Grudzień 1981-dwunasty, trzynasty, czternasty....

avatar użytkownika Joanna Mieszko-Wiórkiewicz

Dwunasty grudnia 1981 roku wypadał w sobotę. Nagle zrobiło się mroźno. W Akademii Sztuk Pięknych trwał Kongres Intelektualistów. Tego dnia, po południu, miał wrócić ze Sztokholmu Ryszard. Skrócił swój pobyt, żeby jeszcze zahaczyć o Kongres. Jak zwykle, chciał być wszędzie. Czekałam na niego w domu. Spóźnił się ponad trzy godziny. Podobno na Okęciu zgasło światło. Odprawy pasażerów odbywały się w ciemnościach - przy latarkach i ... świecach. Aż dziw, że nie mieli tam żadnych zapasowych agregatów.


 Ryszard przywiózł upominki świąteczne, czekoladę i pomarańcze. Czyli luksusy, w tamtym czasie niewyobrażalnej nędzy. Nagle zapach pomarańczy wdarł się w ciężką atmosferę, która ogarnęła Warszawę i całą Polskę, i przypomniał o istnieniu normalnego świata, w którym ludzie przygotowują się do świąt. Ten świat był daleko od nas i zdawał się coraz bardziej oddalać. W powietrzu wisiało oczekiwanie czegoś nieodwracalnego. Już od wiosny pytaliśmy się siebie nawzajem: wkroczą czy nie wkroczą? Rozsądek i analiza polityczna wskazywały, że nie wkroczą. Złe podszepty syczały - a co będzie, jeśli wkroczą?

Na drugi dzień miałam wracać porannym ekspresem do Bydgoszczy. Dlatego od jedenastej wieczorem zaczęłam dzwonić do zegarynki, by zamówić automatyczne budzenie. Długo trwało, zanim odebrano moje zamówienie. Głos w słuchawce był profesjonalny, ale zamiast standardowej formułki, do jakiej byłam przyzwyczajona, usłyszałam ku swemu zaskoczeniu, że „usługa nie jest gwarantowana". Poprosiłam zdziwionym tonem o powtórzenie. Telefonistka powtórzyła poprzednie zdanie wymawiając z naciskiem i osobno każde słowo, tak, jakby chciała mi dać coś do zrozumienia. Nie miałam pojęcia, o co jej może chodzić. Nagle poczułam w okolicy splotu słonecznego potworny lęk, który nie opuścił mnie do rana i nie pozwolił zasnąć. Telefon zadzwonił potem dwukrotnie: około pierwszej i trzeciej w nocy. Za pierwszym i drugim razem odezwał się w słuchawce męski głos z głupim pytaniem: „kto mówi?". Pytaniu towarzyszył śmiech. Odebrałam to jako durny żart podchmielonych żołdaków. Dlaczego właściwie tak to odebrałam? O szóstej telefon nie zadzwonił, ale i tak już dawno siedziałam na krześle ubrana i spakowana. (Dopiero kilka godzin później pojęłam, że centrala telefoniczna została przejęta przez wojsko). Czekałam, aż Ryszard się obudzi. Miałam wrócić do Warszawy za tydzień, dlatego postanowiłam zostawić pomarańcze i prezenty, żeby moje dziecko nie odkryło przed czasem niespodzianki pod choinkę.

Jechaliśmy o ciemnym świcie jego niebieską ładą z Żoliborza na Dworzec Centralny. Ulice pokryte były warstwą szronu i śniegu. Na ulicach zdumiał nas widok wojska. Zobaczyliśmy samochody opancerzone. Manewry? Demonstracja siły? Coś takiego w pojedynczym egzemplarzu widywałam już w pierwszych dniach września na Krakowskim Przedmieściu. Tym razem uderzyły nas ogromne ilości wojska. Przyglądaliśmy się, wytężając wzrok w ciemności. Nasi. W pobliżu Dworca Centralnego stały czołgi. Wtedy pojęliśmy, co się stało. Ryszard klął na głos, ja byłam porażona. Nie mogłam wykrztusić z siebie słowa.

 Pociąg odjechał punktualnie. Jego rytm co chwila wpędzał mnie w drzemkę. Nocne czuwanie dało o sobie znać. Musiało to być już za Kutnem, gdy przez szczelinę ciągle uchylających się drzwi doszła do mnie i wybiła mnie kompletnie ze snu wymiana zdań dwóch mężczyzn w średnim wieku. Dolatujące słowa były dziwne: „...listy proskrypcyjne...oni mieli przygotowane listy proskrypcyjne....zaznaczali nasze drzwi. Miał pan znaczek na drzwiach? Ja miałem. Taka kreska ... Mieli nas wymordować.... To wszystko było przygotowane z Zachodem. Oni im pomagali....Nam broń rozdali. Ale co znaczy jeden pistolet?.... Teraz ..w więzieniu...Internowani... "

 Najpierw zdawało mi się, że śpię i śnię jakiś koszmar. Potem, gdy o istnieniu rozmawiających mężczyzn przekonałam się naocznie, szczelnie zacisnęłam powieki, żeby nikt ze współpasażerów nie zobaczył wyrazu, jaki się w moich oczach niewątpliwie malował. W głowie mi szumiało. Zdawałam sobie coraz mocniej sprawę z tego, co i jak się stało, ale i tak rzeczywistość miała mi pokazać, że nie doceniałam przeciwnika.

 Wysiadłam z pociągu na pierwszej miejskiej stacji, nie dojeżdżając do dworca głównego. Stąd normalnie miałabym autobus prosto do mamy, która mieszkała na drugim końcu miasta. Tym razem autobusu nie było. Zauważyłam, że nie było żadnego autobusu.

 Na przystanku stał jakiś emeryt, który informował nas, że „prawdopodobnie strajk w zajezdni, trzeba wziąć taksówkę". Dopiero później, w trakcie dnia, gdy najdziwniejszymi drogami dochodziły do mnie wiadomości, zrozumiałam, że emeryt nie stał tam przypadkowo. Byłam mu wdzięczna, że nie musiałam marznąć na przystanku, wypatrując na darmo autobusu. Taksówek zresztą też nie było. Nie dlatego, że strajkowały, wręcz odwrotnie - te, które miały jeszcze paliwo, jeździły po mieście. Był to wówczas jedyny środek komunikacji, dopóki komisarze wojskowi nie przybyli do zajezdni autobusowych i tramwajowych, i nie przejęli tam rządów, trzymając prawą rękę kowbojskim gestem na kaburze pistoletu. Ci dwaj mężczyźni z pociągu - to byli jedni z dziesiątków wysłanych w teren takich komisarzy. Zrozumiałam to już po dwóch lakonicznych zdaniach taksówkarza, który podjechał pod przystanek i zabrał mnie, jakiegoś mężczyznę oraz dwie kobiety - matkę i córkę.

Ja jechałam najdalej. Mężczyzna, który usiadł obok taksówkarza, nie odezwał się słowem. Natomiast matka i córka okazały się moimi znajomymi. Z córką chodziłam niegdyś do szkoły podstawowej. Była głupia jak but, którym obrywała w domu regularne cięgi po głupiej głowie od ojca za brak jakichkolwiek postępów w nauce. Teraz była dorosła. Nie widziałam jej dobrych piętnaście lat i przez głowę przemknęła mi banalna refleksja, że z głupich dzieci wyrastają potwornie głupi dorośli. Głupie dzieci śmieszą, ale głupich dorosłych należy się bać. Tak było i w tym przypadku. Nie wiedziałam i nie chciałam pytać, co owa Danka Kaczmarek zawodowo porabia, bo obie z matką były zajęte wykrzykiwaniem coraz większych obelg na „Solidarność" i na społeczeństwo, co traktowały zamiennie. Używały ciągle słowa „oni" i byłam pewna, że gdyby ktoś im w tym momencie włożył w ręce kałacha, to prułyby na ślepo wokół siebie, mnie nie omijając, ze złości na ten kretyński naród, któremu zachciało się przemian w jego nędznej egzystencji. Podobnie musieli chyba reagować wobec powstańców styczniowych chłopi, którzy oddawali „durnych panów" w łapy rosyjskiego carskiego „czarnosieciństwa". Taksówkarz, zamiast cieszyć się z niespodziewanego dodatkowego zarobku, milczał ponuro. Poza dwoma, trzema zdaniami, na wszelki wypadek nie mówił nic, ale czułam, że jesteśmy po tej samej stronie.


W domu mama - zaprawione Powstaniem Warszawskim dziecko wojny - przywitała mnie z ogniem w oczach. W telewizorze Jaruzelski wygłaszał na okrągło swoje przemówienie i spikerzy w mundurach tłukli w kółko napuszone frazesy o stanie wojennym i dekretach. Mama przyniosła mi z sypialni plakat - obwieszczenie o stanie wojennym. Zdjęła go z jakiegoś muru, wracając wczesnym świtem z kościoła. Później obwieszczenie to było najbardziej chronionym przed esbekami, buszującymi po mieszkaniu podczas rewizji, dokumentem; ale któregoś razu chyba nie wytrzymała i ze strachu wyrzuciła ten kawał papieru. Wtedy jednak, w niedzielę 13 grudnia, z szybkością lawiny docierała do mnie prawda o polskiej rzeczywistości.
  
Dziś zastanawiam się - jak? Najważniejsze było radio. Czyli w tym momencie zagraniczne rozgłośnie: Free Europe, Głos Ameryki, Radio France International. Potwornie zagłuszane, przedzierały się jednak z wiadomościami do milionów Polaków spragnionych informacji, jak tlenu.
  
Moje najwcześniejsze wspomnienie o dziadku, ojcu mojego ojca, to siedzący z uchem przy radiu i z ręką na jego gałce siwy, ślepy starzec, wyławiający słowa spośród trzasków i buczenia. To było w 1957 roku, latem. Mój dziadek nie miał jeszcze 60 lat. Oślepł wskutek przeżyć na Wołyniu, skąd z babcią i ich dziećmi wyjechali w 1945 roku. Mieli szczęście, że na Zachód, choć tylko z jedną poduszką, o czym Babcia ciągle powtarzała.
  
Wyławiając spośród trzasków i buczenia słowa Wolnej Europy w grudniu 1981 roku, tkwiąc z uchem przy odbiorniku i ręką na pokrętle, nie mogłam nie myśleć o moim dawno już nieżyjącym dziadku, któremu ukradziono ojczyznę i który dlatego stracił sens życia. Teraz mnie ukradziono ojczyznę. Bałam się, że Historia zatoczyła kolejne koło. Tymczasem Historia nawet porządnie nie drgnęła z miejsca. Dopiero dziś to wiem.

 Telefony były głuche. Dopiero po jakimś czasie je włączono - nota bene sterowane były ręcznie, jak za króla Ćwieczka. Zadzwonienie z miasta do miasta („rozmowa kontrolowana") wymagało zamówienia na centrali i czekania godzinami na jego zrealizowanie. Już na drugi dzień wiedziałam, jak pracuje nasza centrala telefoniczna i ile w niej siedzi wojska. Wszyscy do kontroli. Znajomi biegali do siebie nawzajem przez cały dzień i znosili oraz porównywali wiadomości. Było to zdumiewające doświadczenie: oto wojskowa samozwańcza junta usiłuje wprowadzić organizm państwowy w śmierć kliniczną - blokuje komunikację, która - i ta dosłowna, mechaniczna i telefoniczna - jest dla organizmu państwa układem krążenia. Tymczasem organizm jest silniejszy, więc broni się w najbardziej pomysłowy sposób. Komórki tego organizmu - ludzie - potrzebują wiadomości. Im bardziej odcinani od nich, tym bardziej są ich głodni. Tak samo, jak ciałka hemoglobiny w układzie krążenia, potrzebują tlenu.

 Dziwne było to, że mój redakcyjny kolega Zdzisław, wiedział więcej ode mnie. Niby dlaczego? Czy pobiegł do rozgłośni już w niedzielę? Powiedział mi, że do pracy mogą pójść tylko wybrani, a inni są zawieszeni. Wybrani według jakich kryteriów i przez kogo? Nie wiedział. W każdym razie on był wybrany. Co do mnie - to nie miał pewności, ale chyba nie. Postanowiłyśmy z mamą, że w poniedziałek idę normalnie do pracy, a ona udaje się do komendy miasta, która zakwaterowała się w Urzędzie Miejskim, po przepustkę do Warszawy.
  
Szkoda było tych pozostawionych pomarańczy. Tym bardziej, że nie wiadomo było, kiedy zamienią się w kupę zgnilizny. I co wtedy? Stan wojenny przecież nie będzie trwał wiecznie, ale nie wiadomo, co tej bolszewii do głowy wpadnie ... Jednak żeby kupić bilet kolejowy, trzeba było mieć przepustkę. Emeryci dostawali. Młodzi mężczyźni - nie. Przynajmniej w pierwszych dniach, gdy nie wiedzieliśmy jeszcze o wydarzeniach w kopalni „Wujek".
  
Rano pojechałam do pracy. Znowu taksówką, bo tramwaje jeszcze nie jeździły. Okazało się, że kolega Zdzisław miał rację. Nie należałam do „wybranych". Przed wejściem stali dwaj wartownicy pod bronią, na której - jak dotąd tylko podczas parady 22 Lipca - nasadzone były bagnety. W teatralnym geście, który mnie rozweselił, skrzyżowali przede mną bagnety bez jednego słowa czy spojrzenia. Musieli dostać przedtem moją fotografię? Nie byłam zatem „wybrana", lecz poczułam się wyróżniona.
  
Dzięki temu miałam czas, żeby pomagać mamie w zdobywaniu środków spożywczych. Nie było praktycznie co jeść. Bolszewia ograniczała produkcję chleba całkiem świadomie przez całe lato. Mąka była na kartki. Ale do mąki potrzebne były jajka. Te nie były na kartki. Trzeba było je „wystać" w kolejce. Ciekawe, że nie było świeżych jajek. Albo kury strajkowały z powodu stanu wojennego, albo świeże jajka szły dla rządu i wojska, które teraz zarządzało całym krajem. Stało się w kolejce od piątej rano trzy godziny na mrozie, żeby dostać pięć jajek „wapiennych" na głowę. Nigdy nie zapomnę smrodu i obrzydliwego smaku jajek konserwowanych w wapnie. Robiło się z nich w domu kluski. A czasem dodatkowo z twarogiem - to były leniwe. Albo z kartoflami i wtedy były to dla odmiany kopytka. Więc jedliśmy robiony ręcznie makaron albo leniwe, albo kopytka. I kartofle. Rząd, zgodnie z zapowiedzią Urbana, „wyżywiał się" lepszymi frykasami.

 Na 24 grudnia zaplanowany był ślub mojego brata. Dziwny był to ślub i wesele. Każdy z przybyłych weselników musiał mieć przepustkę, bo obowiązywała godzina milicyjna. Nikomu nie chciało się specjalnie weselić, ale robiliśmy dobre miny ze względu na Młodą Parę. Upić też się nie można było, bo ze względu na stan wojenny ograniczono sprzedaż alkoholu nawet na zaświadczenie o weselu. Robert pracował w Pogotowiu Ratunkowym i był coraz bardziej załamany. W końcu w marcu rzucił pracę po tym, jak patrol wojskowy na rogatkach miasta nie wypuścił ich karetki „R" do mieszkającego dwa kilometry dalej pacjenta z zawałem.

 Nikt nie policzył nigdy tych osób - dużych i małych, które nie otrzymały wówczas pomocy. Nikt nie zastanowił się nad statystykami śmierci niemowląt, zamarzających w szpitalnych inkubatorach z powodu codziennych wyłączeń prądu. Nikt nie wspomina o śmiertelnych infekcjach w szpitalach, w których nie działały, wskutek braku prądu pompy wodociągowe, a światło gasło na sali operacyjnej bez ostrzeżenia. Niepoliczone są ofiary stanu wojennego.

Zima rozszalała się sroga. Mówiło się, że to zima stulecia. Wszystko się przeciw nam sprzysięgło. Nawet przyroda. Wtedy też zachorowało moje dziecko. Zapalenie krtani. Chłopak dusił się i natychmiastowa pomoc była z minuty na minutę niezbędna. Udało mi się zamówić lekarza do domu. Po czterech godzinach czekania przyjechał wojskowym gazikiem doktor Wróbel - lekarz wielkiego serca, który leczył niegdyś moich braci. Doktor Wróbel potwierdził moją diagnozę, ale nic nie mógł zrobić. Po antybiotyk musiałam iść sama. Była 12 w nocy. Do jedynej otwartej apteki w centrum miasta miałam przynajmniej osiem kilometrów. Oblodzone drogi i patrole, które mają prawo strzelać. Popatrzyłam na niego z przerażeniem, a on powiedział, nie patrząc mi w oczy, że stan wojenny stanem wojennym, ale ludzkie życie wciąż jest wartością najwyższą. Pytanie tylko dla kogo, dodałam.

 Do apteki biegłam środkiem ulicy w nadziei, że zatrzymam jakiś patrol i może mnie nawet kawałek podrzucą. Biegłam z powrotem modląc się, żeby dziecko przeżyło. Był to mój największy maraton. Tym trudniejszy, że powrotna droga wznosiła się dosyć mocno. Patrole zjeżdżały na bok. Żaden się nie zatrzymał, choć machałam rękoma.

 Kilka tygodni później przyszło pismo, wzywające mnie do powrotu do pracy. To znaczy miałam przybyć na tak zwaną weryfikację. Przybyłam. Wzięłam ze sobą druty i włóczkę i czekając z kolegami na wezwanie przed wysoką komisję, robiłam na drutach szalik. Skupianie się na ściegu oszczędziło mi nerwów, które były udziałem wszystkich pozostałych.

W komisji siedzieli nasi dwaj dyrektorzy: Urbanek i Klimek oraz szef miejscowego urzędu cenzury ryży Favre i jeszcze jakiś supertajny esbek z miną śniętej ryby, którego widywałam w gabinecie naczelnego już kilkakrotnie w ciągu ostatniego roku. Zapytali mnie przebiegle czy mam zamiar być wierna linii dyrekcji rozgłośni, linii przywódców państwowych (Orła WRONA nie pokona!) i przestrzegać dekretów. Na co odrzekłam, że przecież moim obowiązkiem jest służenie polskiej demokratycznej racji stanu, bo jestem przecież w służbie społecznej w imię egzystencji niezawisłego państwa polskiego, ściśle określonej konstytucją. Czy konstytucja została zniesiona, proszę pana? Pozostaje mi wierzyć, że zarówno dyrekcja, jak i decydenci rozumieją swoją służbę dla społeczeństwa w ten sam sposób. A jeżeli w ten sam sposób, to znaczy, że jesteśmy zgodni co do meritum. A jeżeli pan, panie redaktorze naczelny, pojmuje swoją misję inaczej, to proszę mi wytłumaczyć, jak Pan ją pojmuje? Chciałabym dowiedzieć się, czy istnieje różnica pomiędzy pojmowaniem naszej pracy przez pana i przeze mnie i na czym ona polega?
    
Komisja nie miała do mnie więcej pytań i naczelny nie pragnął mi niczego tłumaczyć. Zostałam odwieszona. Niestety, na czas krótki.


napisz pierwszy komentarz