wołyniu były gorące i kąpiel była największą frajdą.
Kąpałyśmy się któregoś dnia w zakolu rzeki, która płynęła leniwie. Ja próbowałam dopłynąć do brzegu, miałam niewiele ponad pół metra, by chwycić się przybrzeżnej trawy, gdy nagle nogi zaczęły ciążyć w dół, ustawiając mnie w pozycji pionowej. Zaczęłam nabierać wody w usta tak jak tonący, resztkami sił wyrzuciłam się w górę, by zawołać o pomoc starszej siostry, która stała na brzegu i nie widziała co się ze mną dzieje. Za trzecim wyrzuceniem się z wody poczułam nagle oparcie. Była to moja koleżanka Irka Pańko, która w momencie szczęśliwym dla mnie momencie podpłynęła... Chwyciłam ją oburącz za szyję, wynurzyłam głowę i powiedziałam - Pola weź mnie, ja już nie chcę pływać. Siostra podała mi rękę i wyszłam na brzeg. Dopiero podniósł się krzyk. Irka Pańko zwymyślała mnie, że dusiłam ją pod wodą, co było prawdą. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robię, ratowałam siebie. Irka była zanurzona na tyle krótko , że na szczęście nic się jej nie stało. Po tym incydencie pozostał mi uraz do kąpieli w głębokiej wodzie na całe życie.
Tak przeleciały lata szkoły podstawowej
Po ukończeniu szkoły siedmioklasowej stwierdziłam, że przede mną jest pustka, co mam dalej robić, jak żyć...
Chciałam dalej się uczyć, iść do szkoły średniej. Niestety, było wtedy za późno, we Włodzimierzu egzaminy wstępne już się odbyły, nabór uczniów został zakończony. Do szkoły średniej przyjmowano po ukończeniu VI klasy. Moi rodzicie nie myśleli wcześniej o dalszej edukacji, uważali, że skoro szkoła podstawowa jest siedmioklasowa, to muszę ją skończyć. Musiałam więc chodzić jeszcze jeden rok i w następnym zdawać egzamin wstępny. Zdawałam tylko pisemny z polskiego i matematyki, z ustnego zostałam zwolniona. Radość ogromna - zostałam uczennicą gimnazjum. To było wielkie wyróżnienie. Nauka w szkole średniej była możliwa tylko dla nielicznych, wybranych, w dużej mierze dla zamieszkałych w miastach. Dostałam się do Państwowego Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika we Włodzimierzu. Miesięczna opłata za naukę wynosiła 20 zł. Co przy nierównomiernych dochodach mego taty było obciążeniem nie do zrealizowania. Z dumą mogę powiedzieć, że wynik egzaminu wstępnego umożliwił mi otrzymanie pełnego stypendium z gminy. Mogłam się uczyć.
Pierwszy rok nauki był dla mnie ciężki, bo do szkoły dojeżdżałam. Codziennie wczesną jesienią i późną wiosną przemierzałam trasę 5 km do stacji kolejowej w Bubnowie, potem jechałam pociągiem do Włodzimierza, stamtąd znów maszerowałam ponad kilometr by dotrzeć do szkoły. Lekcje zaczynały się o 8-mej trzeba więc było mieć duży zapas czasu, aby zdążyć. Z powrotem ta sama marszruta. Zdarzały się przypadki, ale to były wyjątkowe sytuacje, że jechałam bryczką, kiedy woźnica właścicielki majątku, Połońskiej jechał na stację do Bubnowa aby odebrać zapowiedzianego gościa. Te codzienne marsze skracały czas na naukę pozalekcyjną, ale rodzice na razie nie mogli mi zapewnić jakiejś stancji w mieście. W okresie zimy mieszkałam u ciotki, Wandy Klimkiewicz, siostry taty, w Bubnowie, skąd do stacji kolejowej było blisko. Rok później młodsza siostra, Irka poszła w moje ślady, uzyskując również stypendium. Wtedy już obie zamieszkałyśmy we Włodzimierzu.
Do wybuchu wojny ja skończyłam dwie klasy gimnazjum, Irka pierwszą klasę. Wojna na długie 5 lat przerwała moją naukę, a i później kontynuowałam ją z przerwami: matura w Liceum im Jana Zamojskiego w Zamościu - w 1946 roku; Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Gdańsku - w latach 1948-51; studia II stopnia magisterskie w WSP w Gdańsku - w latach 1959-61
Pierwszy września 1939 – piątek
Miesiąc wrzesień to końcówka lata w Polsce. Na Wołyniu zwykle bywała piękna, słoneczna pogoda. Tak było w 1939 roku. Bezchmurne niebo, ziemie nagrzana słońcem, brak powietrza, zupełna cisza.
Czy naprawdę było cudownie?
Już od pewnego czasu w powietrzu wisiała groźba wojny. Wyczuwało się ogólne podniecenie – co będzie, wybuchnie wojna, czy nie, nasza propaganda głosiła, że jesteśmy „zwarci, silni, gotowi” i że nie oddamy nawet guzika od munduru. Za nami - Francja i Anglia. Jeżeli wojna wybuchnie, myślałam, to przecież nie potrwa dłużej niż tydzień. No może dwa i Hitler będzie rozgromiony w proch i pył. Takie było moje wyobrażenie o wojnie, wyobrażenie dziewczyny 17-to letniej, więc nie dziewczynki... Przyznam, że w duchu drążyła mnie ciekawość - jak ta wojna wygląda – nie miałam pojęcia co to są naloty, bomby, pociski artyleryjskie.
Miałam za sobą 2 klasy gimnazjum, siostra Irka jedną w tymże gimnazjum. Miałyśmy zapracowane wakacje na gospodarstwie rodziców w Sielcu, a przed sobą nowy rok szkolny, który już się nie zaczął.
Może nawet i cieszyłam się – w swojej nieświadomości – że to parę dni zwłoki, a zajęcia szkolne rozpoczną się... Widziałam siebie w nowo uszytym mundurku szkolnym, granatowym z niebieskimi wypustkami (czerwone były zarezerwowane dla licealistów) ale każdy następny dzień potwierdzał przeraźliwą rzeczywistość, że szybkiego końca nie będzie.
Pierwsza groza rzeczywistości – to był nalot bombowy niemiecki na stację kolejową w Bubnowie, na południe od Włodzimierza, w czwartym dniu wojny – od nas w prostej linii 4 km. Widziałam z daleka czarne słupy dymu, które strzelały w górę, a towarzyszył temu świst spadających bomb, huk ogromny. Wtedy odczułam strach, przerażenie.
A potem zobaczyliśmy pierwszych uciekinierów. Byli to pracownicy starostwa z Opoczna, którz w popłochu uciekali na wschód, byle dalej od bezpośredniego zagrożenia. Jechali samochodami ciągnąc za sobą tumany kurzu, bo wszystkie drogo na Wołyniu były piaszczyste. Jakaś pani wychyliła się z na pół otwartego okna samochodu, trzymając na ręku malutkiego pieska i zapytała, czy tutaj jest zdrowe powietrze. Ucieczka od bomb, ratowanie życia i to bezsensowne pytanie o zdrowe powietrze. Dla mnie to było szokujące. Nie wiem jaki los spotkał tych pierwszych uciekinierów …
Potem zaczęli pojawiać się we wsi jacyś pojedynczy osobnicy, obcy, nieznani, którzy nawet unikali kontaktu z mieszkańcami, nic nie mówili i od razu padły podejrzenia, że to może szpiedzy niemieccy. Trzeba było zgłosić policji, ale tej już w Sielcu nie było. Z chwilą wybuchu wojny posterunek policji został zlikwidowany, dokumenty spakowane i wywiezione, policjanci wyjechali, dokąd, nie wiem. Wojna trwała.
Po około dwóch tygodniach, mój ojciec, który przeżył I wojnę światową, wywózkę do Rosji nad Morze Kaspijskie, do Astrachania a potem powrót do domu w czasie rewolucji październikowej, był bardzo wyczulony na bezpieczeństwo rodziny. Spakowaliśmy potrzebne tobołki i pojechali parę wsi dalej na wschód, jakby tam miało być bezpieczniej. Zakwaterowaliśmy się w stodole jednego z osadników polskich na Ułanówce. Była to kolonia powstała z nadania ziemi dla uczestników wojny 1920 roku.
Przebywaliśmy tam kilka dni, gdy nagle, jak grom z jasnego nieba uderzyła nas wiadomość, że nie ma Polski. W oczach mam do dziś sylwetkę matki mojej koleżanki Janki Unitkównej, która biegła z wiadomością zasłyszaną przez radio, że „Polski nie ma!”
Jak to nie ma Polski? A gdzie jest? Co się z nią stało? Niemcy zajmują teren naszego kraju do rzeki Bug, a od Bugu – Rosjanie.
To było coś niewyobrażalnego, ta przerażająca prawda nie mieściła się w głowie. Urodziłam się w Polsce, chodziłam do polskiej szkoły, tu jest moja Ojczyzna i dlaczego nagle jej nie ma?
Skąd mogliśmy wiedzieć wtedy o pakcie Ribbentrop – Mołotow, o traktacie rozbiorowym Polski.
- guantanamera - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
4 komentarze
1. Przypadkiem
ten odcinek Wspomnień Wołyńskich też mówi o rozbiorze Polski...
Rozbiór poziomy © eska http://blogmedia24.pl/node/62927
Są różne rozbiory...
2. @guantanamera
"Skąd mogliśmy wiedzieć wtedy o pakcie Ribbentrop – Mołotow, o traktacie rozbiorowym Polski. " - wiedzieć wtedy.... nastepne pokolenie też nie wiedziało, w szkołach o tym nie uczyli.
Był 1 września, wojna a potem wyzwolenie przez Armię Czerwoną....
Zawsze interesowałam się historią i tego nie mogłam zrozumieć w szkole - jak to, tu okupacja niemiecka, a z domu wiem, że to ruscy wymordowali w Katyniu polską inteligencję i oficerów. Pytałam w domu, Tato mi wytłumaczył . Dopiero po 1980 r. mogłam się dowiedzieć wiecej z bibuły. O mordzie wołyńskim też wiedziałam tylko z domu, publikacje ukazały się nie tak prędko, choc Polska niby była już wolna.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. @Maryla
Przy mnie moi Rodzice, Ciocie i Wujkowie rozmawiali o wszystkim - wierzyli w mój rozsądek:). Rozmawiali także o tym wujku, co był przed wojną wysokim urzędnikiem potem był w AK, a teraz siedział w węzieniu. Najpierw na Rakowieckiej, potem na Montelupich w Krakowie, wreszcie w Rawiczu, a moja Ciocia z młodszym synem przez jakiś czas u nas, we Wrocławiu. Uczestniczyłam w rozmowach rodzinnych - o wszystkim: o Katyniu, o ruskiej okupacji, o upadku kultury pod ruską okupacją... Od dziecka byłam uczestniczką tych rozmów.
Ale teraz przeraża mnie to podobieństwo zdarzeń - Ribbentrop - Mołotow oraz to, co właśnie przeciekło do publicznej wiadomości - ten pakt wokół gazu.
Teraz my jesteśmy jak nieświadome dzieci...
4. nie wiem jak się TO stało,ale nie widziałam Tego wpisu Anno,
aż do dzisiaj,
dzisiaj,gdy ta straszna wiadomość dopadła mnie z nienacka,wiadomość,ze już nie ma Ciebie...
czy To Ty zwróciłaś moją uwagę właśnie teraz ,teraz i niby przypadkiem ?
bo to niezwyczajny zbieg okoliczności,
Mościska niegdyś polskie i Twoja mała Ojczyzna dzisiaj
też już niePolska
i jeszcze ten w tle "moment"
"Skąd mogliśmy wiedzieć wtedy o pakcie Ribbentrop – Mołotow, o traktacie rozbiorowym Polski."
Znaki,Znaki czyżby ich ciąg dalszy?
już nam tego nie powiesz droga Anno,ale może to ja się mylę ?
gość z drogi