HISTORIA DLA IDIOTÓW I PROSTACZKÓW

avatar użytkownika Aleksander Ścios
Od chwili powstania rządu PO-PSL byliśmy świadkami, jak przy pomocy gróźb, szantażu i nacisków próbowano ograniczyć autonomię Instytutu Pamięci Narodowej. Pretekstem do rozprawy z IPN stała się już publikacja Sławomira Cenckiewicza i  Piotra Gontarczyka na temat Wałęsy, zaś prawdziwą histerię wywołała książka Pawła Zyzaka, wydana przez prywatną oficynę. To wówczas środowisko tzw. intelektualistów skupionych wokół „Gazety Wyborczej” wyprodukowało bełkotliwy „list w obronie Wałęsy”, w którym historyków IPN- u nazwano „policjantami pamięci” „gwałcicielami prawdy” i ludźmi szkodzącymi Polsce.
Prawdziwych przyczyn niechęci wobec instytucji pamięci narodowej należało jednak poszukiwać w innym obszarze. U podstaw tego stosunku leżała bowiem ideologia odziedziczona po władcach PRL-u, która na indeksie dziedzin politycznie niepewnych i podejrzanych stawiała nauki historyczne. Podobnie, jak komuniści zdawali sobie sprawę z groźby, jaką dla ich systemu zakłamania niosła prawda historyczna – tak ludzie tworzący III RP musieli upatrywać zagrożenie dla swoich interesów w działalności niezależnej instytucji historycznej.
Niemal każda publikacja Instytutu dotycząca historii najnowszej, zadawała kłam systemowej wizji tego państwa uświadamiając Polakom, że powstało ono w procesie gigantycznej operacji komunistycznych służb i zostało zbudowane na relacjach agenturalnych. Zagrożenie stwarzała działalność Biura Lustracyjnego i publikacja katalogów zawierających dane osobowe współpracowników bezpieki, groźna dla grupy rządzącej była aktywność wydawnicza i edukacyjna Instytutu oraz liczne śledztwa prowadzone przez pion śledczy.
„Apeluję do pracowników IPN, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać (...). IPN ma szansę przetrwać tylko pod warunkiem, że będzie instytucją ideologicznie i politycznie neutralną” – groził w marcu 2009 Donald Tusk.
Kilka miesięcy później, członkowie Kolegium IPN informowali, że postawiono im ultimatum: „Albo dr hab. Janusz Kurtyka zostanie przez Kolegium odwołany z funkcji prezesa IPN, albo ustawa zostanie znowelizowana w celu zmiany składu Kolegium”.
Przez kilkanaście miesięcy poznawaliśmy kolejne projekty nowelizacji ustawy o IPN. Każdy z nich zmierzał do ograniczenia suwerenności Instytutu i poddania go politycznej kontroli.
Obecna władza nie ukrywała, że zmiana na stanowisku prezesa (powołanego w 2005 roku głosami posłów PO) ma prowadzić do podporządkowania Instytutu, zaś regulacje dotyczące dostępu do materiałów archiwalnych służą ochronie interesów funkcjonariuszy SB i tajnych współpracowników bezpieki.
Ponieważ groźby okazały się nieskuteczne, zaś Kolegium Instytutu nie ugięło się przed szantażem - przystąpiono do definitywnego rozwiązania problemu.
Trzy tygodnie przed tragedią smoleńską Sejm, głosami posłów PO-PSL-SLD, znowelizował ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej konstruując przepisy noweli w taki sposób, by bez problemu móc odwołać szefa IPN-u zwykłą większością głosów. Jego kompetencje scedowano na rzecz Rady, formowanej pod dyktando władz największych polskich uczelni. Odtąd członkami rady IPN mogli zostać tylko doktorzy historii, prawa lub nauk społecznych. Włączenie w proces wyłaniania władz Instytutu środowisk uniwersyteckich można było tłumaczyć tylko skrajną niechęcią, jaką polskie uniwersytety wykazują wobec lustracji. Nowelizacja pozwalała zatem, by zespoły uczelniane wyłaniające kandydatów do Rady IPN same nie musiały poddawać się lustracji.
Ostateczny projekt noweli zawierał zapisy, które miały doprowadzić do politycznego zawłaszczenia IPN-u, pozbawienia go roli śledczej i edukacyjnej oraz zakończenia procesu lustracji i odkrywania tajemnic najnowszej historii. Trafnie wówczas uznano, że doszło do „cichej likwidacja IPN", a dzień przyjęcia ustawy był "dniem hańby PO".
Hańby tym większej, że jeszcze przed kilkoma laty, lider PO kreował się na obrońcę Instytutu i rzecznika odkrywania komunistycznej przeszłości. „Trzeba najpierw, twardo postulować rozwijanie działalności Instytutu Pamięci Narodowej. Jeśli ktoś dzisiaj kwestionuje sens bardzo gruntownych badań nad najnowszą historią, także w kontekście oskarżania komunizmu jako systemu, to albo ma złą wolę, albo nic nie rozumie. To babranie się w historii, także lustracyjne, bywa przykre, ale absolutnie niezbędne” – perorował przed laty Donald Tusk w wywiadzie dla „Przekroju” („Strach na całe zło” 45/46/2004) i dodawał:
„Mam wrażenie, że jesteśmy o krok od tego, aby uznać, że filozofia „Gazety Wyborczej” i części obozu politycznego, filozofia krytykująca te działania, poniosła absolutną klęskę”.
W III RP niewiele było ustaw, których wprowadzenie może mieć równie katastrofalne następstwa. W państwie, którego obywatele nie posiadają elementarnej wiedzy historycznej, zbudowanym na patologicznych relacjach agenturalnych; w państwie, w którym przez pół wieku niszczono pamięć o dziejach narodu i w którym istnieją wpływowe grupy interesów sprzecznych z polskimi - pozbawienie społeczeństwa możliwości poznania własnej historii, urasta do miana zbrodni na narodzie. Przyjęcie tej nowelizacji miało bowiem prowadzić nie tylko do uśmiercenia idei IPN-u i upolitycznienia nauk historycznych, ale w perspektywie najbliższych lat – do kolejnej kampanii fałszowania narodowej pamięci.
Zmarły przed kilkoma laty profesor Paweł Wieczorkiewicz mówił o historii prawdziwej, skrytej za kulisami i  - tej medialnej, fasadowej - historii „dla idiotów lub prostaczków”, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Taką wersję historii zaproponowali Polakom politycy PO, ograniczając lekcje tego przedmiotu w szkołach, niszcząc autonomię badań historycznych, blokując dostęp do archiwów i czyniąc z niezależnej instytucji enklawę obrońców agentury i przeciwników sanacji życia publicznego.
Wydany przed kilkoma dniami nowy periodyk IPN-u, zatytułowany "Pamięć.pl" spotkał się z zasadną krytyką wielu publicystów i historyków, w tym Sławomira Cenkiewicza, który na portalu wPolityce.pl napisał wprost, że nazwę tego pisma należałoby zmienić „na bardziej adekwatną: PAMIĘĆ.PRL.”
Ta publikacja, mająca ambicje zastąpienia dobrego „Biuletynu IPN” nie jest jednak ani  „wypadkiem przy pracy” ani rodzajem „nieudanej wprawki młodych badaczy związanych z IPN”. Stanowi wręcz sztandarowy produkt obecnego Instytutu i jest efektem świadomej, politycznej „reorientacji” dokonanej przez piewców „historii dla idiotów”. Kierunek tych zmian był widoczny wkrótce po powołaniu nowej Rady IPN, lecz za jeden z najmocniejszych akcentów należałoby uznać przyjęcie przez obecnego prezesa Instytutu Łukasza Kamińskiego członkostwa w Międzynarodowej Radzie Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – instytucji kontynuującej tradycje TPPR -u i powołanej po tragedii smoleńskiej dla zadekretowania „przyjaźni” polsko-rosyjskiej. To tam prowadzi się dziś debaty nt. „Dokąd zmierza Rosja?”, w których prym wiodą pracownicy „Gazety Wyborczej” wraz z ich  redaktorem naczelnym.
Jeśli zatem Sławomir Cenckiewicz słusznie przypomina, że na czele nowego czasopisma IPN stanął Andrzej Brzozowski – „człowiek, który w swoim podręczniku z pamięci historycznej uczynił karykaturę, a z „Gazety Wyborczej” stworzył „znak czasu” – dziennik poczytniejszy od „Rzeczpospolitej” i „atrakcyjny dla szerokiej publiczności”, do nauk historycznych wprowadził pojęcie „wojny na teczki”, którą wywołał Antoni Macierewicz, a Bronisława Wildsteina oskarżył o to, że „nie podał informacji, kto ze znajdujących się na liście był świadomym współpracownikiem, kto zaś był tylko inwigilowany” – nie jest to dziełem przypadku. Mamy bowiem do czynienia z tak cynicznym i rozmyślnym procesem niszczenia pamięci historycznej, że tylko ludzie pokroju Donalda Tuska byli zdolni go zainicjować i tylko ludzie uznający „Gazetę Wyborczą” za dobry „znak czasu”, mogą go skutecznie przeprowadzić.

Tekst opublikowany w Warszawskiej Gazecie  

napisz pierwszy komentarz