♦ „Nie chcemy komuny!” (10) P.W.Jakubiak
Odcinek 10
.
Kontynuacja pracy Solidarności w konspiracji
.
Rozczarowanie
Po kilku tygodniach, kiedy widziałem już, na czym tzw. „stan wojenny” polegał, udałem się do pani Dąbrowskiej, żeby odebrać oddane na przechowanie książki. Kiedy upewniłem się, że nie jestem śledzony, przyszedł czas na ich rozprowadzenie. Doktorowa przyjęła mnie z zakłopotaniem:
- Panie Piotrze, była dziewczyna od pana. Powiedziała, że pan kazał wszystko spalić. Płakałam i paliłam w piecu w piwnicy…
To było trudne do uwierzenia. Ta stara kobieta, były członek AK, przestraszyła się reżimowych nakazów i ukazów o tzw. „stanie wojennym”. Postąpiła wbrew swojemu sumieniu. O co się bała? Co mogło być dla niej droższe niż książka wydana w wolnej Polsce? Do dzisiaj nie wiem, czy skłamała, opowiadając mi zmyśloną bajkę o „mojej” łączniczce, czy też ubecja podesłała jej rzeczywiście jakąś dziewczynę, aby tylko wprowadzać zamieszanie, strach i atmosferę wzajemnych podejrzeń. To pierwsze wydaje się bardziej prawdopodobne, ale wiem też, że w kamienicy pani Dąbrowskiej mieszkał wysoki dygnitarz milicji, którego córka była moją uczennicą. I wiem, że ubecja miała dobry technicznie podsłuch i często go stosowała nawet do tak drobnych płotek jak ja. Te fakty przemawiają za możliwością drugą: podsłuchali hasło, które podałem Dąbrowskiej 13 grudnia i przysłali tę uczennicę lub którąkolwiek ze swoich pracownic w roli mojej łączniczki. Nigdy nie dowiemy się prawdy. Pani Dąbrowska dawno już nie żyje.
Wtedy nie wiedziałem, jak zareagować. Była przerażona i złamana. Co jej mogłem powiedzieć? Powiedziałem, tak jak było, że nikogo do niej nie wysyłałem. Dodałem jakieś frazesy, że teraz to już nie ma znaczenia. Naprawdę – miało. Zniszczyła moją ciężką pracę, pracę wielu ludzi, którzy starali się drukować porządne książki poza cenzurą. Zniszczyła samą prawdę, która miała dotrzeć do czytelników. Zniszczyła wolne słowo, a o to komunie chodziło.
„Wojenna” codzienność
Od tego momentu zacząłem świadomą działalność podziemną, która nie była niczym innym, jak kontynuacją naszej pracy związkowej, tylko prowadzoną nieco ostrożniej. Ważną rzeczą było podkreślanie istnienia Związku, kierowanego przez Komisję Krajową i Przewodniczącego. Chcąc czy nie chcąc, stał się on symbolem walki i oporu, ponieważ rzekomo nie chciał rozmawiać z ubecją.
Naprawdę nie było żadnego przewodniczącego ani komisji krajowej. Ta miała się dopiero tworzyć w trudnych warunkach konspiracji i nie mogła mieć prawie żadnego wpływu na działanie Związku. Tym niemniej Związek istniał. Składki były zbierane. W mojej organizacji kilka osób odpadło. Grzecznie i z zakłopotaniem tłumacząc się warunkami rodzinnymi i tak dalej… Oczywiście nikogo nie można zmuszać do należenia do związku zawodowego. Gdybyśmy to robili, nie różnilibyśmy się od „związków” reżimowych.
Różni „sympatycy” już wcześniej zaczęli mówić o rzekomych błędach Solidarności. Teraz starali się „zrozumieć” 13 Grudnia właśnie w tym kontekście. Odpowiadałem zawsze, że Solidarność żadnych błędów nie popełniła, bo Solidarność to naród, a naród nie popełnia błędów, a tylko przeżywa swoją historię.
W szkole rozmawiałem tylko z członkami Solidarności, których nie miałem tu dużo: Szymczyk, Piątkowa, Tukałło, cztery wychowawczynie z internatu (m.in. Barbara Kwaśniewska i Biernacka), trzy kucharki. Od tych osób zbierałem regularnie składki. Z członków przeciwnego „związku” tylko Frańczak odzywał się do mnie z pewną sympatią. Podobno nie bał się za bardzo, bo był już blisko emerytury. Innymi pogardzałem i starałem się dać im to odczuć. Nie mówiłem „dzień dobry” nawet znajomym, którzy nie byli członkami Solidarności. Miałem teorię, że wroga trzeba uderzać w najsłabsze miejsce, a takim najsłabszym członem przeciwnego obozu byli właśnie różni „uczciwi” ludzie, bezpartyjni, członkowie różnych fasadowych organizacji (które zresztą też zostały „zawieszone”).
Pojechałem do rodziców do Zamościa, zawiozłem tam dużą metalową puszkę ze znaczkami organizacyjnymi zakupionymi w Warszawie 12 grudnia i pozostałą mi jeszcze część dokumentów i biuletynów, których nie mogłem przecież narażać na utratę w czasie spodziewanej rewizji. Puszkę zakopałem w ogródku. Zdjąłem ze ściany mój dyplom za wygranie konkursu czytelniczego w wojsku w roku 1964, podpisany przez Jaruzelskiego jako szefa zarządu politycznego WP, i zniszczyłem go.
Mój ojciec patrzył na to ze smutkiem. Był trochę zdezorientowany. Przywiązywał wagę do wszystkich moich wojskowych pamiątek. Lubił też wojskowe piosenki, które telewizja wtedy właśnie zaczęła nadawać, i rogatywki, które Jaruzelski wprowadził ponownie do wojska. Nie miałem serca, żeby ojcu tłumaczyć, że to tylko ochłapy dla ludu, przebranie i fasada. Przemilczałem te sprawy. W ogóle byłem małomówny, podobnie jak ojciec, ale w tym czasie szczególnie ciężko było powiedzieć coś z sensem, sformułować swoje myśli, przedyskutować sprawy, które były ważne, istotne dla historii Polski.
W pierwszych miesiącach stanu wojennego zaczęła przez parafie i bezpośrednio z Warszawy docierać tzw. „pomoc” w postaci żywności i używanych ubrań. Pobierałem żywność od księdza Niewadziego z parafii św. Józefa i rozdzielałem ją sprawiedliwie pomiędzy te osoby, które ciągle płaciły składki. Być może ofiarodawcy wysyłali żywność z myślą o osobach internowanych i ich rodzinach, ale ponieważ takich na razie nie miałem w swojej komisji, z czystym sumieniem przeznaczałem ją dla wszystkich członków Związku. Każdy z nich mógł być przecież w każdej chwili osobą prześladowaną za swoją przynależność. Wszystko to robiłem praktycznie sam. Ligia podporządkowała się zarządzeniom swojego dyrektora, oddając mu teczkę z dokumentami naszej Komisji. Marian i Niemczyk ograniczali się do płacenia składek. Oczywiście nie mogłem ich do niczego zmuszać. Poza tym uważałem, że tak było o wiele bezpieczniej. Tak czy inaczej pomoc, którą dostawałem od księdza Niewadziego, była raczej symboliczna: w małych ilościach olej, mąka, mleko w proszku, może raz kawa.
.
Refleksje „wojenne”
W przeciwieństwie do okresu przed 13 Grudnia, kiedy z konieczności byłem człowiekiem czynu, teraz miałem więcej czasu, by poświęcić się pracy myślowej. W tych dniach, w czasie pobytu w Zamościu, wyrobiłem sobie opinię, że katastrofa grudniowa polegała na tym, że wojsko zdradziło naród. Był to wypadek bez precedensu w historii Polski. Było to przewrócenie wszystkiego do góry nogami. Do tej pory zdarzało się, że ludzie zdradzali, ale wojsko zawsze było symbolem i synonimem Polski. Teraz wojsko polskie zwróciło się przeciwko woli narodu.
Oczywiście byłem w błędzie. Nie był to wcale pierwszy wypadek w historii Polski, że wojsko w polskich mundurach walczyło przeciwko polskim patriotom. Tak było w czasie Konfederacji Barskiej, a także w czasach najnowszych, kiedy po II wojnie wojsko w rogatywkach, nazywające się Wojskiem Polskim i mówiące po polsku, walczyło przeciwko najlepszym synom narodu, przeciwko partyzantom, którzy przecież w latach 1944 – 1956 reprezentowali Polskę. Jednak dla mnie w roku 1982 współczesna rzeczywistość była tak przytłaczająca, że o tamtych czasach jak gdyby chwilowo zapomniałem.
Zdrada Jaruzelskiego była w tych dniach dla mnie podobnie szokująca, jak dla mojego ojca. Nie mogliśmy ciągle jeszcze naprawdę jej pojąć, naprawdę zrozumieć, właśnie z powodu jej całkowitej nierealności, ostatecznej orwellowskiej istoty, która sprawiła, że cały kraj znalazł się nagle w świecie absurdu. Trzeba było następnych 20 lat, żeby w miarę spokojnie przemyśleć te sprawy i odnaleźć się w czasie i przestrzeni. Nam emigrantom przyszło to siłą rzeczy nieco łatwiej, Polacy pozostali w kraju do tej pory żyją jeszcze raczej w latach 80. XX wieku niż w wieku XXI.
W wielu miejscach, na korytarzach szkolnych, w urzędach, można było widzieć plakaty porozwieszane przez ubeckich agentów, dyrektorów i sekretarzy. Na plakacie była dziewczynka wskazująca na mapę PRL. Podpis głosił „Mamy tylko jedną Polskę”. Całość miała sugerować, że to właśnie jest ta Polska, która rzekomo jest tylko jedna i która rzekomo tylko do „nas” należy. Stałem przed takim plakatem na korytarzu i rozmyślałem. Skoro jest to produkt ubeckiej propagandy, to z samej definicji wiadomo, że musi to być kłamstwo. Jest to jednak kłamstwo monstrualne, kłamstwo zwielokrotnione, kłamstwo udoskonalone przez czterdzieści kilka lat usilnych studiów i pracy. Zewnętrznie plakat przypomina mi bardzo ten z roku 1951. Była tam dziewczynka na tle mapy PRL i inskrypcja „Mam siedem lat. Tyle, co Polska Ludowa; uczę się, by ją budować.” Jakież to prymitywne w porównaniu z tym majstersztykiem z roku 1982. Pominąwszy oczywisty fakt, że „państwo”, o które chodziło, to ani Polska, ani ludowa, reszta była prawie prawdą: dziewczynka miała rzeczywiście siedem lat i rzeczywiście rozpoczynała naukę. Wiem to dobrze, bo to był właśnie los pokolenia, do którego należałem: ludzi urodzonych w roku 1944.
A więc tu dziewczynka i tam dziewczynka. Ale jakiż postęp! W czterech słowach zawarto całą ideologię mafii „ślepowrona”. Przecież, jeżeli mamy tylko jedną, to chyba należy ją cenić i chronić? Kto narażał ten skarb na szwank? Oczywiście Solidarność. A kto uratował tę „najwyższą i niezaprzeczalną wartość”? Oczywiście „ślepy” ze swą „wroną”. Odpowiedzi były oczywiste dla każdego, kto chcąc nie chcąc słyszał telewizyjne wypowiedzi „generała” i jego bandy. (Celował w nich, o ile pamiętam, niejaki Rakowski).
„Mamy tylko jedną Polskę”. Czyżby? A co się stało z tą drugą, którą parę miesięcy wcześniej już podobno zbudowali?
Wbrew pozorom nie był to temat do żartów. W podziemiu, a może już kilka lat wcześniej, odeszliśmy daleko od tych ludzi, którzy ciągle po staremu ulegali wrogiej propagandzie. A jednak wielu Polakom, wychowanym od kolebki w Orwellowskim systemie, słowo Polska kojarzyło się podświadomie z zarysem granic PRL na mapie Europy. Po drugie – kojarzyło się im, niestety z tym „państwem”, które, aczkolwiek całkowicie zależne od Związku Sowieckiego, posiadało jednak starannie opracowane atrybuty autonomii. Należały do nich, na nasze nieszczęście, nasze barwy narodowe, nasz hymn narodowy, nasza rogatywka… Może należałoby mówić „niegdyś nasza”, bo teraz już tak splugawiona, że niewielu z nas przyznaje się do niej, jak i do polskiego munduru. On również został ostatecznie zbezczeszczony 13 grudnia. Myślałem, że doprawdy niewiele nam zostało. Może tylko korona na głowie Orła Białego. A przecież komuno-faszyści mogą po nią sięgnąć w każdej chwili i zrobią to z całą pewnością, jeżeli tylko uznają, że będzie to dla nich korzystne. Herbem PRL będzie Orzeł Biały w koronie! Projekt już raz był podany i leży w ubeckich biurkach jako jeden ze środków ratowania reżimu.
A przecież my nie czujemy się zagubieni. Jesteśmy Polakami. Wybicki napisał „Jeszcze Polska nie umarła, kiedy my żyjemy. To znaczy, że Ona żyje w nas. Polskę mamy w sercach. Wyspiański napisał o bijącym sercu, że „to Polska właśnie”. Dla nas Polska znaczy to samo, co Wolność i Sprawiedliwość, to samo, co Solidarność. Polska jest synonimem wolności. Powiedzmy wyraźnie: Polska, to czysta idea. Nie znaczy to, że rezygnujemy z posiadania w przyszłości własnego kraju i państwa. Granice na plakacie równie dobrze mogą być granicami przyszłej Polski. Ale nie ty, zdrajco, będziesz mi o tym mówił…
„Takem myślił, – a w szaniec nieprzyjaciół kupa już lazła, jak robactwo na świeżego trupa…” Nauczyciele, moi „koledzy” po fachu, patrzyli na mnie jak na wroga i ja patrzyłem na nich jak na wrogów, którymi też w istocie byli. Młodzież zajmowała się swoimi sprawami, może tylko nieco spokojniejsza niż przedtem. Na plakat nikt nie zwrócił uwagi.
Na początku 1982 roku żyłem jak automat, wykonując niezbędne codzienne czynności, podobny w tym do milionów innych Polaków, którzy po prostu szukali bułek i chleba, czyścili buty, stali całymi dniami w kolejkach po benzynę, słuchali nie kończących się opowiadań o losach kolegów i znajomych. Dla wielu ludzi najpierw największym zmartwieniem było, że ich telewizor czy telefon nie działał, a potem – że ich listy były cenzurowane a rozmowy telefoniczne podsłuchiwane. Z tymi ludźmi nie miałem nic wspólnego. Pogardzałem nimi i czułem się obco w kraju, który wydawał się cichy i wymarły. Widziałem, że wielu ludzi unika mnie i nie zauważa mnie na ulicy. Ja też nie chciałem ich zauważać. Stawało się to coraz bardziej ponure i przerażające.
.
Pierwsze starcie
W styczniu dostałem wezwanie do milicji (czytaj: ubecji), żeby się zgłosić „w charakterze świadka”. Poszedłem spokojnie, bo byłem prawie pewien, że chodzi o przeprowadzenie tak zwanej rozmowy ostrzegawczej. Kilka osób miało już takie wezwania zaraz po 13 Grudnia. Mówiła też o tym Wolna Europa. I rzeczywiście. W pokoju pod podanym numerem młody człowiek w cywilu przywitał mnie uprzejmie:
- No, jak tam, panie Jakubiak? Co pan sądzi o tym wszystkim?
Starałem się w miarę możliwości milczeć lub odpowiadać półsłówkami, żeby go zbytnio nie zdenerwować. Taka postawa była zresztą zgodna z moim charakterem: byłem małomówny. Po potwierdzeniu moich danych, jak data i miejsce urodzenia, miejsce pracy i funkcja w Solidarności doszło jednak do bardziej konkretnych pytań: czy nie kontaktuję się z nielegalnymi organizacjami, czy nie próbuję działać przeciwko władzom itd. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że do żadnej organizacji nielegalnej nie należę. W następnej chwili skłamałem z pełną świadomością, twierdząc, że stan wojenny oczywiście popieram. Ubek nie dał po sobie poznać, czy bierze to za dobrą monetę czy za ponury żart.
Przystąpił teraz, jakby mimochodem, do składania propozycji współpracy. Tego się obawiałem i byłem przygotowany na to, że taka propozycja padnie. Odmówiłem krótko, zdecydowanie, uprzejmie. Nawet dodałem wytłumaczenie – że taka praca mnie nie interesuje. Sprawiał wrażenie, jakby się spodziewał takiej odpowiedzi, bo nie próbował już rozwijać tematu. W ten sposób sprawa została załatwiona i mogłem sobie iść jako wolny człowiek. Byłem pewien, że kupuję czas i spokój do działania. W tym czasie mieli po prostu za zadanie przeprowadzenie takich rozmów ostrzegających. Nie omieszkał zaznaczyć, że jestem przewidziany do internowania w drugiej kolejności.
Od tego czasu ignorowałem cały ten „stan”. Spokojnie jeździłem do Warszawy po biuletyny, które pobierałem od Michała Pęksy (używał teraz pseudonimu „Mike”) i rozprowadzałem je wśród członków swojej organizacji. Michał miał zawsze małą ilość biuletynów dla mnie. Był to zróżnicowany wybór wszystkich aktualnie najważniejszych pisemek, często także kilka książek. Z biegiem czasu pojawiły się inne niezależne wydawnictwa: plakaty, kalendarze, kartki pocztowe, kasety z nagraniami piosenek internowanych. Niewielkie ilości tych rzeczy wystarczały na początku na potrzeby naszej, mniejszej teraz, organizacji niezależnych nauczycieli sandomierskich.
Jakkolwiek niewielka, przeszła ona jednak do historii. Zgodnie z dokumentami ubecji zapisano w niej: „13 maja funkcjonariusze SB ujawnili w Sandomierzu siedmioosobową grupę nauczycieli szkół ponadpodstawowych, zajmującą się sporządzaniem ulotek i kolportażem wydawnictw”.
W innym opracowaniu notatka: „Na podstawie informacji operacyjnych 13 maja 1982 r. dokonano przeszukań i ujawniono grupę nauczycieli zajmujących się sporządzaniem i kolportażem ulotek. Podjęto decyzje o internowaniu trzech nauczycieli z dwóch szkół w Sandomierzu (m.in. Piotra Jakubiaka i Alicji Lyro, którzy po zwolnieniu z ośrodków internowania zostali przeniesieni do innych szkół na stanowiska bibliotekarzy)”.
.
Piotr Wiesław Jakubiak
cdn.
Strona na której publikujemy wspomnienia
.
- wielka-solidarnosc.pl - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać




napisz pierwszy komentarz