Dziedzictwo roku 1920 - Prof. Andrzej Nowak

avatar użytkownika Maryla
Nasz Dziennik, 2011-08-15

Nie wolno nam zapomnieć polskiego zwycięstwa w 1920 r., jeśli mamy pozostać Polakami, a Europa ma zachować rdzeń swej duchowej tożsamości: tej, w której centrum są wolność i chrześcijaństwo.

Wojna sowiecko-polska zaczęła się już na początku 1919 roku. Oddziały Armii Czerwonej szły na zachód. W połowie lutego zatrzymał je opór polskich formacji wojskowych na ziemi białoruskiej, pod Berezą Kartuską. Walka miała trwać kolejnych 20 miesięcy.
O co walczyła Armia Czerwona? O zwycięstwo rewolucji komunistycznej w Europie. Biuro Polityczne partii bolszewickiej (Włodzimierz Lenin, Lew Trocki, Lew Kamieniew, Józef Stalin) widziało jedną drogę do tego celu: drogę na Berlin, połączenie sił komunizmu sowieckiego w Rosji z potęgą niemieckiego proletariatu i przemysłu. Ta droga nieuchronnie prowadziła, jak to ujął już w listopadzie 1918 r. Stalin, przez "polskie przepierzenie". Armia Czerwona miała je przebić żelazną pięścią, by dojść do Berlina.
O co walczyło Wojsko Polskie? O utrwalenie odzyskanej po wieku rozbiorów niepodległości i o granice. Ale granice czego? Czy tylko o granice Polski? Czy czegoś więcej w rezultacie? Granice ideologicznej pychy komunizmu? Granice wolności mniejszych, położonych między Rosją a Niemcami, narodów? Granice Europy? Jakiej Europy?

Rozbić imperialne więzienie
Odpowiedź na te pytania stała się najbardziej dramatyczna wiosną i latem 1920 roku. Wojna sowiecko-polska weszła wtedy w decydującą fazę. Armia Czerwona szykowała od stycznia potężne uderzenie, które miało w maju rozbić Wojsko Polskie na froncie białoruskim. Naczelnik państwa Józef Piłsudski chciał uprzedzić to uderzenie i podjąć próbę realizacji najambitniejszego zadania. Pragnął utrwalić niepodległość Polski poprzez ostateczne rozbicie imperialnego więzienia narodów na wschód od niej. Uzyskanie niepodległości przez Ukrainę miało zabezpieczyć nie tylko Polskę, ale także pozwolić na wolny rozwój mniejszych narodów - od Kaukazu do Bałtyku.
Tego celu nie udało się jednak w pełni osiągnąć. Żywioł niepodległościowy na Ukrainie okazał się zbyt słaby, a i siły Polski niewystarczające do prowadzenia samotnej walki o przyszłość całej Europy Wschodniej nie tylko przeciw Rosji Sowieckiej, ale także wbrew stanowisku głównych mocarstw zachodnich (Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych), które przyzwyczaiły się widzieć na tym obszarze tylko jeden czynnik siły: Rosję.
Wielka Brytania w szczególności chciała się wówczas porozumieć z Moskwą, nawet z "czerwoną" Moskwą jako jedynym na wschód od Niemiec istotnym partnerem w układaniu nowego ładu Europy po wielkiej wojnie. Brytyjski premier David Lloyd George dążył od kwietnia 1920 roku do bezpośredniego porozumienia z Leninem jako rzeczywistym gospodarzem nie tylko Rosji, ale także patronem owego nowego ładu w Europie Wschodniej. Polska niepodległa polityka, uwzględniająca istnienie innych, mniejszych państw na tym obszarze, a także zwracająca uwagę na ideologiczny charakter sowieckiego niebezpieczeństwa dla całej Europy - była w tej perspektywie także tylko przeszkodą.

Na Zachód marsz
Lenin wysłał do Londynu Lwa Kamieniewa, członka Politbiura, by podtrzymał iluzję pokojowego porozumienia państwa sowieckiego z Zachodem (za cenę oddania pod kontrolę Moskwy całej Europy Wschodniej). Jednak w miarę odzyskiwania militarnej inicjatywy w wojnie z Polską i postępów Armii Czerwonej na zachód korciło go rzucenie rękawicy całemu systemowi wersalskiemu w Europie. Front Zachodni Michaiła Tuchaczewskiego miał ruszyć "przez trupa białej Polski" na Berlin. Nie tylko Polska miała być zsowietyzowana. Skalę ambicji bolszewickiego kierownictwa latem 1920 roku oddaje najpełniej wymiana depesz między Leninem a Stalinem (który bezpośrednio nadzorował wówczas natarcie Armii Czerwonej na Lwów). 23 lipca Lenin pisał do Stalina: "Uważam, że należałoby w tej chwili pobudzić rewolucję we Włoszech. Uważam osobiście, że należy w tym celu sowietyzować Węgry, a być może także Czechy i Rumunię". Stalin, który obiecywał w ciągu tygodnia zająć Lwów, następnego dnia odpowiadał: "Teraz, kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i mniej czy bardziej przyzwoitą Armię Czerwoną (...) byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. (...) Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nieokrzepłych państwach, jak Węgry, Czechy (Rumunię przyjdzie rozbić). (...) Najkrócej mówiąc: trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę, póki imperializm nie zdążył jako tako podreperować swojej rozwalającej się fury".
Stalin, zanim ruszył pod Lwów, zdążył już zająć się opracowaniem teoretyczno-ustrojowych rozwiązań, aby poszerzyć sowieckie imperium. We wcześniejszym liście do Lenina zwracał uwagę, że przyszłe sowieckie Niemcy, sowiecka Polska, Węgry czy Finlandia nie powinny być od razu przyłączone do sowieckiej Rosji na takiej samej federacyjnej zasadzie jak Baszkiria czy Ukraina, ale zasługują na wprowadzenie dla nich zasady konfederacji, czasowo honorującej tradycje ich odrębności państwowej. Trocki z kolei nalegał 17 lipca na zwiększoną agitację wśród polskich robotników i chłopów w celu zaszczepiania w ich świadomości nowych bohaterów narodowych, których dotąd nie znali: "towarzyszy Dzierżyńskiego, Marchlewskiego, Radka, Unszlichta i in.". Oni mieli zastąpić Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa czy Paderewskiego w nowej Polsce.

Dobić Polskę
W Moskwie trwał II kongres III Międzynarodówki Komunistycznej. Delegaci z entuzjazmem patrzyli na wielką mapę, na której codziennie przesuwały się na zachód czerwone chorągiewki. Izaak Babel, wielki pisarz, a w lecie 1920 roku politruk towarzyszący 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego w wielkim rajdzie na Polskę, tak zapisywał na gorąco swoje wrażenia z tego momentu: "Moskiewskie gazety z 29 lipca. Otwarcie II kongresu Kominternu, nareszcie urzeczywistnia się jedność ludów, wszystko jasne: są dwa światy i wojna jest wypowiedziana. Będziemy wojować w nieskończoność. Rosja rzuciła wyzwanie. Ruszamy w głąb Europy, aby zdobyć świat. Czerwona Armia stała się czynnikiem o znaczeniu światowym". Podniecony otwierającymi się perspektywami Lenin jeszcze 12 sierpnia nawoływał ze zniecierpliwieniem na posiedzeniu Politbiura: "Z politycznego punktu widzenia jest arcyważne, aby dobić Polskę".
Polska jednak dobić się nie dała. Rozczarowanie Lenina było wielkie. Zderzenie z siłą ugruntowanego w zdecydowanej większości społeczeństwa dojrzałego patriotyzmu było dla bolszewików zjawiskiem nowym. Próba sowietyzacji Polski rozbiła się o to, co Richard Pipes nazwał europejskim nacjonalizmem, a co tak korzystnie odróżniało sytuację Polski od anomii społecznej, na której bolszewicy zbudowali swój sukces w Rosji, na Ukrainie czy na Białorusi. "Przeklęta, ciemna Polska" - jak pisał 4 września Kliment Woroszyłow, towarzysz Stalina z walk pod Lwowem - wykazała "szowinizm i tępą nienawiść do "ruskich"." Nie było już mowy - przez następnych 20 lat - o sowieckiej Czechosłowacji, Węgrzech, Rumunii, w mocy pozostały traktaty pokojowe bolszewików z "burżuazyjnymi" rządami małych republik bałtyckich. Lenin zweryfikował stanowczo całość swojej strategii: pomoc "moralna" i materialna dla sprawy rewolucji w państwach imperialistycznych miała być utrzymana, a nawet zintensyfikowana, w szczególności na terenie kolonii, natomiast wykluczone zostało na długie lata bezpośrednie angażowanie militarne państwa sowieckiego w eksporcie rewolucji: w każdym razie na terenie Europy. System wersalski został na 20 lat ocalony w Bitwie Warszawskiej, a później niemeńskiej. Wraz z nim ocalała szansa niepodległego rozwoju Europy Środkowo-Wschodniej. Przynajmniej jej części i przynajmniej na pewien czas.
Cena nie była mała. Blisko sto tysięcy poległych i zmarłych w tej wojnie: żołnierzy, młodych ochotników, których symbolem stali się akademicy warszawscy walczący pod Radzyminem pod duchowym przywództwem księdza Ignacego Skorupki, akademicy lwowscy z polskich Termopil - Zadwórnej, ochotniczki broniące bohatersko Płocka i Włocławka. Polscy jeńcy, którzy nigdy nie wrócili z sowieckiej niewoli. Wykazujący się najwyższym poświęceniem młodzi członkowie POW (Polskiej Organizacji Wojskowej), którzy zbierali informacje wywiadowcze na zapleczu sowieckiego frontu.

W cieniu czerwonej gwiazdy
Racje w tej wojnie nie były podzielone. Na pewno nie w lipcu i sierpniu 1920 roku. Agresywny, totalitarny imperializm sowiecki niósł przemoc fizyczną i cywilizacyjną. Narzucał siłą zmianę tożsamości swoim nowym poddanym. Mieli stać się wyznawcami komunistycznej ideologii, opartej w swym rdzeniu na klasowej nienawiści, na stałym resentymencie wobec tych, którym powodzi się lepiej, wobec tych, którzy wierzą w coś większego niż partia. Rację mieli tylko ci, którzy bronili Ossowa, bronili Polski, bronili Europy, bronili Boga. Nie ci, którzy chcieli przygnieść Ossów, Polskę, Europę i Boga ciężarem czerwonej gwiazdy.
I o tej racji, racji polskiej z sierpnia 1920 roku, nie wolno nam zapomnieć. Nie wolno nam zapomnieć, jeśli mamy pozostać Polakami, a także jeśli Europa ma zachować rdzeń swej duchowej tożsamości: tej, w której centrum jest wolność i chrześcijaństwo.
W maju 1920 roku, kiedy żołnierz polski zmagał się z Armią Czerwoną o przyszłość Europy Wschodniej, w Wadowicach, w rodzinie urzędnika wojskowego, urodził się Karol Wojtyła. Wyobraźmy sobie, że Polska poddaje się dyktatowi Lenina w sierpniu 1920 roku. Że powstaje nowa, skrojona według projektu Stalina, polska republika sowiecka. Czy młody Karol mógłby usłyszeć o Bogu? Mógłby stać się Polakiem? Te pytania dotyczą całego pokolenia - najwspanialszego bodaj w XX wieku pokolenia Polaków: urodzonych i wychowanych w wolnej Ojczyźnie.
Te pytania dotyczą także nas, dzieci i wnuków tego pokolenia.
Owe pytania, pytania o pamięć roku 1920, przekształcają się dziś w pytania jeszcze poważniejsze: czy chcemy nadal być Polakami, czy chcemy walczyć (walczyć naszą pracą, naszą odwagą dawania świadectwa swojej tożsamości) o Polskę i Europę wierną swym najlepszym duchowym tradycjom? Czy chcemy Polski niepodległej, gotowej wspierać wolność mniejszych narodów naszej części kontynentu, czy godzimy się z rolą pionków, ustawianych na geopolitycznej mapie przez mocarstwa lekceważące mniejszych i słabszych i narzucające im bezwzględnie dyktat swoich ideologicznych preferencji?

 

Prof. Andrzej Nowak
 


Autor jest historykiem, rosjoznawcą i sowietologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Arcana".

http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=113429

 

Etykietowanie:

2 komentarze

avatar użytkownika gość z drogi

1. Podstawowe pytanie zadaje pan profesor,czy chcemy

TAK,panie profesorze,my czyli ta ciut mniejsza połowa chcemy i TO robimy
ale co z większa połową ?

gość z drogi

avatar użytkownika kazef

2. Z dzisiejszego "Nowego Dziennika"

1920: pisarze w polu

Dr hab. Maciej Urbanowski

--------------------------------------------------------------------------------

"Z otchłani klęski wydobyliśmy się na wierzch, aż ku szczytom triumfu. Sprawiły ten cud: armia, rząd i naród" - tak kończył Adam Grzymała-Siedlecki swoją znakomitą książkę "Cud nad Wisłą" wydaną w roku 1921. Wymieniając zaś zasługi "rozmaitych warstw i stanów" w odparciu nawały bolszewickiej, wspominał też polskich pisarzy.

"Gdy tylko powstała armia ochotnicza, nie było wśród nas ani jednego, któryby się nie oddał do dyspozycji władz wojskowych. (...) Przywdzialiśmy mundury na znak, że od tej chwili gotowiśmy robić wszystko, co każą władze wojskowe. Młodzi spośród nas zaciągnęli się do boju. My, starsi, na rozkaz ministerium spraw wojskowych pozbieraliśmy się w instytucje propagandy. Ustała literatura, ustała twórczość osobista" - pisał Grzymała-Siedlecki.
Zresztą 15 lipca 1920 roku Komisja Mobilizacyjna związków artystycznych i literackich wydała odezwę, w której wzywała twórców do czynu: "Jest chwila, w której się ściany domu naszego zachwiały. Żołnierzom naszym, którzy dotąd podtrzymują ociekającymi krwią barami zagrożone zręby, musimy dodać ducha. (...) Na front!".
W Centralnym Komitecie Propagandy znalazł się więc pisarz tak daleki od spraw publicznych jak Bolesław Leśmian, a na front udali się m.in.: Józef Czechowicz, Józef Czapski, Józef i Stanisław Mackiewiczowie, Julian Przyboś, Władysław Broniewski.
W roku 1920 nie "ustała" też literatura polska. Powstało mnóstwo wierszy i broszur mobilizujących do walki i alarmujących przed bolszewizmem. "Z nahajem kozackim/ zbliża się wolność sowiecka", przestrzegał Edward Słoński, a Benedykt Hertz pytał retorycznie komunistów: "I wy nas chcecie uczyć swobody - /Wy, nie mogący żyć bez tyrana...?".
Znakomite reportaże z wojny 1920 roku pisali też Karol Irzykowski oraz wspomniany już Grzymała-Siedlecki. Ten pierwszy, sławny pogromca młodopolskiej "bohaterszczyzny", był zaskoczony morale polskich żołnierzy: "(...) W czasie mojej podróży na front ani razu nie miałem potrzeby krzepienia żołnierzy na duchu, a owszem, sam byłem wciąż krzepiony, a nawet zawstydzany". Uderzał również Irzykowskiego instynktowny antybolszewizm polskiego żołnierza, dla którego komunista jest "gorszym gatunkiem człowieka, czymś zbliżonym do małpy", a "niejeden pies pułkowy nazywa się Trocki".

Przemoc i miłosierdzie
Wojna z bolszewikami stała się ważnym doświadczeniem literatury polskiej. Pierwszym wybitnym tego świadectwem był wydany w roku 1921 "Koń na wzgórzu", zbiór opowiadań Eugeniusza Małaczewskiego. Urodzony w roku 1897 roku na Ukrainie, przedwcześnie zmarły na gruźlicę w roku 1923 w Zakopanem, Małaczewski walczył o wolną Polskę pod Murmańskiem, a potem przez Francję dotarł wraz z armią generała Hallera do kraju, gdzie kontynuował szlak bojowy. W czasie wojny polsko-bolszewickiej zajmował się propagandą, był adiutantem generała Hallera, a wreszcie walczył przeciwko bolszewikom pod Warszawą, za co w końcu roku 1920 został awansowany do stopnia porucznika.
W niezwykle popularnym i cenionym przez krytykę "Koniu na wzgórzu" opowiadał o brawurowej, a często tragicznej walce Polaków o niepodległość, także podczas wojny 1920 roku. Tej ostatniej dotyczy najważniejsze, tytułowe i zarazem ostatnie opowiadanie tomu. Przyniosło ono jeden z najbardziej wstrząsających w literaturze polskiej protestów przeciw wojnie jako takiej. Narratorem jest żołnierz, inwalida, ofiara wojny, okaleczony przez nią fizycznie i duchowo. Opowiada on, jak w czasie wojny polsko-bolszewickiej dotarł do swego rodzinnego dworku splądrowanego przez bolszewików i jak odnalazł zwłoki zamordowanej przez nich siostry. Powodowany żądzą zemsty, oszalały z rozpaczy wyruszył w pościg za bolszewikami, napotykając na swojej drodze odartego ze skóry, ale żywego jeszcze konia. Dla narratora ów koń i jego męka stały się alegorią wojny, okrutnej rzeźni, krzywdzącej, kaleczącej w bestialski sposób niewinne, nic nierozumiejące stworzenia.
Obraz ten przywoływał na pamięć Apokalipsę i takie też - apokaliptyczne - widzenie bolszewizmu pojawiało się w "Koniu na wzgórzu". Obrazy bezmyślnie zniszczonego przez bolszewików dworku szlacheckiego oraz bestialsko pomordowanych ludzi i zwierząt dopowiadały, że komunizm jest nie tylko antykulturą, ale czymś z gruntu wrogim wszelkiemu życiu. Po takim doświadczeniu czymś koniecznym była, zdaniem Małaczewskiego, swoista rekonwalescencja ciała i ducha. Dla narratora jego opowiadania warunkiem tego odrodzenia był powrót do Dekalogu i duchowa przemiana, której kierunek miała dać światu Polska. Pisał więc sławne zdania, które potem cytował ks. kard. Stefan Wyszyński: "Kto umie leżeć duchowo krzyżem na świętej ziemi polskiej i obejmując ją miłośnie, słucha, co się w niej dzieje - ten usłyszy jakoby niezliczone mnóstwo odmiennie tętniących serc. To my: w nadziei zakonspirowani, legitymujący się wiarą, zbrojni Miłością. (...) W Polsce powstaje plemię nowych ludzi, jakich jeszcze nie widziano. Jesteśmy we drzwiach".
Podobnie zresztą brzmiała konkluzja "Miłosierdzia ziemi", noweli opowiadającej o umieraniu młodego komisarza czerezwyczajki Wacława Kurhańskiego. Konający i cierpiący Kurhański odrzuca "sprawę Motłochu" i zaczyna odczuwać miłość oraz przebaczenie płynące od polskiej ziemi. "To Bóg zesłał Anioła tej ziemi - pisał Małaczewski - aby się borykał z duszą konającą i pokonał ją przemocą miłosierdzia. Albowiem od czasu zmartwychwstania Polski miłosierdzie ma w Niej przeważyć sprawiedliwość".

Arcydzieło Rembeka
Na arcydzieło dotyczące wojny roku 1920 przyszło czekać do roku 1937, kiedy Stanisław Rembek opublikował powieść "W polu".
Urodzony w roku 1901 Rembek wstąpił ochotniczo do Wojska Polskiego jako kanonier 10. Kaniowskiego Pułku Artylerii Polowej i brał udział w walkach nad Dźwiną, potem pod Warszawą i Zamościem. Jak Broniewski czy Czechowicz prowadził zresztą w tym czasie dziennik, który ukazał się dopiero w roku 1997. Z lapidarnych, kronikarskich notatek wyłania się tam obraz wojenny jako "krwawego śmietnika", z wpisanymi w to doświadczenie śmiercią, zmęczeniem, chorobami, a nawet nudą. Do swoich doświadczeń wojennych Rembek wrócił w roku 1928, publikując powieść "Nagan", a potem raz jeszcze, gdy wydał wspomniane "W polu".
Obie te powieści pokazywały wojnę roku 1920 w niezwykły, nowoczesny sposób. Jak zauważył Tomasz Burek, Rembek był "batalistą w nowoczesnym stylu, odrzucającym wszystkie malownicze efekty bitwy i romantyczne symbole walki", patrzącym na bitwę chwilami niczym filmowiec: "Pod przymykającymi się ze znużenia powiekami roiły się niknące błyskawicznie odłamki widzianych obrazów niby urywki nieznanego filmu, niepotrzebnie rzucanego na ekran podczas naprawy zepsutego aparatu filmowego".
Rembeka interesowała i tutaj frontowa codzienność, odbicie wojny w psychice żołnierzy, nie wahał się też pokazać wojny jako "kretowiska trwogi, krwi, śmierci". Dzięki temu dał - raz jeszcze cytuję Burka - "wielką epopeję odwrotu i klęski", równocześnie jednak nie zamykając oczu na to, że wojna bywa "wielką mistrzynią".
Widać to zwłaszcza w powieści "W polu", której akcja rozgrywa się w lipcu 1920 roku w czasie odwrotu wojsk polskich znad rzeki Auty i Berezyny i opowiada o tragicznych losach 7. kompanii 10. dywizji piechoty generała Lucjana Żeligowskiego. Początkowo liczy ona ponad 60 osób, na końcu nikt z niej nie ocaleje. W przekonaniu żołnierzy nad kompanią wisi fatum związane ze śmiercią jednego z kolegów i wiara ta współdecyduje o katastrofie całego oddziału. Od razu zresztą narrator powieści mówi nam, że "wiara to zawsze co innego niż wiedza, a myśl - niż doświadczenie".
"W polu" przynosi jedno z najciekawszych świadectw literackich wojny 1920 roku. Obok świetnych, nakreślonych z krwawym realizmem scen batalistycznych daje jedną z najbardziej oryginalnych i pogłębionych analiz fenomenu nowoczesnej wojny i psychiki ludzi w niej walczących, ukazując przy tym kolizję dwu doświadczeń wojny: romantyczno-rycerskiego oraz nowoczesnego.
Jego uwaga skupiała się zresztą przede wszystkim na opisach zachowań żołnierzy polskich - bolszewicy, choć postrzegani jako reprezentanci "tyranii azjatyckiej nowych Temudżynów i Tymurów", nadchodzących "antropoidów", są w powieści właściwie nieobecni. Ze znakomitego zbiorowego portretu 7. kompanii wyłania się z jednej strony tłum, irracjonalny w swoich zachowaniach, "skłonny jest do lichego komedianctwa i taniej czułostkowości", podatny na demagogię, kierujący się niskimi pobudkami, ale też - z drugiej strony - zbiorowość zdolna do niezwykłej odwagi i poświęcenia: "Chwyciło go zdumienie nad tą niespotykaną nigdzie prężnością polskiej rasy, nieznoszącej karności, ale też zawsze powracającej do swych znaków; nienawidzącej wszelkiej władzy, ale też nigdy nie hołdującej obcej przemocy".
Rembek nie upiększał więc wojny ani jej uczestników. Przeciwnie - nie wahał się pisać, że kapral Rękowicz, "gdy raz wyszedł na chwilę z okopów w krzaki, został ranny w rękę odłamkiem granatu w sytuacji, o której nie warto nawet wspominać". Czytamy o żołnierzach okradających kolegów, noszących rzeczy po zmarłych, o tym, jak wojsko staje się - na moment - trudną do okiełznania, irracjonalną tłuszczą. Ale w powieści pojawiało się także inne spojrzenie na wojnę, bliskie tradycji homeryckiej, pełne patosu, w którym pojmowana ona jest jako szczególne wyzwanie egzystencjalne, będące próbą człowieczeństwa. W ten obraz wojny wpisują się np. o "radosnej rozkoszy walki" i o błogosławionym charakterze wojny, bo "tylko na niej ma się sposobność poznać granice swego ducha i zepchnąć w parę miesięcy żywot, który inaczej wlókłby się z pół wieku może".
Tłumaczy to istotną rolę, jaką w powieści odgrywa podporucznik Paprosiński, intelektualista z "sercem bezpańskim" i "niepodległym duchem", który wojnę obserwuje z podszytego sceptycyzmem dystansu. Najpierw drwiąco zauważa, że "wojna stanowczo nie wpływa na większe uduchowienie człowieka", ale potem staje się ona dla niego drogą dochodzenia do wiary w Boga. Zanim zginie, Paprosiński pogodzi się z niepełnością intelektu i uzna, że "należy jednak miłować wszystkich ludzi".

Rok 1920: źle obecny
"W polu" jak zresztą opowiadania Małaczewskiego czy reportaże Żeromskiego, czy Grzymały-Siedleckiego powinny być lekturą obowiązkową Polaków. A przecież przez całe dekady były wykreślone z naszej świadomości. Charakterystyczne są tu dramatyczne losy Rembeka i jego obu powieści, które chwalone i nagradzane, po 1945 zostały uznane za "antyradzieckie" i wycofywane w bibliotek. Zdesperowany pisarz zdecydował się wydać "W polu" w paryskim Instytucie Literackim w roku 1958. To z kolei ostatecznie rozwścieczyło komunistów. Świetny pisarz, autor i innych znakomitych powieści i opowiadań o narodowej historii ("Wyrok na Franciszka Kłosa", "Ballada o wzgardliwym wisielcu") skazany został, nie bez udziału "kolegów" po piórze w rodzaju Jana Śpiewaka, na śmierć przez przemilczenie i na życie w biedzie. Już wcześniej zresztą nękano go aresztami, a kiedyś nawet zamknięto na dwa miesiące w domu wariatów. "Nie czuję się i nie jestem zdrowy psychicznie - ironizował w liście do Giedroycia - na widok szczególnie obleśnej i aroganckiej mordy niejednego groźnego wypierdka wielkiej i krwawej rewolucji rosyjskiej doznaję zawsze tak nieznośnego swędzenia pięści, że często przestaję panować nad sobą".
"W polu" wznowiono w drugim obiegu dopiero w 1982 r., trzy lata przed śmiercią Rembeka, już w wolnej Polsce przyszły wydania oficjalne, także "Nagana", ale wolno sądzić, że są to wciąż dla nas arcydzieła nieznane. Tym bardziej warto po nie sięgać. A może ktoś te książki wreszcie sfilmuje?

--------------------------------------------------------------------------------
Autor jest historykiem literatury polskiej, krytykiem literackim, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem dwumiesięcznika "Arcana", autorem wielu książek, m.in. "Człowiek z głębszego podziemia. Życie i twórczość Jana Emila Skiwskiego", "Prawą stroną literatury polskiej. Szkice i portrety".

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110827&typ=my&id=my19.txt