♦ „Nie chcemy komuny!” Piotr.W.Jakubiak (20 – ostatni)
Odcinek 20 – ostatni
Emigracja
Jak niegdyś przed moim ojcem, tak teraz przede mną stanęła konieczność wyboru: zostać z nadzieją na przetrwanie do odległej i nieokreślonej „wolności” lub wyjechać w nieznane i ocalić rodzinę. Ojciec przynajmniej mógł pozostać w Polsce, ja miałem porzucić Ojczyznę na zawsze. Miałem jej też pozbawić własnego syna.
Staszek Kołacz zaczął mówić o wyjeździe do Ameryki, jak to zrobiło wielu ludzi już przed trzema laty. Kazik Pater również się do tego skłaniał. Ubecja tylko czekała, żebyśmy się zgłosili po paszporty. Chcieli się nas pozbyć tanim kosztem. I przy okazji zemścić się jeszcze raz w szatański sposób, bo wiedzieli, co nas czeka na wygnaniu. W przeciwieństwie do nas. Nam wydawało się, że na Zachodzie, a szczególnie w Ameryce, czekają na nas z otwartymi ramionami i szykują nam wygodne życie, a być może nawet możliwość wykorzystania nas w przyszłej walce z komunizmem.
Lata izolacji za żelazną kurtyną, obraz wspaniałej i bogatej Ameryki utrwalony w Polsce od wieku i reżimowa, czarna propaganda antyamerykańska sprawiły, że nasze wyobrażenie Zachodu było co najmniej nieadekwatne i niepełne. Nawet mnie, w pewnym stopniu specjaliście od propagandy, nie mogło przyjść do głowy, że czarna propaganda czasem jest w istocie biała, to znaczy podaje się też wiadomości prawdziwe, z tym wyliczeniem żeby, we wszystko wątpiący naród, wziął je za fałszywe. Problemy z Murzynami, bezrobocie, kapitalistyczny wyzysk, brak opieki zdrowotnej – to wszystko fakty prawdziwe, które na życie takich nietypowych emigrantów, jak my, mogły mieć wpływ.
Nasza emigracja, w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych fal, łącznie z tą z roku 1980, nie była planowana. Byliśmy już starzy i zmęczeni, nie znaliśmy języka. Wszystko to fakty, które przemawiałyby przeciwko podjęciu takiej decyzji. A jednak ją podjęliśmy. Pomogły nam w tym zapewne sugestie tajnych współpracowników ubecji w rodzaju Miąsika, którzy spełniali rolę pośredników między nami a ubecją. Dzięki nim wiedzieliśmy, jakie są zamierzenia ubecji, ale ona też wiedziała, jakie są nasze.
Staszek pierwszy zgłosił się po paszport. Odmówili mu, żeby go jeszcze drażnić i męczyć przez dłuższy czas. To umocniło go w postanowieniu emigracji i w uporze, z którym składał kolejne podania. W jego wypadku dochodził argument poważnie zagrożonego zdrowia. Już był chory, a czekały go jeszcze lata więzienia, gdyby nie wyjechał.
W końcu dostał te paszporty dla siebie, żony i dzieci. Wyjechał do Baltimore w Stanach. Ja byłem drugi. Dostałem również paszporty dla rodziny. Była w nich adnotacja „upoważnia do jednorazowego przekroczenia granicy”, czyli były to paszporty w jedną stronę. Nie mieliśmy prawa powrotu. Takie rzeczy się pamięta. Zbrodnię wygnania nas z Polski popełniło państwo polskie. Ono też będzie kiedyś musiało tę zbrodnię odpokutować.
Teraz trzeba było tylko wybrać kraj emigracji i poprosić o wizę. Staszek dostał amerykańską. Kilku naszych kolegów, którzy wyjechali zaraz po internowaniu, było już w Stanach. Mianowicie Lidka Stępień, która wyjechała jako pierwsza, była w San Antonio, a Jurek Las – w Seattle. Stany były dla nas ostoją wolności. Kiedy zgłosiłem się do ambasady USA, nie mieli już, niestety, wolnych miejsc. Był roczny limit, który właśnie wykonali. Nie mogłem czekać do następnego roku. W pobliżu były ambasada francuska i kanadyjska. We francuskiej przyjęto mnie bardzo uprzejmie, ale powiedziano, że Francja nie gwarantuje pracy. Poszedłem do ambasady kanadyjskiej, która była po przeciwnej stronie ulicy, i tam złożyłem podanie o wizę. Skoro już raz podjąłem decyzję o wyjeździe, jedyną zasadą mogło być „jak najdalej od tego przeklętego kraju; czym dalej, tym lepiej”. Kierując się tą zasadą złożyłem także podanie do ambasady australijskiej. Tam niestety otrzymałem odmowę. Natomiast ambasada kanadyjska wkrótce przysłała mi tzw. promesę wizy. Moim sponsorem miał być rząd kanadyjski.
Po kilku tygodniach otrzymałem niespodziewany telefon od urzędniczki ambasady, pani Janiny, która zajmowała się moją sprawą. Zawiadomiła mnie ona, że Kongres Polonii Kanadyjskiej pragnąłby przejąć sponsoring od rządu, chciałby sponsorować cztery rodziny w tym roku. Moja rodzina mogłaby być jedną z tych czterech. Zapytałem, jakie są różnice w warunkach sponsorowania.
- Nie ma żadnych różnic, – zapewniła pani Janina – Kongres przejmuje wszystkie zobowiązania rządu.
Godząc się na sponsorowanie przez Kongres miałem też dać szansę innej rodzinie, którą rząd mógłby sponsorować na moje miejsce. Oczywiście wyraziłem zgodę. Był to jednak początek pewnych komplikacji, które miały później w sposób decydujący wpłynąć na moje życie. Przede wszystkim okazało się, że właściwie ma mnie sponsorować nie Kongres, ale jedna z małych organizacji wchodzących w jego skład. W związku z tym miejscem przeznaczenia miało być nie Ontario, ale Saskatchewan, gdzie ta organizacja miała mieć siedzibę. Konkretnie – Regina, jak oznajmiła pani Janina w kolejnej rozmowie. Po kilku dniach zadzwoniła z nową wiadomością: nie Regina, ale Saskatoon, nieco bardziej na północ. Sprawdziłem na mapie. Regina bardzo mi się podobała. Pamiętałem tę nazwę z książki Fiedlera Mały Bizon. Saskatoon – jeszcze lepiej, małe miasto, spokojniejsze.
Kilka dni przed odlotem okazało się, że właściwie to będzie nie Saskatoon, ale Prince Albert, jeszcze nieco dalej na północ. Grażyna zaczęła okazywać jakby lekkie zaniepokojenie, ale ostatecznie było to zrozumiałe w sytuacji, kiedy miała na zawsze porzucić swoją ojczyznę i rodzinę.
W tym czasie z konieczności stałem się częstym gościem ambasady. Miałem sporo wartościowych w moim pojęciu dokumentów i pamiątek z całego okresu pracy w Solidarności, które udało mi się ocalić przed zniszczeniem przez ubecję. Pomyślałem, że część z nich mógłbym zanieść do ambasady i poprosić o przesłanie ich do Kanady. Byłem na tyle przezorny, że większość dokumentów umieściłem w kilku różnych miejscach. W paczce przyniesionej do ambasady był jednak m.in. rękopis Hymnu Solidarności Narbutta z jego listem, unikalne dokumenty Solidarności Wiejskiej, komplet biuletynów Komisji Zakładowej Oświaty i Wychowania w Sandomierzu, listy i karty z obozów internowania, banknoty i monety Solidarności itp.
Pani Janina przyjęła ode mnie paczkę i powiedziała, że po przylocie do Kanady będę ją sobie mógł „wynegocjować przez rząd kanadyjski”. To nigdy nie miało się spełnić. Na moje pisma do ministerstwa spraw zagranicznych Kanady otrzymywałem odpowiedzi, że w Warszawie nie ma żadnej mojej teczki. Została prawdopodobnie przekazana ubecji przez panią Janinę, która była jej tajnym agentem. Naiwni Kanadyjczycy nigdy nie rozumieli istoty i działania systemu komunistycznego.
Kiedy znajomi dowiedzieli się, że wyjeżdżam, zaczęli przynosić drobne upominki. Bibliotekarka z jednej ze szkół podstawowych podarowała mi książkę, o której wiedziała, że chciałbym ją mieć: jeden z tomów pracy Gembarzewskiego o umundurowaniu Wojska Polskiego na przestrzeni wieków. Znajomy krawiec uszył mi ciepłą kurtkę ze śpiwora, który mu dostarczyłem. Nie chciał słyszeć o zapłacie. Był to mój ulubiony śpiwór w maskującym kolorze, ale myślałem, że w Kanadzie bardziej będzie mi potrzebna kurtka niż śpiwór. Barbara Kwaśniewska dała mi plan Londynu, Jacek Gospodarczyk – piękne wydanie pism Słowackiego, w którym była też Pieśń Konfederatów Barskich. Piotr Skrzypczyński przyniósł mi kartkę z następującym tekstem:
„Od trzech pokoleń rodzina moja ciągle żyje w niepewności, co przyniesie dzień następny. Dziadek mój walczył o wolną Polskę z bolszewikami. Dostał się do niewoli i skończył życie na Sybirze. Ojcu mojemu też marzyła się wizja Polski wolnej i za przynależność do Armii Krajowej był bardzo długo prześladowany i więziony przez nasz reżim. Ojciec mój wychował mnie w takim samym duchu i za przynależność do nielegalnej organizacji w 1959 r. zostałem skazany na 6 lat więzienia. Wyrok odsiedziałem w całości. Po opuszczeniu murów więziennych do chwili obecnej jestem na czarnej liście jako wróg czerwonej burżuazji. Niewiele brakowało, a w roku 1981 powtórzyłaby się historia, jaka spotkała mojego dziadka. Groźba prześladowań i represji, jak miecz Damoklesa, zawisła również nad głowami moich dzieci, których moim zdaniem nie należy winić za to, że chcą być wolnymi, żyć w kraju, gdzie szanuje się prawo, pracę ludzką, i nie uwłacza godności osobistej człowieka. Dlatego też gorąco proszę ludzi dobrej woli o pomoc. Pomóżcie nam stąpać po wolnej ziemi, żyć spokojnie i nie mieć koszmarnych snów z wizją krat więziennych. Gorąco pragniemy wydostać się z piekła na ziemi, jakim jest Polska.”
Piotr nie mógł dostać paszportów, ponieważ w pojęciu ubecji był tylko skazanym przestępcą, a nie działaczem opozycji. Początkowo nie wiedziałem, w jaki sposób zrobię użytek z tego tekstu. Nie byłem też w stanie w jakikolwiek sposób Piotrowi pomóc, tzn. sprowadzić go do Kanady. Po 10 latach nie miało to już takiego znaczenia. Wiedziałem, że gdyby naprawdę chciał, potrafiłby sam teraz wyjechać. Obecnie, po 20 latach, mogę ten jego list do nieznanych dobroczyńców traktować tylko jako dokument historyczny. Dokument rozpaczy człowieka, któremu komunizm zniszczył całe życie. I nie tylko jemu. Jego całej rodzinie też, jak Piotr słusznie zauważa. I nie tylko trzy pokolenia wstecz. Jestem pewien, że poprzednie pokolenia Skrzypczyńskich cierpiały tak samo. Z tą tylko różnicą, że ich prześladowcami byli po prostu Rosjanie, bez żadnych przymiotników lub dorobionych usprawiedliwiających ideologii.
Wreszcie wszystko mieliśmy załatwione i skompletowane: paszporty bez prawa powrotu, bilety, badania lekarskie, zaświadczenia o niekaralności (nigdy nie byłem skazany wyrokiem sądu). Pojechałem jeszcze do Świdnika, do mojego brata ciotecznego, Władka Batalii. W roku 1968 był on wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego za udział w demonstracjach. Tym jednym posunięciem komuna zrujnowała mu życie. Zaczął pracować jako robotnik w świdnickiej WSK i tam już zamieszkał na zawsze. Zawiozłem do niego na przechowanie część moich zbiorów filatelistycznych i na koniec prosiłem go, żeby zaopiekował się cmentarzem legionistów w Jastkowie.
Nie mogłem zabrać ze sobą żadnych rzeczy wykonanych przed 1945 rokiem. Wiele antyków, militariów i pamiątek sprzedałem na targu staroci w Warszawie. Szable i bagnety podzieliłem na dwie części: połowa została w Sandomierzu u teściów, połowę zawiozłem do rodziców do Zamościa. Mieliśmy prawo zabrać ze sobą rzeczy osobiste, jak ubrania i drobne pamiątki. Również książki mogły być tym mieniem przesiedlenia na wygnanie, ale tylko te wydane po 1945 roku. Na wcześniejsze musiałem mieć zezwolenie z Biblioteki Narodowej. Zależało mi na zabraniu ze sobą wszystkich książek związanych z Legionami i Piłsudskim, z jego Pismami na czele. Była między nimi Księga Chwały Piechoty, Ilustrowana Kronika Legionów i wiele innych ważnych dzieł. W PRL byłyby skazane na zniszczenie. Zrobiłem spis i przedłożyłem Bibliotece Narodowej. Jakimś cudem dostałem zezwolenie. Wystarczyło, że stwierdzili, że dane tytuły posiadają. Staszek wykonał według mego projektu dwadzieścia drewnianych skrzynek i starannie spakowaliśmy do nich książki. Między kartki włożyłem nieco biuletynów podziemnych, kopert z Załęża i dokumentów naszej martyrologii więziennej. Okazało się potem, że to był właściwy sposób na ich przemycenie. Paczek z książkami chyba wcale nie otwierali. Odwiozłem je samochodem do Rzeszowa na lotnisko. Miały lecieć oddzielnym samolotem. Zabierałem Polskę ze sobą.
Zabierałem najważniejsze pamiątki, jak Krzyż za Monte Cassino ciotki Emmy, odznaki z Brygady Karpackiej i z II Korpusu, orły partyzanckie i dwie odznaki z Francji, chociaż technicznie wszystko to należało do zabytków sprzed 1945 roku. Wymieszałem je z własnymi odznakami typu PCK i kolekcją odznak wojskowych z lat pięćdziesiątych. Miałem jeszcze trzy rzeczy, które uważałem za ważne dla historii: srebrną odznakę oficerską 2 pułku piechoty Legionów, dużą odznakę Solidarności przewodniczącego Krupki i podobną dużą odznakę Solidarności Wiejskiej przewodniczącego Jana Kozłowskiego. Od odznaki Solidarności „ogólnej” różniła się przede wszystkim zielonym kolorem. Te trzy odznaki przekazałem do muzeum diecezjalnego w Domu Długosza.
Swój samochód sprzedałem Staszkowi Tyńcowi, po czym trzema samochodami pojechaliśmy do Warszawy na lotnisko. Wiózł nas Staszek, Janusz Mendala i Mirek. Był Kazik Pater i Jacek Gospodarczyk. W sumie odprowadzało nas trzynaście osób. Jak niegdyś, przy pożegnaniach po internowaniu czy więzieniu, wszyscy mówili teraz „Do zobaczenia w wolnej Polsce”, „Wrócicie, kiedy Polska będzie wolna”. Rozumiałem to jako bardziej rytuał, niż wyraz rzeczywistej wiary, że Polska kiedyś za naszego życia będzie wolna. Mieliśmy paszporty w jedną stronę, z urzędowym stemplem „Upoważnia do jednokrotnego przekroczenia granicy”. Oznaczało to wygnanie na zawsze. „Z emigracji się nie wraca”, powiedziałem Grażynie i kolegom. Po drodze skierowałem konwój na Laski i Anielin, aby pod zapomnianym pomnikiem oddać hołd poległym legionistom. Miałem nadzieję, że Paweł coś z tego zapamięta.
Na lotnisko przyjechał też Michał Pęksa z Bronią. Wyjeżdżałem na zawsze z Polski. Z Grażyną i Pawłem, który miał wtedy siedem lat. Liczyłem na to, że może przynajmniej jego życie nie zostanie zmarnowane jak moje i pozostałych dziesięciu milionów. Miałem 41 lat.
Piotr Wiesław Jakubiak
Koniec
Strona na której publikujemy wspomnienia
- wielka-solidarnosc.pl - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz