Аэродром «Смоленск-Северный» - MODUS OPERANDI
nissan, ndz., 07/08/2011 - 13:08
KULISY MORDU POLITYCZNEGO III
KULISY MORDU POLITYCZNEGO !!III
Po raz kolejny zachęcam wszystkich do uzupełnienia swych księgozbiorów domowych o znakomicie udokumentowaną źródłowo książkę Leszka Szumowskiego p.t. ”Zamach w Smoleńsku” wydaną przez wydawnictwo Bollinari Publishing Mouse, której wybrany fragment prezentuję w niniejszym artykule.
Odsłania ona nam mroczne kulisy mordu politycznego, dokonanego z premedytacją i szeroko pojętym okrucieństwem na przedstawicielach Narodu Polskiego z Prezydentem RP ś.p. prof.. Lechem Kaczyńskim z małżonką oraz 94 wybitnych reprezentantach naszego kraju.
Obnaża celowe działania obecnych władz RP w skrywaniu prawdy przed opinią publiczną, próbą zamiecenia jej pod dywan, matactwa faktami i dokumentacją tej tragedii.
Czy moja ocena postępowania naszych władz wobec tej straszliwej tragedii jest słuszna i znajduje swe uzasadnienie w prezentowanych materiałach prezentowanej książki, autorstwa dziennikarza śledczego, przekonać się należy samemu, czytając ją w całości, której nie zastąpią zamieszczone poniżej wybrane przeze mnie fragmenty.
Prezydent i "jego" pilot -kapitan Arkadiusz Protasiuk na lotnisku w Wilnie, kwiecień 2009r; źródło litewska telewizja
Ostatni lot
Obchody 70-lecia zbrodni katyńskiej miały stać się jedną z najważniejszych patriotycznych uroczystości organizowanych przez Lecha Kaczyńskiego. Prezydent - niepodległościowiec - zadbał o to, aby hołd pomordowanym oficerom oddali przedstawiciele wszystkich rodzajów j Sił Zbrojnych, wszystkich urzędów centralnych, a także wielu stowarzyszeń - głównie prawników. Miało to nawiązywać do środowisk, z których wywodzili się zamordowani w 1940 roku oficerowie i podoficerowie. Przed wojną nie wszyscy pełnili służbę w Wojsku Polskim. Wielu pracowało jako lekarze, urzędnicy, prawnicy, naukowcy. Było też i wielu księży. Wszystkich w ostatnich dniach sierpnia wcielono do różnych jednostek wojskowych. Po klęsce w 1939 roku wzięci do niewoli znaleźli się w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, gdzie zostali zakwalifikowani jako„niebezpieczni" lub „niereformowalni"- nie chcieli bowiem nawrócić się na komunizm. Zakwalifikowano ich więc do rozstrzelania. W kwietniu 1940 roku w lesie katyńskim (oddalonym o kilka kilometrów od Smoleńska) zaczęto wykonywać masowe egzekucje. Trwały do czerwca. 10kwietnia 2010 roku, w siedemdziesiątą rocznicę tamtych wydarzeń, prezydent miał wylądować w Smoleńsku, potem w kolumnie samochodowej przejechać na polski cmentarz - w miejsce, gdzie mordowano Polaków. Miał przejechać tą samą drogą, którą 70 lat wcześniej więzienne samochody NKWD woziły skutych kajdankami polskich żołnierzy. W Katyniu miała zostać odprawiona msza święta w intencji zamordowanych oficerów. Po niej prezydent Kaczyński miał wygłosić przemówienie.
W czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego była to pierwsza wizyta, której nadano tak ogromną rangę i w której udział wzięło tylu dygnitarzy państwowych. W sobotę 9 kwietnia do Smoleńska pojechali pociągiem przedstawiciele rodzin katyńskich i grupa posłów i senatorów. Wśród nich min: Antoni Macierewicz, Jolanta Szczypińska, Paweł Kowal, Beata Kempa. Na cmentarz w Katyniu dotarli około godziny 10 rano czasu rosyjskiego (8 czasu polskiego). Prezydent miał przyjechać godzinę-półtorej godziny później. Wstawało piękne słońce, nic nie zapowiadało tragedii. Na polskim cmentarzu zaczęły się modlitwy i śpiewy.
Dlaczego Macierewicz i inni nie polecieli samolotem? Rządowy tupolew był zbyt mały, aby pomieścić wszystkich przedstawicieli polskiej delegacji. Tym bardziej, że z uwagi na rangę wizyty, prezydent zaprosił do swojego samolotu przedstawicieli Sił Zbrojnych i najważniejszych urzędów. Był więc Ryszard Kaczorowski - ostatni prezydent II Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, generał dywizji Kazimierz Gilarski -dowódca garnizonu warszawskiego, generał broni pilot Andrzej Błasik — dowódca Sił Powietrznych, generał dywizji Włodzimierz Potasiński - dowódca Wojsk Specjalnych, wiceadmirał Andrzej Karweta -dowódca marynarki wojennej, wicemarszałkowie Sejmu Krzysztof Putra (z PiS) i Jerzy Szmajdziński (z SLD), wicemarszałek Senatu Krystyna Bochenek (z PiS), szef Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka, prezes Narodowego Banku Polskiego Sławomir Skrzypek, była działaczka „Solidarności" Anna Walentynowicz, Stefan Melak - przewodniczący Komitetu Katyńskiego, Stanisław Komorowski - wiceminister obrony narodowej i inni. Wielu spośród nich całe życie poświęciło bezinteresownej walce o Polskę. Na pokładzie miało się znaleźć miejsce również dla brata prezydenta - Jarosława Kaczyńskiego. Ten jednak w ostatniej chwili wycofał się.
Jarosław Kaczyński:
Wiosną 2010 roku moja Mama trafiła do szpitala w ciężkim stanie i na zmianę z bratem staraliśmy się przy niej czuwać i odwiedzać ją. Leszek był prezydentem i miał bardzo dużo obowiązków, więc częściej Mamę odwiedzałem ja. Ze względu na stan zdrowia Mamy postanowiliśmy, że ja nie pojadę do Smoleńska, tylko zostanę w Warszawie, abym mógł być przy Mamie.
Więc Leszek miał przewodzić delegacji, a po powrocie z Katynia przyjechać do szpitala i znów odwiedzić Mamę. Ostatni raz spotkaliśmy się właśnie w szpitalu, u Mamy w piątek 9 kwietnia. Leszek wyszedł, ja zostałem jeszcze. Nie mogłem się wtedy spodziewać, że widzę mojego ukochanego brata po raz ostatni.
Niemal w ostatniej chwili, na dzień przed odlotem, Jarosław Kaczyński ustąpił swoje miejsce posłowi PiS Zbigniewowi Wassermannowi-byłemu ministrowi—koordynatorowi służb specjalnych. Wassermann wahał się, czy polecieć z prezydentem czy z dziennikarzami i poprosił o radę swoich asystentów. Ci doradzili mu, aby leciał z prezydentem. „Bo tutką będzie bezpieczniej". Poseł PiS posłuchał. Gdyby wsiadł do jaka, przeżyłby.
Jarosław Kaczyński:
W piątek prosiliśmy pana Bronisława Komorowskiego - wówczas marszałka Sejmu, aby przełożył jedno mało znaczące głosowanie, aby posłowie z naszego klubu: Grażyna Gęsicka, Stanisław Zając i Aleksandra Natalii -Świat - mogli wcześniej opuścić Sejm i zdążyć na pociąg jadący na uroczystości katyńskie. Bronisław Komorowski odmówił i te dwie koleżanki— plus jeszcze jeden poseł — nie zdążyli na pociąg i polecieli samolotem razem z moim bratem. Gdyby marszałek Komorowski nie okazał się tak małostkowy, te osoby żyłyby do dziś.
Lech Kaczyński i jego współpracownicy chcieli, aby wizyta miała jak najgłośniejszy oddźwięk w mediach. Dlatego wyjątkowo, dla ekipy dziennikarskiej, zorganizowano osobny transport wojskowym samolotem. Jak-40 miał wystartować wcześniej, aby dziennikarze byli na miejscu przed delegacją prezydenta i zdążyli przygotować transmisję. Jaka obsługiwała trzyosobowa załoga: porucznik pilot Artur Wosztyl - dowódca, porucznik- pilot Rafał Kowaleczko i starszy chorąży Remigiusz Mus - technik pokładowy. Aby uniknąć zamieszania, chcieli wystartować jeszcze przed przyjazdem pasażerów tupolewa. Cała procedura przebiegła bez zakłóceń. Gdy szarzał świt, porucznik Wosztyl dostał zgodę na start. O godzinie 5.29 Jak-40 wzniósł się w górę i odleciał w stronę Smoleńska. Gdy maszyna startowała, z hangaru na Okęciu kolejna załoga wyprowadzała tupolewa o numerze bocznym 101. Załogę tę stanowili: kapitan pilot Arkadiusz Protasłuk (dowódca), major pilot Robert Grzywna, porucznik pilot Artur Ziętek (nawigator) i starszy chorąży Andrzej Michalak (technik pokładowy).
W grudniu 2010 roku w prasie pojawiła się informacja, że dowódca nie chciał lecieć do Smoleńska. Nie miał aktualnych prognoz pogody i — prawdopodobnie — aktualnych kart podejścia. Jeden z pilotów z 36 pułku miał zeznać w trakcie śledztwa, że na płycie lotniska doszło do ostrej wymiany zdań między Protasiukiem, a Błasikiem, który osobiście przekonał pilota do startu. Ta wersja wydaje się mało prawdopodobna, bo kapitan Protasiuk był odporny na naciski. Czy jednak tak było rzeczywiście - tego się nigdy nie dowiemy.
Prezydent i jego małżonka przyjechali na Okęcie spóźnieni. W efekcie samolot wystartował z prawie półgodzinnym opóźnieniem. Kapitan Protasiuk odbił się z pasa dopiero o 7:27. Chwilę później, kontroler z wieży na Okęciu zidentyfikował rządowego tupolewa, kazał wznieść się na wysokość 21 tysięcy stóp i skręcić bezpośrednio w stronę BAMSO. BAMSO to punkt wylotowy ze strefy kontroli zbliżeniowej lotniska Okęcie, położony po stronie wschodniej. Załoga pozdrowiła kontrolerów i poleciała w stronę granicy białoruskiej, aby później wylądować na lotnisku Siewiernyj.
Lotnisko Siewiernyj nazywane jest „piekielną dziurą". Powstało w roku 1920 na potrzeby lokalnego zarządu cywilnej floty lotniczej. Aż do 1941 roku stacjonowały tu samoloty Armii Czerwonej: fokkery, osławione junkersy i ANT-9 - prototypy późniejszych popularnych maszyn. Latem 1941, po agresji niemieckiej na ZSRR, hitlerowcy zajęli okolice Smoleńska, w tym także lotnisko Siewiernyj. Z racji swojego położenia(przez kilka miesięcy było położonym najbliżej Moskwy portem lotniczym w rękach armii niemieckiej) zostało wyremontowane. Decyzję o rozbudowie i remoncie lotniska podpisał osobiście Hermann Goering - szef Luftwaffe (sił powietrznych III Rzeszy). Do 1943 roku lotnisko wykorzystywane było przez armię niemiecką - potem zostało przejęte z powrotem przez Armię Czerwoną i stało się na krótko bazą 475 szwadronu lotniczego, później pułku lotnictwa transportowego ZSRR. W latach 1951 - 1991stacjonował tu również pułk myśliwców. Od1974 roku lotnisko wykorzystywane jest głównie jako miejsce hangarowania i postoju samolotów - przede wszystkim jaków, które od lat przechodzą remonty generalne w pobliskiej fabryce. W okresie tzw. „zimnej wojny" - jaki były jednym z najpopularniejszych modeli samolotów wojskowych używanych w krajach demokracji ludowej. Po 1989 roku część państw byłego Układu Warszawskiego zaczęła wycofywać z użytku sowieckie maszyny, by zastąpić je amerykańskimi. W Polsce szło to bardzo opornie (powodem były względy finansowe), więc polskie jaki nadal latały do Smoleńska na naprawy. Lotnisko stało się również miejscem postoju Iłów-76 i Atononów-12, które są głównymi samolotami transportowymi rosyjskiej armii. Lotnisko zatrudnia na stałe około 50 osób, z czego większość zajmuje się wyłącznie pilnowaniem terenu i pasów startowych. Od lat 60. władze wojskowe nie znajdowały pieniędzy na modernizację infrastruktury lotniska. Nie udało się wyremontować drogi dojazdowej do portu, ani postawić nowego ogrodzenia. W efekcie, codziennie przez teren lotniska przechodzi kilkadziesiąt osób, skracając sobie w ten sposób drogę do miasta.
Ja. rzadko latałem na takie lotniska pod względem oświetlenia, jak lotnisko w Smoleńsku. Chodzi mi (o) brak oświetlenia pasa, dróg kołowania, progu pasa.(...) Chciałbym tylko zaznaczyć, iż wieża była tylko z nazwy. Faktycznie był to parterowy barak. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy podczas zarówno naszego lądowania, jak i Tu-154 ktoś stał przy wieży z jakimś urządzeniem technicznym - zeznał porucznik pilot Rafał Kowaleczko - drugi pilot jaka.
Co równie istotne, w ostatnich latach nie znalazły się pieniądze na nowoczesne systemy naprowadzania, ułatwiające pilotom bezpieczne lądowanie. Zabrakło m.in. ILS -Inteligent Landing System, zamiast którego ustawiono dwie radiolatarnie typu NDB.
Nadajniki NDB to anteny, które wysyłają samolotowi sygnał w kształcie odwróconego stożka, informujący w jakim położeniu znajduje się samolot. Jeśli odchyla się od osi pasa startowego, radiolatarnie piszczą, zmuszając pilota do ustawienia się w osi pasa. Sygnał milknie, gdy powracają do odpowiedniego położenia. Sygnał trwa tym dłużej, im wyżej pilot jest nad radiolatarnią. Korzystając z radiolatarni NDB, pilot ma trzy ważne punkty. Pierwszy - 10 km od pasa - to wysokość 500 m i początek ścieżki lądowania. Drugi punkt - 6,1 km od progu pasa i wysokość 300 m. Ostatni to odległość 1,1 km i wysokość 70-120 m. Rozpoczynając podchodzenie do lądowania, pilot znajduje się 10 km od lotniska na wysokości 500 m. Otrzymuje wówczas sygnał pierwszego nadajnika NDB oddalonego jak wspomniano, o 6,1 km. Ustawia kąt opadania tak, aby nad tym nadajnikiem znaleźć się na wysokości 300 m. Sygnał pozwala ustawić samolot w osi do pasa. Samolot uzyskuje sygnał od nadajnika i kieruje się na niego. Pilot ustawia się na „zero" (kierunek osi pasa).
Przelatując nad nadajnikiem uzyskuje znak -informację (czerwona lampka oraz sygnał), że przelatuje nad właściwym nadajnikiem. W tym miejscu może sprawdzić odległość od lotniska. Potem następuje przestawienie igły wskaźnika i pilot otrzymuje sygnał od drugiego nadajnika NDB, oddalonego o l lub l, l km od progu pasa. Odległość między radiolatarniami powinna więc wynosić 5 lub 5,1 km. Jeśli jest inaczej, pilot otrzymuje fałszywy sygnał co do odległości od pasa i może źle skierować samolot. To zaś prowadzi do katastrofy.
Obie radiolatarnie postawione w Smoleńsku, bliższa i dalsza prowadząca, wyprodukowane zostały w latach 1981 i 1989, znajdowały się na wschodniej stronie pasa startowego. I nie działały tak, jak powinny.
W dniu 10.04.2010 ustawiając się na kursie lądowania, biorąc wskazania GPS, wskazówka ARK, wskazująca dalszą radiolatarnie, nakazywała wprowadzenie poprawki wprawo, pomimo, że GPS wskazywał, że jesteśmy na osi centralnie na pas 259,biorąc pod uwagę wskazania ARK, wprowadziłem poprawkę w prawo i kontynuowałem podejście, jak wyżej zeznawałem. Wskaźnik GPS wskazywał w tym momencie, że kontynuuję podejście z prawej strony ścieżki podejścia. Można wobec tego wnioskować, że współrzędne lotniska (KTA) nie wskazywały środka drogi startowej. Chciałbym również dodać, że wprowadzając odczytane z karty podejścia współrzędne bliższej i dalszej radiolatarni, odległość między nimi nie wynosi 5,15 km tylko 4,5 km odczytane z GPS. Zrobiłem to już w Polsce po katastrofie. Nikogo jeszcze o tym nie informowałem. Prokuratura jest pierwszym organem, któremu przekazuję tę informację - zeznał w śledztwie dowódca jaka porucznik pilot Artur Wosztyl.
Źle zsynchronizowany system doprowadził do szeregu komplikacji podczas manewru lądowania.;
Kontynuując podejście do bliższej radiolatarni, zauważyłem, że po przełączeniu na ARK(automatyczny radiokompas) na bliższą nie mam jednoznacznych wskazań. Wskazówka ARK na przyrządzie NPP wychylała się około 10stopni, raz w prawo raz w lewo. To świadczyło, moim zdaniem, o nieprawidłowej pracy radiolatarni. Podjąłem wobec tego decyzję o przełączeniu ARK na dalszą radiolatarnie i kontynuowanie podejścia, uwzględniając wskazania tejże radiolatarni. (...) Pomiędzy dalszą a bliższą, oprócz świateł APM nie widziałem żadnego innego oświetlenia lotniska. Identyczna sytuacja była po wylądowaniu na pasie, tzn. nie widziałem oświetlenia ani pasa ani też dróg kołowania - zeznawał w prokuraturze dowódca Jaka-40.
Mimo tych licznych niedogodności, 10 kwietnia, chwilę po godzinie 7 rano, porucznik pilot Artur Wosztyl z wirtuozerią typową dla polskich pilotów posadził jaka na pasie startowym lotniska Smoleńsk — Siewiernyj. Dziennikarze obecni na pokładzie, nieświadomi problemów z lądowaniem, szybko opuścili pokład, przeszli formalności graniczne i udali się na cmentarz w Katyniu. Porucznik Wosztyl i dwaj jego koledzy zostali na lotnisku. Nie wiedzieli, że dzięki temu staną się najważniejszymi świadkami katastrofy rządowego samolotu. Sami mieli szczęście. Mgła nie była bardzo gęsta i porucznik Wosztyl mógł zobaczyć pas. Nie był więc zdany na radiolatarnie. Kapitan Protasiuk lądował we mgle i nie widział lotniska. I musiał być zdany na radiolatarnie. A te wprowadziły go w błąd. Dlatego właśnie był przekonany, że znajduje się na poprawnej ścieżce lądowania, choć tak nie było.
Czy to możliwe, aby osoby odpowiedzialne za lotnisko w Smoleńsku ustawiły radiolatarnie w złych miejscach? Lotnisko funkcjonowało od 1920 roku, jako część infrastruktury wojskowej. Sprawność wojska była w ZSRR kwestią najważniejszą. Ktokolwiek ustawiłby radiolatarnie źle, zostałby oskarżony o sabotaż lub dywersję i skazany na śmierć lub na wiele lat łagru.
W aktach prokuratorskiego śledztwa nie ma żadnych informacji pozwalających przypuszczać, że ktokolwiek zgłaszał zastrzeżenia co do pracy radiolatarni lub jakiejkolwiek innej części lotniskowej infrastruktury. Wniosek nasuwa się jeden, radiolatarnie ustawiono źle tuż przed 10 kwietnia.
Tuż po godzinie 10 czasu rosyjskiego, kapitan Arkadiusz Protasiuk poinformował kontrolerów o opuszczeniu przestrzeni powietrznej Białorusi.
Wleciał do Rosji i powoli zaczął przygotowywać się do lądowania w Smoleńsku. Około 8:25 Lech Kaczyński zadzwonił z telefonu satelitarnego do swojego brata.
Jarosław Kaczyński:
Rozmowa dotyczyła tylko stanu zdrowia Mamy, niczego innego. Brat poradził mi na koniec, żebym jeszcze się trochę przespał, bo jestem bardzo zmęczony. Później pojawiły się jakieś pseudo rewelacje medialne, jakobym miał naciskać na mojego brata, aby koniecznie kazał pilotom lądować. To jest informacja nieprawdziwa i bardzo dla mnie krzywdząca. Absolutnie nie miało to miejsca. Nigdy nawet by mi to do głowy nie przyszło, aby tak zrobić .Ktoś, kto twierdzi, że namawiałem brata, aby zmuszał pilotów do lądowania, po prostu bezczelnie kłamie.
W pewnym momencie nasza rozmowa została przerwana, ale nie zaniepokoiło mnie to. Tak się często zdarzało przy rozmowach przez telefon satelitarny.
Kilkanaście minut przed katastrofą prezydent miał spokojny, opanowany głos. Jarosław Kaczyński nie miał więc powodów przypuszczać, że za chwilę wydarzy się coś strasznego.
Po godzinie 8:20 piloci! tupolewa połączyli się ze swoimi kolegami z Jaka-40, by zapytać o warunki na lotnisku. Dokładny zapis ich rozmów miał przedstawiać stenogram z czarnych skrzynek udostępniony przez Rosjan stronie polskiej w czerwcu. Wszystko wskazuje na to, że zapis ten został umyślnie sfałszowany. Dowody na to przedstawimy w kolejnej części. Teraz wymienimy tylko dwa najważniejsze. Pierwszy — opublikowany przez Rosjan zapis trwa dłużej niż wynosi maksymalny czas pracy rejestratora. Prawidłowo działający rejestrator może nagrywać dwie minuty krócej. Drugi- treść zapisu odnośnie rozmów pilotów nie pokrywa się z zeznaniami załogi jaka .Chorąży Mus zeznał w prokuraturze, że łącząc się z kolegami z tupolewa powiedział „Arek tu Remek". Z kolei w oficjalnych stenogramach czytamy, że powiedzieć miał „Remek jestem".
Ale to nie wszystko. Dotychczas utajniony jest rejestrator, zawierający parametry lotu. Stenogramy z CVR (Cockpit Voice Register-rejestrator rozmów załogi) dowodzą zaś, że Tu-154M z Lechem Kaczyńskim na pokładzie rozbił się dokładnie o godzinie 8:41:05,4 czasu polskiego. W tym momencie bowiem — według oficjalnej wersji -kończy się zapis rejestratora CVR. Aby odpowiedzieć na pytanie, co wydarzyło się w Smoleńsku, musimy więc posiłkować się innymi źródłami.
Źródło pierwsze: raport z elektrowni
W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że samolot, tuż przed upadkiem, zahaczył skrzydłem o linię energetyczną w pobliżu Smoleńska. W wyniku tego, w pobliskiej elektrowni przestał funkcjonować generator numer WŁ-602, który dostarcza prąd w okolice lotniska Siewiernyj.
10 kwietnia, po południu, kierownictwo smoleńskiej elektrowni powołało specjalną komisję, która miała wyjaśnić sprawę.
Tego samego dnia, po wnikliwym zbadaniu przebiegu zdarzeń, członkowie komisji podpisali się pod protokołem, który ma istotne znaczenie dla sprawy. To Dokument zbadania faktu odłączenia prądu.
Z protokołu wynika, że generator WŁ-602 przestał dostarczać prąd do okolicznych domów o godzinie 10:39:35 czasu rosyjskiego. Został z powrotem uruchomiony (w trybie awaryjnym) o godzinie 10:41:11 przez dyżurnego technika elektrowni Siewiernyj. Wtedy prąd z powrotem popłynął. I wtedy też zawyły syreny alarmowe w pobliżu lotniska Siewiernyj. Moment ich włączenia zarejestrował telefonem komórkowym nieznany autor filmu z miejsca upadku tupolewa. Film ten (więcej o nim w kolejnym rozdziale)zarejestrował tajemnicze postaci kręcące się przy wraku samolotu i dziwne odgłosy przypominające strzały z broni palnej.
Co to oznacza?
Na dostępnym w Internecie nagraniu z telefonu komórkowego, syreny alarmowe włączają się w 34sekundzie. Wcześniej, autor filmu biegł na miejsce zdarzenia i głośno sapał. Jeśli od godziny 10:41:11 (moment włączenia syren alarmowych) odejmiemy 34 sekundy, otrzymujemy godzinę 10:40:37 czasu rosyjskiego. O tej dokładnie godzinie została włączona kamera w telefonie komórkowym.
Wyjęcie telefonu, włączenie kamerki i ustawienie jej - zwłaszcza, gdy dzieje się to w biegu - zajmuje co najmniej 5 sekund. To by oznaczało, że autor tajemniczego nagrania dowiedział się o upadku około godziny 10:40:32. To dowody, które w sposób niepodważalny i bezsprzeczny wskazują ,że do upadku tupolewa musiało dojść najpóźniej o godzinie 10:40:32 czasu rosyjskiego, czyli o 8:40:32 czasu polskiego. Ale najprawdopodobniej doszło wcześniej.
Źródło drugie: prawa matematyki i fizyki
Kola - miejsce, w którym Tupolew uderzył o ziemię, znajduje się około kilometra od pasa startowego w Smoleńsku i dokładnie 250 m w linii prostej od miejsca uszkodzenia linii wysokiego napięcia. O tę linię samolot uderzył skrzydłem dokładnie o godzinie 8:39:35. Jeśli chcielibyśmy przyjąć oficjalną, rosyjską wersję, że do katastrofy doszło po godzinie8:41:06 oznaczałoby to, że odległość 250 m samolot pokonał w czasie przekraczającym półtorej minuty. Musiałby więc lecieć z prędkością... niewiele większą niż 12 km/h. Jest to niemożliwe, ponieważ dla ważącego ponad 80 ton tupolewa, minimalna prędkość lotu wynosi ponad 280 km na godzinę, a więc nieco więcej niż 75 m/ sęk. Jeśli przyjąć, że samolot podchodzący do lądowania leciał właśnie z tą prędkością, oznaczałoby to, że dystans 250 m pokonał w ciągu niecałych czterech sekund. Oznaczałoby to, że do zderzenia doszło najpóźniej o 8:39:38, a więc na prawie półtorej minuty przed oficjalnym momentem katastrofy!
Źródło trzecie: pierwsza informacja
Pierwszą informację o katastrofie rządowego tupolewa podał Wiktor Bater - korespondent Polsat News, od wielu lat pracujący w Rosji. Nasuwa się pytanie, czy podałby informację tej wagi, wiedząc, że jest nieprawdziwa? Oczywiście nie. Korespondent musiał przecież wiedzieć, jakie skutki by to wywołało — także dla niego samego i jego wiarygodności. Wiktor Bater nie ma w środowisku dziennikarskim opinii wariata ani konfabulanta. Nie zasłynął też z jakichś spektakularnych dziennikarskich wpadek. Trudno więc podejrzewać go o złą wolę lub manipulację w tej kwestii. Aby podać taką informację, dziennikarz musiał być pewien, że jest prawdziwa. A skoro ją podał tuż po godzinie 8:40, musiała być już wówczas potwierdzona. To oznacza, że do wypadku doszło wcześniej. Potwierdza to tezę o tym, że katastrofa miała miejsce przed godziną 8:40!
Źródło czwarte: tajny nasłuch
Oficer Służby Wywiadu Wojskowego:
Polskie służby wywiadowcze od co najmniej dziesięciu lat dysponują ściśle tajnymi ośrodkami radionasłuchu. Ośrodki te mają specjalistyczny sprzęt nasłuchowy skierowany na teren za wschodnią granicą. Radary są bardzo czułe. Mogą zarejestrować każde pierdnięcie od Bugu aż po Ural. Oczywiście radary te są odpowiednio „zadaniowane", aby wychwytywały tylko te dźwięki, które są nam potrzebne: wystrzeliwania rakiet, jazdy czołgów, start samolotów. Wszystko to, co jest dla nas interesujące z punktu widzenia obronności Polski.
W sobotę 10 kwietnia2010 roku między godziną 8:39:30, a 8:39:40 nasze radary zarejestrowały dwa, następujące po sobie w krótkim odstępie czasu wybuchy w okolicach lotniska Smoleńsk — Siewiernyj.
W każdym postępowaniu dowodowym, najbardziej istotne są trzy pytania: co?, gdzie? i kiedy? Odpowiedź napytanie „gdzie?" znana jest od początku: samolot rozbił się ponad kilometr przed początkiem pasa startowego lotniska Siewiernyj.
Na pytanie „kiedy?" udzieliliśmy odpowiedzi powyżej.
Teraz sprawa najważniejsza: „co?".
Co wydarzyło się tuż przed godziną 8:40 w pobliżu lotniska Smoleńsk- Siewiernyj?
Robert T. —specjalista - pirotechnik Biura Ochrony Rządu:
Gdy patrzy się na zdjęcia wykonane na miejscu katastrofy, każdy, kto ma pojęcie o pirotechnice i awionice, zwróci uwagę na wygląd poszczególnych elementów. Silniki, wirniki i łopatki pozostały w stanie prawie nienaruszonym. Jest to rzecz arcyważna, która zmienia nasze spojrzenie na przebieg wydarzeń ze Smoleńska. Turbina silnika samolotowego Tu-154M pracuje przecież z prędkością12 tyś. obrotów na minutę. Dochodzi do niej benzyna lotnicza —znacznie bardziej wybuchowa niż zwykła benzyna samochodowa. Jeśli przyjmiemy, że wersja Rosjan jest prawdziwa i samolot uderzył o ziemię, musiałoby dojść do wybuchu i turbina pracująca z tą prędkością musiałaby rozpaść się na dziesiątki tysięcy drobnych części. Podobnie jak wszystkie pozostałe elementy silnika.
Silnik Tu-154M to radziecki Sołowiow D30-KU. Jego długość wynosi 146 cm, waga to 2305 kg, ciąg maksymalny to103 kN, a ciśnienie sprężania wynosi 17:1.
W wyniku uderzenia o ziemię, ciężki silnik musi się rozpaść, a potężna siła spowodowana wybuchem benzyny lotniczej powinna rozrzucić jego fragmenty w promieniu nawet kilku kilometrów. Rzeczą oczywistą jest, że z owalnych komór, w których montuje się silniki, wykonanych z duralowej blachy, mógł pozostać co najwyżej ślad. Tymczasem na zdjęciach widzimy je prawie w stanie nienaruszonym — analizuje Robert T.
Według oficjalnej, rosyjskiej wersji, na kilka sekund przed uderzeniem o ziemię, kapitan Protasiuk otworzył przepustnicę i dał pełny ciąg, aby osiągnąć maksymalną moc i podnieść samolot do góry. W tej sytuacji, turbina silnika tupolewa pracuje z prędkością 20 tyś. obr./min.
Przy takiej prędkości pracy turbiny, w wypadku uderzenia o ziemię, części powinny ulec jeszcze większej dewastacji niż w przypadku, jeśli turbina pracuje z prędkością 12 tyś. obr./min. - mówi major Robert T.
Zdaniem eksperta, całą sytuację można wytłumaczyć tylko w jeden możliwy sposób: w momencie uderzenia o ziemię silniki nie pracowały!!! W każdym innym przypadku, zostałyby z nich tylko drobne fragmenty rozrzucone w promieniu kilku kilometrów.
Skoro więc przyjmiemy za pewnik, że silniki tupolewa nie pracowały w momencie katastrofy, istnieją tylko dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że silniki zacięły się w powietrzu. W historii lotnictwa awarie silników samolotowych zdarzały się, jednak znany jest tylko jeden przypadek, kiedy awarii uległy jednocześnie wszystkie trzy silniki. Stało się to w grudniu 2010 roku na lotnisku Domodiedowo w Moskwie, w samolocie... Tu-154M.
Samolotem gwałtownie szarpnęło w bok, maszyna zjechała z pasa i rozbiła się na trawie. Dwóch pasażerów zginęło, a 83 zostało rannych. Jest absolutnie wykluczone, aby stało się tak 10 kwietnia w Smoleńsku. Gdyby do tego doszło, piloci na pewno zauważyliby to, a ślady tego zachowałyby się w ich rozmowach zapisanych w rejestrach czarnych skrzynek..
Skoro wykluczamy taki przebieg zdarzeń, pozostaje tylko jedna możliwość: silniki nie pracowały, bo samolot awaryjnie wylądował i kapitan Protasiuk po prostu je wyłączył!
Oficer Służby Wywiadu Wojskowego:
Okoliczności katastrofy mogły być wyjaśnione już 10 kwietnia lub kilka dni później. Wszyscy wiedzą, że każdy lot samolotu, zwłaszcza samolotu wojskowego (a takim był lot tupolewa do Smoleńska) jest rejestrowany dzięki nowoczesnym amerykańskim satelitom szpiegowskim. Tak samo było z tym lotem. Został nagrany, zdjęcia trafiły do zasobów NSA, więc wystarczyło zwrócić się do Amerykanów z prośbą o ich udostępnienie.
5 maja 2010 roku szef kolegium ds. służb specjalnych - Jacek Cichocki - oficjalnie potwierdził w rozmowie z RMF FM, że Amerykanie przekazali Polsce zdjęcia satelitarne dotyczące katastrofy samolotu z prezydentem Kaczyńskim na pokładzie. Cichocki podziękował stronie amerykańskiej za współpracę, ale nie ujawnił żadnych szczegółów.
Także prokuratura ograniczyła się tylko do lakonicznego komunikatu; że zdjęcia „mają ogromne znaczenie", a „zgodę na ich udostępnienie wydał resort obrony".
Tyle tylko, że Ministerstwo Obrony Narodów nigdy tego nie potwierdziło.
Oficer Służby Wywiadu Wojskowego:
Prokuratura bazowała na grze słów. Oczywiście, że zgodę na udostępnienie materiałów NSA wydał resort obrony, ale nie polski, tylko amerykański. Zgodę wydał Pentagon, a nie ministerstwo Bogdana Klicha. Naszych ministrów nikt nawet nie pytał o zdanie. My byliśmy bardo ciekawi, jak zachowa się polska prokuratura, ponieważ te zdjęcia w bardzo dużym stopniu uwiarygodniają tezę, że w Smoleńsku doszło do zamachu, żeby nie powiedzieć, że w sposób jednoznaczny tę tezę potwierdzają.
Prowadząca śledztwo Wojskowa Prokuratura Okręgowa nie odpowiedziała konkretnie na żadne pytania odnośnie materiałów przekazanych przez NSA. Materiałów tych nie udostępniono także rodzinom ofiar ani ich pełnomocnikom procesowym. Trafiły do kancelarii tajnej z adnotacją„ściśle tajne". Dostęp do nich ma tylko kilku prokuratorów.
Rozmowa z oficerem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego:
- W jakich okolicznościach te zdjęcia trafiły do Polski?
- Amerykańskie służby same, z własnej inicjatywy zorganizowały robocze spotkanie z kilkoma przedstawicielami naszych służb. Naszych było na tym spotkaniu pięciu: dwóch z Agencji Wywiadu, dwóch z ABW i jeszcze jeden człowiek, o którym nie mogę mówić. Do spotkania doszło poza Polską, ale bardzo blisko polskiej granicy, w miejscu, w którym Amerykanie mają swój lokal kontaktowy. Amerykanie powiedzieli, że satelity NSA nagrały cały lot tupolewa i zarejestrowały też moment tzw. „katastrofy".
- Satelita czy satelity?
- Satelity. Liczby mnogiej użyłem nieprzypadkowo. Amerykanie używają dwóch rodzajów satelitów szpiegowskich. Pierwszy typ nagrywa wszystko z góry, z bardzo dużej odległości. Drugi typ nagrywa z boku z niższej wysokości ,pod kątem. Dzięki temu każdy obiekt można, nagrać i z góry i z boku.
- Co satelity nagrały 10 kwietnia?
- Nagrały lot tupolewa i moment jego lądowania. Z tych nagrań wynika, że samolot wylądował w błocie w tym lesie w pobliżu lotniska, trochę poobijany i pokiereszowany, ale wylądował. Zdjęcie zrobione chwilę później przedstawia już wrak tupolewa, którego fragmenty są porozrzucane. To już efekt wybuchu. Natomiast satelita wyższy, rejestrujący wszystko z „lotu ptaka" nagrał miejsce, gdzie tutka wylądowała. Technicy NSA powiększyli fragmenty tych zdjęć. Widać tam wyryte w błocie ślady kół samolotu, układające się w trójkąt. Dalsze powiększenie i wyskalowanie zdjęcia, pozwoliły wyliczyć, że ślady kół oddalone są o siebie o mniej niż 12 metrów. Tymczasem w Tu-154M rozstaw podwozia wynosi11,5 metra.
- Co się działo z tymi zdjęciami?
- Wzięliśmy kilka z nich od Amerykanów, potem napisaliśmy notatkę do szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, w której przedstawiliśmy przebieg spotkania z Amerykanami i ich ofertę dotyczącą zdjęć i załączyliśmy te zdjęcia, które dali nam Amerykanie. Myśleliśmy, że natychmiast spotka się to z reakcją i przełożeni każą nam oficjalnie wystąpić do strony amerykańskiej, aby te zdjęcia trafiły w nasze ręce. Ku naszemu zdumieniu tak się nie stało. Z tego, co słyszałem, Bondaryk napisał na ten temat notatkę do premiera Tuska, ale Tusk nie zdecydował się skorzystać z oferty Amerykanów. W każdym razie oficjalnie już do kolejnego spotkania nie doszło.
- A nieoficjalnie?
- Nieoficjalnie tak .I wtedy Amerykanie mówili, że jeśli polski rząd w taki sposób postąpił, to to jest zdrada interesów narodowych i zdrada sojuszników z NATO, bo to oznacza, że rząd Donalda Tuska wspólnie z Rosją uczestniczy w matactwie. I tuszuje ślady zabójstwa prezydenta państwa NATO.
- A co się dalej działo z tymi zdjęciami?
- Nie wiem. Zapytaj o to Tuska, albo Bondaryka.. Ale Amerykanie dali nam kopie tych zdjęć i nagrań.
Jeśli zdjęcia, które otrzymałem od mojego informatora, są prawdziwe (a nic nie wskazuje na to, aby było inaczej), oznacza to, że kapitanowi Protasiukowi udało się posadzić maszynę w błotnistym terenie przed lotniskiem w Smoleńsku i wyłączyć silniki. Chwilę później doszło do podwójnego wybuchu, którego siła wstrząsnęła kadłubem, odwróciła go na grzbiet i zmasakrowała siedzących wewnątrz pasażerów.
To zdjęcie otrzymałem w maju 2010 r. od oficera ABW, który twierdził, że zostało mu przekazane przez NSA. Tupolew awaryjnie wylądował w lesie. potem doszło do wybuchu.
Niezależnie od wszystkiego, jest jeszcze jeden ślad, który, choć zacierany, potwierdza tę wersję. Oto na przedostatniej stronie stenogramów dostarczonych Polsce przez MAK w czerwcu 2010 roku, widnieje fragment rozmowy załogi. O 10:40:50 czasu rosyjskiego drugi pilot - major Robert Grzywna - mówi „odchodzimy". Następnie słyszymy sygnały dźwiękowe „PULL UP" i wysokość maszyny od ziemi, czytaną przez nawigatora -porucznika Artura Ziętka. Jest to wysokość coraz mniejsza. Świadczy to o tym, że samolot się zniżał.
Jak to wyjaśnić? Przecież „odchodzi" się samolotem w górę, a nie w dół. Można to tłumaczyć tylko w jeden sposób. Major Grzywna nie powiedział „odchodzimy", lecz „podchodzimy". Ta drobna różnica fonetyczna ma tutaj ogromne znaczenie co do sensu słowa. Oto bowiem słowo„podchodzimy" wskazuje na to, że załoga do ostatniej chwili była przekonana, że jest na właściwej ścieżce i na właściwym kursie i postanowiła wylądować. Wówczas dźwięki zidentyfikowane przez MAK jako„odgłos zderzenia z drzewem" mógłby oznaczać, że faktycznie tupolew skosił drzewa, ale poszarpany i poobijany wylądował dzięki mistrzowskim umiejętnościom kapitana Protasiuka i majora Grzywny. I wtedy aktywowano bombę próżniową.
Jeśli przyjmiemy -jak ustaliliśmy wyżej - że wszystkie wydarzenia miały miejsce półtorej minuty wcześniej niż podano to w stenogramach MAK, dochodzimy do wniosku, że słowo „podchodzimy" major , Grzywna wypowiedział nie o 8:40:50 lecz o 8:39:20. To w oczywisty sposób pokrywałoby się czasowo z tym, co wynika z raportu ze smoleńskiej elektrowni i z tym, co nagrał telefonem komórkowym nieznany do dziś autor.
W stenogramach czarnych skrzynek, opublikowanych w czerwcu przez MAK, oznaczono także rozmowy pilotów z wieżą kontroli w Smoleńsku. Wynika z nich, że kontrolerzy zezwolili pilotom zejść bardzo nisko, aż do 100 m. Inaczej zapamiętali to członkowie załogi polskiego Jaka-40.
Jak na wysokości 50 m nie zobaczycie pasa ,odlatujcie - porucznik Artur Wosztyl cytował prokuratorom rozmowę załogi tupolewa z wieżą. Tego nie ma jednak w opublikowanych stenogramach z czarnych skrzynek. To dowodzi, że protokoły są niewiarygodne. Dowodzi też, że kontrolerzy są współwinni katastrofie. Na to samo wskazuje ich zachowanie w pierwszych minutach po tragedii.
Po tym, jak umilkły silniki Tu-154M, z wieży wyszedł jakiś mężczyzna w mundurze i udał się w kierunku pojazdów zabezpieczenia. Po chwili pojazdy ruszyły na sygnale. Następnie z wieży wyszedł kolejny mężczyzna w mundurze, wzrost około 160-165, krótko ostrzyżony, jasny blondyn, masywnej budowy ciała. Było widać, że jest zdenerwowany. Trzęsły mu się ręce. Odpalał papierosa. Do niego podszedł chorąży Mus - zeznawał porucznik pilot Artur Wosztyl.
Po tym jak Tu-154M rozbił się, ja przez radio z jaka skontaktowałem się z wieżą i zapytałem się kontrolera co z naszym Tu-154M.
On odpowiedział, że źle. Później zapytałem się ponownie, co z naszym samolotem tzn. Tu-154M. Kontroler powiedział, żebym wyszedł z Jaka-40. Kiedy wyszedłem, w moją stronę szedł mężczyzna umundurowany, w wieku około 40-45 lat, niski blondyn o ogorzałej twarzy. Wtedy też powiedział mi, że Tu-154M spadł 1500 m przed pasem. Ten mężczyzna był przerażony, trząsł się i mamrotał, że jest już po nim. - zeznał w prokuraturze chorąży Remigiusz Mus.
W chwili, gdy załoga Jaka-40 rozmawiała z kontrolerami ze Smoleńska, kilometr dalej, w lesie, rozgrywał się drugi akt dramatu.
Zapewne wielu osobom po przeczytaniu tych fragmentów książki nasuwa się jedna myśl, jak to jest możliwe w XXI w. i przy obecnej technologii, że nasze władze posiadając tak ważne i namacalne dowody zbrodni, które pozyskali od naszych sojuszników z NATO, z uporem maniaka bronią absurdalnej tezy raportu MAK, który z perspektywy czasu nie odpowiada faktom rzeczywistym i stoi w sprzeczności z obiektywizmem i rzetelną prawdą, którą powinien się cechować zespół specjalistów od katastrof lotniczych, uzurpujący sobie prawo do statusu Komisji Międzynarodowej.
Zebrany materiał śledczy przez autora tej książki, ukazuje nie tylko nieudolność prawa w naszym kraju, gdzie ludzie odpowiedzialni za udział lub współudział w tej zbrodni nie ponoszą żadnej odpowiedzialności i nawet do niej się nie poczuwają, ale również tragizm tych, którzy mieli wątpliwe szczęście przeżycia wybuchu samolotu, bo doświadczyli tego, czego doznali Ci, do których lecieli, by oddać im swój patriotyczny hołd.
Za umiłowanie Ojczyzny i głęboki patriotyzm oraz szacunek i pamięć historyczną, Smoleńsk stał się ich Katyniem, a my o tym, jako Naród, nigdy nie zapomnimy i nie pozwolimy na zapomnienie przyszłym pokoleniom.
c.d.n. w następnym artykule.
http://mypis.pl/blogi/2214-as_us/wpisy/2849-kulisy-mordu-politycznego-iii
- nissan - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
napisz pierwszy komentarz