♦ „Nie chcemy komuny!” (13) Piotr.W.Jakubiak
Odcinek 13
.
Zesłanie do bibliotek
.
A nas tak mało, tych co mogą pomóc
Ze swych zapasów szczyptę braciom dać,
I choć nie przy nas wzejdzie ruń zielona,
My róbmy swoje, my musimy siać!
(Ostatnia zwrotka piosenki harcerskiej „Musimy siać…”)
.
Odpoczynek
Ponieważ były właśnie wakacje, mogłem spokojnie wypocząć. Pojechałem z żoną, synem i teściową nad morze. Były to nauczycielskie wczasy pracownicze w Jastrzębiej Górze, które moja żona dostała ze swojej szkoły. Jako były więzień, mając jeszcze w uszach śpiew „Nie chcemy komuny” i „…bo lepiej byśmy stojąc umierali, niż mamy klęcząc na kolanach żyć”, czułem się dziwnie, jak w nierzeczywistym świecie, może jak we śnie.
To było inne miejsce, ale i jakiś inny czas. Solidarność ani wojna tu nie istniały. Byli tylko ludzie na wczasach, szumiące morze i ciepły piasek plaży. Nie należałem do tego kraju, był mi całkowicie obcy, nawet wrogi. Nie miałem z kim rozmawiać. Nie wiedziałem, po co ci ludzie żyli!
Zsyłka
Po wczasach wróciłem do Sandomierza i 1 września zgłosiłem się do pracy. Patrzyli na mnie jak na ducha. To był mój drugi powrót do tej szkoły z innego świata (poprzednio wracałem tu już po Grudniu, kiedy skończyło się moje oddelegowanie „związkowe”). Pierwsze swoje kroki skierowałem do księgowości, po wypłatę pensji. Tu jednak czekała mnie niespodzianka. Księgowa oświadczyła mi, że nie ma mnie na liście płacy, bo dyrektor szkoły polecił jej skreślić mnie z tej listy. Domyślałem się, że musi to być forma prześladowania mnie za przynależność do Solidarności. Musiałem jednak udawać zdziwienie i oburzenie. Poszedłem do kancelarii, gdzie sekretarka wręczyła mi pismo od dyrektora szkoły. Przynajmniej byli dobrze przygotowani na moje przybycie. Dyrektor Chmielewski powiadamiał mnie, że zgodnie z poleceniem kuratorium nie mogę pracować w tutejszej szkole i mam zgłosić się do wydziału oświaty i wychowania w Sandomierzu.
Poszedłem więc do wydziału oświaty na ulicy Opatowskiej, na drugim piętrze budynku, gdzie dokładnie dwa lata wcześniej mieścił się nasz punkt koordynacyjny Solidarności w Sandomierzu. Tam otrzymałem pismo kierujące mnie do szkoły podstawowej nr 2 na stanowisko bibliotekarza. W owej bibliotece była już bibliotekarka, toteż w rzeczywistości miałem pracować jako jej pomocnik. Poszedłem tam i kobiety przyjęły mnie z cichym szacunkiem. Sekretarka szkoły pokazała mi w tajemnicy długi wiersz, który napisała o nas w czasie naszego internowania.
Okazało się, że nie jestem jedynym profesorem potraktowanym w ten sposób. Profesorka języka polskiego w II liceum, Ligia Kurasiewicz („Kura”), również była bezprawnie przeniesiona ze swojego stanowiska na stanowisko pomocnicy bibliotekarki w szkole podstawowej. Przed Grudniem była sekretarzem mojej komisji zakładowej i moją główną pomocnicą. 13 maja 1982 roku była internowana i wróciła z Gołdapi zaledwie dwa dni wcześniej niż ja z Załęża. Historia naszego internowania stawała się już legendą.
Bibliotekarka, typowa wystraszona mysz, ucieszyła się nawet z pomocy, bo czuła się przeciążona pracą. Mnie z kolei praca w bibliotece odpowiadała jak najbardziej, bo od dziecka byłem związany z bibliotekarstwem. W tej tu bibliotece szkoły podstawowej odnalazłem nawet z rozczuleniem tytuły znane mi z Modzerowa. Nie tylko tytuły – te same wydania z lat pięćdziesiątych, a więc niejako te same książki. Widocznie zaopatrzenie bibliotek wszystkich szkół podstawowych w całej Polsce było takie samo. Oprócz znanej propagandy sowieckiej były też w tych bibliotekach autentyczne polskie bajeczki i wierszyki dla dzieci.
Walka o swoje
Osobiście czułem się w bibliotece jak najlepiej i nie tęskniłem wcale za „Marmoladą”, ale koledzy ze Związku i żona uważali, że powinienem walczyć o swoje prawa. Napisałem więc skargę do terenowej komisji odwoławczej do spraw pracy w Sandomierzu, żądając dopuszczenia mnie do mojej poprzedniej pracy w zespole szkół spożywczych w charakterze nauczyciela przysposobienia obronnego. Pismo było datowane 9 września 1982 r.
Rzeczona komisja z sobie tylko wiadomych powodów wydała dość szybko, bo już 21 października, decyzję o przywróceniu mnie do pracy na moim oficjalnym stanowisku. Jednak decyzja pozostała tylko na papierze. Kuratorium jej nie wykonało i dalej pracowałem w bibliotece. Napisałem więc wniosek o egzekwowanie decyzji terenowej komisji odwoławczej do terenowej komisji rozjemczej do spraw pracy w Sandomierzu.
Cała ta korespondencja była potrzebna według moich doradców z Solidarności, a szczególnie Zygmunta Łupiny, który ofiarował się pełnić rolę adwokata w sprawie mojej i Ligii Kurasiewicz przed sądem pracy. Do takiej sprawy musiało dojść, bo reżim lekceważył swoje własne przepisy, a Związek nie mógł pozwolić na krzywdzenie swoich przywódców, nobilitowanych niedawnym internowaniem. Po prostu wyglądało na to, że jakiś ubek zdecydował, że profesorowie splamieni internowaniem nie są godni pracować z młodzieżą szkół średnich i powinni być dodatkowo karani gorszym przydziałem pracy. I gorszymi niż dotychczas zarobkami. Etat profesora szkoły średniej wynosił bowiem w tym czasie 20 godzin lekcyjnych tygodniowo, natomiast etat bibliotekarza – 30 godzin zegarowych, co czyniło 40 godzin lekcyjnych tygodniowo. Różnica między obowiązującym mnie wymiarem godzin, a rzeczywiście przepracowanym czasem wynosiła więc 20 godzin tygodniowo, które to godziny uważałem za godziny nadliczbowe i jako takie – dodatkowo płatne. Tymczasem otrzymywałem tylko swoją dotychczasową pensję zasadniczą, bez zapłaty za żadne godziny nadliczbowe. W tej samej sytuacji była Ligia. Toteż za namową Łupiny postanowiliśmy skarżyć kuratorium przed sądem pracy nie tylko o przywrócenie na nasze dawne stanowiska, ale i o zapłatę za wszystkie przepracowane godziny nadliczbowe.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że wszystko to nie ma żadnego sensu. Znaleźliśmy się w surrealistycznym świecie, który nie zamarzyłby się Kafce i musieliśmy w nim żyć. Wszystkie komisje, sądy, kuratoria, wydziały i inspektoraty były tylko częścią fasady i nie miały żadnej rzeczywistej władzy. Ich praca i nasza z nimi korespondencja nie miały żadnego znaczenia. Prawdziwe decyzje zapadały w „KGB” i miejscowym „UB” i tylko te miały moc wykonawczą.
Rozprawa odbyła się w Tarnobrzegu. Przyjechała na nią, oprócz Łupiny, grupa działaczy ze Stalowej Woli, z Kazimierzem Rostkiem i Ewą Kuberną na czele. Ewa siedziała w Gołdapi razem z „Kurą” i to je bardzo zbliżyło. Mnie to przedstawienie nie podobało się za bardzo. Narażały się bez potrzeby osoby, które miały odegrać dużą rolę w podziemiu. Sprawę wygraliśmy. Kuratorium odwołało się jednak od wyroku do Sądu Pracy w Rzeszowie. Cyrk miał się ciągnąć w nieskończoność. Moja przyszłość zapowiadała się niewesoło.
Mała rzecz, a cieszy…
Jedynym wesołym wydarzeniem była śmierć Breżniewa. Raz za razem z przyjemnością oglądałem w telewizji sprawozdanie z pogrzebu. Zdechł szatan wcielony!
- Mała rzecz, a cieszy – mówiłem. Nie była to rzecz taka mała, jak można stwierdzić z perspektywy czasowej. Kacyk, który miał po nim nastąpić, nie reprezentował niczego innego, ale nie był już tą samą osobą. A rola pojedynczej osoby, dyktatora, w systemie totalitarnym jest zasadnicza. Kolejne zmiany po śmierci Breżniewa miały w końcu doprowadzić do rozpadu sowieckiego imperium. Jednak w roku 1982 nie było nikogo, kto by mógł o tym pomyśleć w najśmielszych marzeniach.
Powrót
Moje zesłanie do biblioteki trwało do początku następnego roku. Co prawda Terenowa Komisja Odwoławcza już 21 października 1982 roku wydała korzystną dla mnie decyzję, jednak kuratorium nie chciało jej wykonać. Po moim odwołaniu się do Okręgowego Inspektoratu Pracy Państwowej Inspekcji Pracy w Rzeszowie i równocześnie do Ministerstwa Oświaty kuratorium niespodziewanie zmiękło w uporze. Przywróciło mnie do pracy na dawnym stanowisku nauczyciela p.o. w „Marmoladzie” od 1 lutego 1983 roku. Sprawa o odszkodowania dla mnie i dla Ligii Kurasiewiczowej za czas zesłania toczyła się dalej. Terenowa Komisja Odwoławcza przyznała nam połowiczne odszkodowania decyzją z 13 czerwca 1983, jednak Okręgowy Sąd Pracy i Ubezpieczeń Społecznych w Rzeszowie zmienił to orzeczenie i nasze wnioski „w całości oddalił” wyrokiem z 13 września 1983.
Podchody
W jakiś czas po internowaniu (kilka miesięcy?) miałem dziwną wizytę. Zapukał nieznajomy młody człowiek. Mogłem się spodziewać najwyżej ubeków, ale otworzyłem drzwi, bo miałem zasadę udawania niewinnego, a więc nie obawiającego się niczego. Nieznajomy przedstawił się jako kleryk seminarium duchownego w Rzeszowie, były internowany. Przyjmowałem go z wyraźną rezerwą, na stojąco, w przedpokoju, nie zapraszając do pokoju, ani nie częstując niczym. Pomimo tego prawie natychmiast oznajmił mi, że zakładają związek byłych internowanych i namawiał mnie do wstąpienia. Równie szybko i zdecydowanie odmówiłem, uzasadniając krótko, że nie interesuję się polityką i nie chcę nigdy więcej się tym („nielegalną działalnością”) zajmować. Byłem pewien, że jest ubekiem, ale traktowałem go tak, jakbym o tym nie wiedział, jakby rzeczywiście był jakimś niewinnym młodym człowiekiem, naiwnie próbującym nawiązywać kontakty pomiędzy byłymi internowanymi.
Po jego odejściu byłem zadowolony, że ubecja zyskała jeszcze jeden dowód mojej „poprawy”, mojej postawy niezaangażowania, czy wręcz pogodzenia się z rzeczywistością tzw. „stanu wojennego”. Jeżeli przysłali go, żeby mnie wybadał, to egzamin wypadł pomyślnie. Jakubiak ma dość, nie myśli więcej o antysocjalistycznych występach. Wydawało mi się, że dawało mi to nieco większe pole manewru. Toteż od tego czasu myślałem coraz bardziej konkretnie o budowaniu podziemia na nowych zasadach. Od podstaw, na wzór II wojny.
Rozczarowania
Również w tym czasie otrzymałem list w niebieskiej kopercie, zaadresowany ręcznie, równym dziewczęcym pismem, bez nadawcy. Było dla mnie oczywiste, że list został nadany przez „komendę wojewódzką” ubecji, a tym samym uznałem go za „fałszywkę” i prowokację. Prawda jest o wiele potworniejsza: listy były produkowane przez ubecję, ale treść zapisu była prawdziwa. W środku był zapis rozmowy Wałęsy z bratem, w czasie internowania Lesia w Bieszczadach w partyjnym domu wypoczynkowym w Arłamowie. Zapis był dosłowny, długi i ukazywał obu Wałęsów jako chamów i prymitywów, którzy myślą tylko o własnych interesach. Nie wymówili ani słowa o Polsce czy Solidarności. Za to przeklinali do woli. Byłem oburzony na ubecję, która posuwa się do tak brudnych sposobów oczerniania naszego przewodniczącego. O warunkach jego uwięzienia nie było wtedy wiele wiadomo, a luksusy, w które opływał i cyniczne rozmowy z bratem wydawały się nam oszczerstwami ubecji.
List i rozmowę uważałem więc za całkowicie sfałszowane. Takie same listy otrzymali inni byli internowani. Było więc oczywiste, że to robota ubecji. A skoro tak, to nie mogło być w nich słowa prawdy. Historia pokazała, jak bardzo myliliśmy się wtedy. Listy były wysyłane przez ubecję, ale rozmowa była jak najbardziej autentyczna. Wałęsa nie był tym, za kogo go wtedy uważaliśmy. Ale ciągle był przewodniczącym.
Pomoc
Ja sam miałem teraz status byłego internowanego, co zaczynało już coś znaczyć. Był to wyróżnik szlachetności, szczególnie w pewnych środowiskach, w większych miastach. Niektórzy byli działacze Solidarności zastanawiali się bardzo poważnie, dlaczego im odmówiono tego zaszczytu. Jako były internowany znalazłem się na odpowiednich wykazach sporządzanych w Warszawie przez kościelne komitety pomocy i po jakimś czasie otrzymałem moją jedyną przesyłkę z zagranicy. Było w niej dwanaście paczek prawdziwej ziarnistej kawy. Pootwierałem wszystkie, bo moja żona miała zwyczaj rozdawania kawy na lewo i prawo. Mogła tak robić z kawą otrzymywaną od swojej siostry z Niemiec, ale ta kawa była zupełnie inna, miała specjalne znaczenie. Przeznaczona była dla mnie jako byłego internowanego, a więc dla Solidarności. Miałem nadzieję, że paczek pootwieranych nie zabierze już na prezenty. Chciałem rozdzielić je sam – między członków Solidarności.
Kawa ani herbata nie była zresztą u nas wielką rzadkością, bo Lala przysyłała paczki żywnościowe z Niemiec. Wkładała do nich także ubrania dla Grażyny, zabawki dla Pawła, a nawet jakieś skarpetki dla mnie. Była to właściwie największa pomoc, jaką otrzymywaliśmy z zagranicy. Lala mieszkała w Monachium, które było wtedy dużym ośrodkiem pomocy materialnej dla Polski.
Byli internowani, tzn. ja, „Kura”, Alka, Staszek Tyńc, Jurek Las, Wiktor Juda, spotykali się teraz raczej przypadkowo, zwykle w parafii św. Józefa u księdza Niewadziego, który otrzymywał paczki żywnościowe i z ubraniami dla nas i dawał je nam do podziału. Bardzo aktywny w parafii był także Staszek Kołacz z Gorzyc, który właśnie wrócił z więzienia, a właściwie był tylko na długoterminowej przepustce. Dostał bowiem wysoki wyrok zaraz po 13 Grudnia i odsiadywał go cały czas w różnych więzieniach, ostatnio w Hrubieszowie. Staszek jeździł też osobiście do Warszawy, do Prymasowskiego Komitetu Pomocy i przywoził stamtąd stosy używanych ubrań do podziału pomiędzy nas. Jako stary więzień miał w Warszawie wielu znajomych z matką zamordowanego przez UB Grzegorza Przemyka, poetką Barbarą Sadowską na czele. Nazywał ją Basią. Staszek cierpiał na nieszkodliwy snobizm przynależności do najwyższych kręgów opozycji. Do kościoła zgłaszał się też chętnie Andrzej Miąsik. Trzeba go było tolerować, bo był przecież byłym internowanym. Ten był pierwszy po mąkę i olej, chociaż jako adwokat nie cierpiał przecież biedy.
W drugą stronę…
Inaczej było z pozostałymi. Zwolnieni z pracy, nie mieli co z sobą robić. Zaczęli myśleć o emigracji. Od wprowadzenia stanu wojennego granice Polski były dla wszystkich całkowicie zamknięte, ale byli internowani stanowili wyjątek. Nam właśnie ubecja proponowała wyjazd za granicę na stałe, bez prawa powrotu. Z diabelską przewrotnością nas, najlepszych Polaków, chcieli wyrzucić z Polski. Pierwsza wyjechała do Teksasu Lidka Stępień. Wkrótce potem podobną decyzję podjął Jurek Las. Był jednym z tysięcy działaczy Solidarności, którzy w jesieni 1982 roku zostali zesłani do Wojskowych Obozów Specjalnych. Trafił do najbardziej znanego z nich, Czerwonego Boru (WOS nr 6), gdzie był prześladowany przez ubeków w wojskowych mundurach. Po cierpieniach w Załężu i Czerwonym Borze nie mógł już ścierpieć komuny. Wyjechał z żoną i dziećmi do Seattle w Stanach. Z Opatowa wyemigrował do Ameryki Longin Sitarz z rodziną. Po niecałym roku spotkało ich straszne nieszczęście: ich syn umarł na białaczkę. Przyjechali pochować go w Opatowie.
Lidka urządziła huczne pożegnanie, które przypominało wesele i pogrzeb równocześnie. Byli wszyscy internowani, działacze Solidarności, znajomi, cała rodzina i cała wieś. W imieniu Zarządu Regionu wręczyliśmy jej pamiątkowy srebrny pierścionek z Orłem i napisem „NSZZ Solidarność Ziemia Sandomierska, nr 1”. Jurek otrzymał pierścionek nr 2.
Rocznica
13 grudnia 1982 roku WRONA świętowała pierwszą rocznicę swojej władzy. Z niepojętą bezczelnością reżim wydał znaczek pocztowy z medalem sławiącym samego siebie i stan wojenny. Patrzyłem na te znaczki i wiedziałem, do czego jedynie się nadają: do skasowania ich nadrukiem Solidarności. Tylko to mogło mieć jakiś sens, pokazywałoby naocznie, kto jest górą.
Przy pomocy dziecinnej drukarki, bez pozostawiania śladów palców, wykonałem nadruki na tych znaczkach pocztowych sławiących WRONę. Nadruk był prosty: „NSZZ Solidarność”. Te znaczki zacząłem rozprowadzać wśród znajomych filatelistów po 100 zł. Dochód szedł do kasy Komisji Zakładowej. Pozostałe po rozprowadzeniu znaczki schowałem w magazynie p.o., w przyrządzie rozpoznania chemicznego, w pomieszczeniu na baterie. Wydawało mi się, że są aż za dobrze ukryte, bo magazyn był zamknięty na trzy klucze i żelazną sztabę, nawet w oknie były żelazne kraty. Wydawało mi się, że tylko ja mam klucze do tego magazynu. W rzeczywistości Sieciarski miał drugi komplet. I, jak się potem okazało, ubecja nie omieszkała z tego skorzystać. Musiała znaleźć znaczki w czasie jednej ze swoich rutynowych nielegalnych rewizji (być może przy pomocy Sieciarskiego), bo pewnego dnia skrytkę zastałem pustą. Przy okazji ukradli książeczkę oszczędnościową PKO należącą do naszej Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność. Rozumiałem, że zrobili to, żeby mi przypomnieć, że czuwają, a jednak nie potrafiłem wycofać się z raz obranej drogi walki.
Piotr Wiesław Jakubiak
.
Cdn.
.
- wielka-solidarnosc.pl - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz