Manipulacja obrazem
Smokowi Eustachemu w odpowiedzi do wpisu - http://niepoprawni.pl/blog/4963/lotnik-kryj-sie.
Zacząłem krótką odpowiedź i po chwili wyszedł z tego sążnisty wpis ze sporą dygresją.
Tym bardziej słuszne wydaje mi się, że lepiej umieścić ten wpis osobno, bo temat powinien zainteresować większą liczbę czytelników.
Smok Eustachy na końcu swojego wpisu zawarł taką oto prośbę:
PS: Ma ktoś efekty takiego experymentu, że jedno miejsce najpierw trzaskamy obiektywem szerokokątnym z bliska, a potem teleobiektywem z daleka. Chodzi o to, żeby pokazać, że kąty a nawet odległości mogą być inne.
Stoczyłem niegdyś walkę o przywrócenie zdrowego rozsądku w sekcie FYMa. Zatem mam już w tym doświadczenie i sam temat nie jest dla mnie nowością ;)
Na początek zastrzeżenie - nie mam tutaj zamiaru nabijać się z ludzi, którzy nie znają nieco bardziej zaawansowanych pojęć z zakresu fotografii. Aparat ma dzisiaj prawie każdy. Prawie każdy robi zdjęcia i większość jest z nich zadowolona. Nikt nie ma obowiązku znać na pamięć i na wyrywki książek Dederki, jednocześnie każdy ma prawo cieszyć się fotografią i nie zaprzątać sobie głowy jakimiś tam kosmicznymi definicjami.
Nie może jednak być tak, że mając mizerne o czymś pojęcie, pomija się fachową wiedzę tylko dlatego, że nie pasuje ona do przyjętych założeń, lub co gorsza - ma się taką wiedzę, ale innych uważa się za idiotów, którym można wcisnąć dowolny kit i bezczelnie się to robi, przystawiając na tym pieczęć z orłem w koronie.
Część poniższych zagadnień uproszczę aby nie komplikować nadmiernie tematu.
Na początek weźmy na tapetę taki kolaż.
Krótki komentarz do tego co i dlaczego widzimy.
Kolaż ukazuje różnice pomiędzy obiektywami, a konkretnie tzw. długością ogniskowych. Ogniskowa obiektywu to jest to co amator fotograf zrozumie kiedy się powie - przybliż albo oddal to zdjęcie. Ogniskową wyraża liczba podana w milimetrach - 18mm to będzie tak zwany szeroki kąt, 175mm to znacznie węższy kąt widzenia, a obiektyw o takiej długości ogniskowej nazywa się teleobiektywem. Dane w milimetrach są najbardziej rozpowszechnioną jednostką opisującą typ obiektywu, ale oprócz niej, wartością lepiej opisującą jego cechy jest kąt widzenia obiektywu, który w przypadku przykładowych 18mm wynosi w poziomie ok. 90 stopni (stąd nazwa obiektywu - szerokokątny), a w przypadku 175mm będzie to ok. 12 stopni (tutaj akurat nie mówi się wąskokątny ;).
Warto w tym miejscu wspomnieć, że obiektyw może być obiektywem krótkoogniskowym lub obiektywem długoogniskowym. Ale może też być all-in-one - obiektywem zmiennoogniskowym, tzw. zoomem, który jednym ruchem ręki zmienia swój kąt widzenia. W takie obiektywy wyposażona jest lwia cześć sprzedawanych dziś aparatów.
Wracając do kolażu.
1. Dwa większe od reszty zdjęcia kobiety, wykonane zostały z tej samej odległości obiektywem szerokokątnym (pierwsze) i teleobiektywem (drugie). Żeby było jasne - podczas wykonywania obu zdjęć, fotograf i modelka stali w tych samych miejscach.
2. Reszta zdjęć to fotografie wykonane różnymi długościami ogniskowych, ale z jednym bardzo ważnym założeniem - głowa kobiety w kadrze miała mieć na każdej fotografii mniej więcej tą samą wielkość. Efekt ten uzyskano poprzez zmniejszanie/zwiększanie dystansu fotograf - modelka. Przy wykonywaniu zdjęcia obiektywem szerokokątnym fotograf musiał podejść do modelki bardzo blisko, przy użyciu teleobiektywu, zdjęcie wykonywał już ze znacznej odległości.
Co daje się zauważyć na tych kilku zdjęciach w pierwszej kolejności ? Portret kobiety jest w zasadzie niezmienny (pewne charakterystyczne cechy tu pominę), ale wyraźnie zmieniają się proporcje budynku w tle, co bezpośrednio związane jest z szerokością kadru jaką obejmuje aparat.
Osoby nie znające zagadnień z tym związanych, mają z reguły kłopot ze zrozumieniem dlaczego raz dom wydaje się być zlokalizowany blisko, raz daleko ? Dlaczego widoczny na wysokości biodra żywopłot, nagle wystrzelił ponad ramiona ?
Wynika to ze wspomnianej szerokości kadru (kąta widzenia) jaki obejmują obiektywy o różnych ogniskowych. W praktyce te różnice potrafią zakłócić ocenę rzeczywistych relacji wielkości pomiędzy obiektami na pierwszym i drugim planie, a także odległości pomiędzy nimi i odległości w ogóle.
Tego typu niezrozumienie wystąpiło w sposób dla mnie wręcz szokujący w przypadku analizy zdjęć ze Smoleńska, której swego czasu podjęło się towarzystwo skupione wokół FYMa na Salonie24.
Spece od FYMa rzucili się na wszelkie możliwe zdjęcia jakie były dostępne i nie znając parametrów fotografii, zaczęli je porównywać i odnajdywać dziesiątki dziwnych sprzeczności.
A to brama im się przesuwała, a to szerokość drogi nie zgadzała, a to las był gdzie indziej - tu bliżej, tam dalej, aż w końcu i sam pomnik z odrzutowcem zaczął wykazywać cechy Jasia wędrowniczka.
Wniosek - zdjęcia muszą pochodzić z kilku różnych miejsc.
Był to okres kiedy wykuwała się teoria maskirowki i "dziwne" zdjęcia miały stanowić dowód na to, że "katastrofa" została zainscenizowana w co najmniej dwóch, z pozoru podobnych miejscach, które jednak różniły się istotnymi detalami.
Pewnego dnia wdepnąłem w ten wątek i co widzę - paręnaście osób dyskutuje nad kilkudziesięcioma zdjęciami i mnoży lokalizacje.
Jedna osoba - fotograf - patrzy na te kilkadziesiąt zdjęć i widzi to samo miejsce.
Jak to wytłumaczyć ?
Chwilami czułem się jak ten co miałby Kaziukowi wyjaśnić kulistość planety Ziemia - że jak wyjdzie bez ten płot, to wróci zza stodoły, a po drodze nie spadnie na łeb jak będzie szedł trepami do góry...
Wysiłek był raczej daremny, choć parę osób mnie wsparło i poparło. Niemniej należało to zrobić.
Prawdziwy cyrk zaczął się w chwili gdy do układanki doszedł kolejny aspekt sprawy. Komisji śledczej spod wezwania FYMa przestały pasować kolory na zdjęciach. Na jednych coś było czerwone, na innych mniej lub wręcz białe. Gdzie indziej farba była niebieska, w innym miejscu granatowa. Albo asfalt u Stiopy był bardziej szary niż u Lońki.
Wyjaśnienia dotyczące koloru - jak ten jest rejestrowany na różnych matrycach, przy skrajnie różnych oświetleniach wynikających z pogody i pory dnia (tzw. temperatura barwowa światła), częste prześwietlenie lub niedoświetlenie detalu w kadrze oraz dalsza obróbka i nierzadko koszmarna rekompresja zdjęcia... no, tego to już było za wiele.
O ile jeszcze zagadnienia związane z geometrią w miarę uszły, tych chyba nie kupił nikt.
Zdjęcia ze Smoleńska od początku stanowiły mizerny materiał dowodowy. Przynajmniej te dostępne. W większości sytuacji były to zmniejszane na stronę www obrazki, które pozbawione były tzw. exifów, czyli informacji opisujących parametry i typ aparatu przy wykonaniu konkretnego zdjęcia. Bez tego żadna głębsza analiza nie była możliwa. Bez podstawowej wiadomości o ogniskowej obiektywu, którym wykonano zdjęcie, nie sposób było ustalić lokalizacji fotografującego.
O ile pospolite ruszenie amatorów z Salonu24 można by potraktować jako typową internetową anomalię, o tyle wyżej wskazane nieporozumienia okazały się być kluczowe w pracach najbardziej znanej komisji biorącej udział w oficjalnym wyjaśnianiu smoleńskiej tragedii.
Na początek dość zabawne spostrzeżenie - zestawianie pracy komisji Millera (czy Laska) z pracami Zespołu Parlamentarnego jest pozbawione sensu. Komisję Millera można jedynie porównywać z komisją FYMa - podejście do zagadnień związanych z naturą fotografii, identyczne.
Jeśli panowie z PKBWL są w stanie przy pomocy zdjęć dowodzić pozycji samolotu, to ich wysiłek można zestawić najwyżej ze specjalistami, którym pomnik z Migiem spacerował po różnych lotniskach w całej Rosji.
Nie można bowiem inaczej ocenić sytuacji, w której ukradzione (jak się ostatecznie okazało) zdjęcie anonimowego (w sumie) fotografa, wykonane w nieznanej lokalizacji, nie wiadomo kiedy i czym, użyte zostało dla zobrazowania półbeczki jaką miał wykonać TU-154M.
To znaczy to zdjęcie ma stanowić dowód, że samolot skosił drzewa pod określonym kątem, na konkretnej wysokości, w tym, a nie innym miejscu...
Wyobraźcie sobie trójwymiarową przestrzeń, w której umiejscowiono w stopklatce ten samolot - nie znamy dokładnych relacji pomiędzy punktem, z którego zdjęcie wykonano ale wiemy, że on tam musiał być.
To mogłoby być nawet śmieszne.
Ale nie jest, bo dotyczy niesłychanej tragedii.
Opisane wyżej zagadnienia z zakresu fotografii to są takie podstawy rzemiosła. Zabawa z perspektywą to często sposób na uzyskanie określonego efektu - kiedy potrzeba szczególnego dramatyzmu lub przerysowania jakiejś sytuacji.
Można sprawić, że człowiek na zdjęciu będzie wyglądał jakby podpierał masyw Giewontu.
Można sprawić, że rosły facet zniknie przygnieciony ciężarem filigranowej kobiety, którą trzyma na rękach.
Można sprawić, że niepopularny polityk stanie się mniejszy, brzydszy i głupszy z wyglądu niżby zdawało się to jego nawet najbardziej zacietrzewionemu przeciwnikowi. Inny, w rzeczywistości wyglądający całkiem podobnie, nagle wystrzeli w górę i spojrzy ze zdjęcia czarującym, mądrym spojrzeniem męża stanu.
Znacie to wszyscy. Jesteśmy bombardowani zdjęciami, które nie pokazują rzeczywistości, a jedynie jej zdeformowany substytut. I to wcale nie w wyniku operacji przy użyciu zaawansowanych narzędzi do obróbki obrazu. To nie jest rzeczywistość, która zmienia się jak modelki pod dotknięciem fotoszopa.
Dobry fotograf, nawet niekoniecznie zawodowiec, zna te wszystkie sztuczki na pamięć i potrafi zastosować w mgnieniu oka. Technologia przychodzi mu w sukurs - to nie są czasy kiedy klisza kończyła sie po 36 zdjęciach i nawet obwieszony pięcioma lustrzankami fotograf musiał znać swój limit.
Dziś na kartę pamięci pakuje się tysiące zdjęć, a każdy dobry aparat jest w stanie wykonać sekwencje po kilka, kilkanaście klatek na sekundę, z których każda będzie perfekcyjna pod względem technicznym i diametralnie różna pod względem treści.
Każdy dobry fotograf wie też, że nie ma takiego człowieka, który na wszystkich zdjęciach z jednej serii wyjdzie identycznie mądrze lub identycznie głupio. Wracasz do redakcji i masz na karcie kilkaset zdjęć z krótkiego wywiadu - ten kto będzie wybierał to jedno, które wyląduje na pierwszej stronie kolorowego magazynu decyduje...
No właśnie, o czym decyduje ?
Posłowie.
Jest taka jedna rzecz, która nieustannie mnie zadziwia.
Mamy XXI wiek.
W zasadzie już od jakichś 10 lat nie istnieje tabu w dziedzinie fotografii.
Mniej więcej od tych 10 lat, profesjonalny sprzęt zszedł pod przysłowiowe strzechy. Wraz z pierwszymi lustrzankami cyfrowymi, które dawały doskonały obraz, przyszły szybkie komputery i oprogramowanie do obróbki fotografii. To wszystko razem, prawie każdemu kto tego chciał i było go na to stać, dało do ręki potężne narzędzie, które sprawiało, że nauka tajników fotografii stała się banalnie prosta. Można było zrobić prawdziwą sesję, nastrzelać 300 zdjęć, paręnaście minut później obejrzeć jej efekty na monitorze, wyciągnąć wnioski i zacząć od początku - lepiej i szybciej, a godzinę później wydrukować i powiesić na ścianie gotowe, kolorowe zdjęcie.
Bez czekania na wywołanie filmu i zrobienie odbitek.
Ostatnie parę lat to wszystko jeszcze przyspieszyło - sprzęt staniał, a jego możliwości są jeszcze większe. Dziś dzieciak na komunię może dostać aparat o jakim nie mógł nawet marzyć jego ojciec.
To wszystko razem powinno sprawić, że ludzie staną się odporniejsi na propagandę. W końcu kiedy masy dowiedziały się skąd biorą się zaćmienia słońca, kapłan, który wcześniej obarczał ich winą za to, musiał poszukać innych metod wzięcia ludu za mordę.
Powinniśmy wiedzieć więcej, a jakimś cudem, odkąd fotografia prasowa zaistniała jako jeden ze sposobów przekazywania informacji i wpływania na opinię publiczną, nadal jesteśmy robieni w bambuko zestawem dokładnie tych samych sztuczek.
Manipulacje na zdjęciach - ich dobór, umiejętne kadrowanie przesuwające ciężar znaczenia z jednego punktu w inny, a także zwykłe oszustwo - fotomontaż, to sztuczki datujące się od zarania fotografii prasowej.
Według wielu źródeł zrelacjonowana w 1855 przez Rogera Fentona wojna krymska była pierwszym przykładem fotografii prasowej, która pokazała wirtualną rzeczywistość uchodząc za relacje z pola bitwy (inscenizacje, selekcja tego co można, a czego nie można pokazać).
Wpływ na odbiór ważnej osoby dokonany poprzez manipulację to także tamte lata.
Około 1860 roku wykonano lipny portret sylwetki Abrahama Lincolna, który miał uchodzić za oryginał - prawdziwa była jedynie głowa, którą "doklejono" w laboratorium do ciała innego człowieka.
O tym co działo się później, gdy ustroje totalitarne na całego sięgnęły po obraz jako narzędzie dezinformacji, można by napisać wielotomowe dzieło.
Niby to wszystko wiadomo, a wciąż działa to tak samo...
- AdamDee - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz