Unijny plan siedmioletni

avatar użytkownika Maryla

W niedalekiej przeszłości największymi beneficjentami funduszy unijnych były m.in. takie kraje, jak: Hiszpania, Grecja i Irlandia. Dziwnym trafem wszystkie wymienione znajdują się na skraju bankructwa i są w całkowitej zapaści gospodarczej.

Jak każdy twór socjalistyczny również Unia Europejska wymaga swojego planu obliczonego na kilka lat (na tym etapie rozwoju socjalizmu jest to siedem lat). Bez planu socjalizm po prostu nie istnieje.
29 czerwca Komisja Europejska (najważniejsze ciało w Unii Europejskiej, które posiada władzę ustawodawczą, wykonawczą oraz w części sądowniczą) zatwierdziła nowy projekt budżetu na lata 2014-2020. Najważniejsze cele dla Unii na najbliższe siedem lat to: dźwignięcie się z kryzysu gospodarczego oraz stymulacja gospodarki w celu stworzenia nowych miejsc pracy. Specjalnie na tę okazję opracowano plan Europa 2020, w którym określono szczegółowe cele do zrealizowania przy wykorzystaniu około biliona euro (na tyle obliczono budżet Unii Europejskiej). To kolejny plan przygotowany przez UE, który jest skazany na porażkę.

Doścignąć USA
W marcu 2000 r. kraje Wspólnot Europejskich postanowiły wziąć się za ściganie gospodarcze Stanów Zjednoczonych. Rada Europejska przyjęła strategię, zwaną od miejsca zawarcia strategią lizbońską. Plan był ambitny - Europa miała nie tylko wyprzedzić gospodarczo USA, ale położyć podwaliny pod sprawny system społeczno-gospodarczy, który spowoduje, że będzie najdynamiczniej rozwijającym się kontynentem. Włodarze Wspólnoty na wdrożenie strategii dali sobie 10 lat, a zatem w marcu 2010 r. UE miała prześcignąć USA.
Przyczyny tak głębokiego postanowienia (gospodarczego prześcignięcia Stanów Zjednoczonych) były jak najbardziej słuszne. Przez dwie dekady (lata 80. i 90.) kraje Unii Europejskiej rozwijały się średnio w tempie 2,3 proc., podczas gdy USA - 3,3 procent. Europejczycy pracowali rocznie o blisko 300 godzin mniej niż Amerykanie, szybciej (o trzy lata) przechodzili na emerytury oraz w porównaniu z USA byli zapóźnieni technologicznie.
Strategia lizbońska miała na początku opierać się na dwóch filarach: społecznym i gospodarczym. Już po roku od jej uchwalenia na szczycie w Göteborgu dodano trzeci, bardzo wówczas modny - filar ekologiczny. Sposób wdrożenia strategii natychmiast pokazał, że jest ona w całości skazana na szybką porażkę. Wytypowano pięć głównych obszarów, na których Europa miała prześcignąć USA.
1. Szybkie przechodzenie do gospodarki opartej na wiedzy, w tym rozwój społeczeństwa informacyjnego, badań i innowacji oraz kształcenie odpowiednich kwalifikacji i umiejętności.
2. Liberalizacja i integracja tych rynków i sektorów, których wspólny rynek de facto nie objął: telekomunikacja, energetyka, transport, poczta, a także usługi finansowe oraz całość rynku usług.
3. Rozwój przedsiębiorczości: deregulacja i lepsze wsparcie ze strony administracji (likwidacja barier administracyjno-prawnych), ułatwiony dostęp do kapitału i technologii, ograniczanie zakłócającej konkurencję pomocy publicznej, tworzenie równego pola konkurencji.
4. Wzrost zatrudnienia i zmiana modelu społecznego: wzrost aktywności zawodowej, uelastycznienie rynku pracy, poprawa edukacji, unowocześnienie systemu zabezpieczeń społecznych, ograniczanie biedy i wykluczenia społecznego.
5. Dbałość o trwałe fundamenty rozwoju i środowisko naturalne: ograniczanie zmian klimatycznych, zachowanie zasobów naturalnych.
Łatwo przyjąć w planie, że chcemy większego zatrudnienia i zmniejszenia biedy, tylko co z tego wynika? Przecież każde państwo świata może przyjmować tego typu strategie. Najśmieszniejszy jest punkt 3. Słusznie napisano w nim, że rozwój przedsiębiorczości może nastąpić tylko w wyniku deregulacji, ale zabawne jest, że przedsiębiorcy mieli otrzymać wsparcie ze strony administracji poprzez likwidację barier administracyjnych. Zamiast po prostu napisać, że część administracji zostanie zlikwidowana, zaznaczono, iż administracja sama sobie ograniczy kompetencje i możliwość wpływania na życie gospodarcze. Jest to tym bardziej zabawne, że główną metodą wprowadzania strategii lizbońskiej w życie miała być: "otwarta metoda koordynacji, a także poprzez tradycyjny mechanizm regulacyjny (dyrektywy)". Już ten zapis skłaniał do zastanowienia się nad powodzeniem wprowadzania całej strategii.

Jest interes do zrobienia
Patrząc na metody, jakimi chciano gonić USA (dyrektywy, regulacje, zalecenia), natychmiast można było założyć, że strategia nie mogła się udać. Ale tak może tylko powiedzieć ktoś spoza unijnego kręgu. Okazało się bowiem, że na strategii lizbońskiej można doskonale zarobić. Cały aparat urzędniczy dostał dokument, w oparciu o który mógł zacząć: planować, liczyć, koordynować, wyznaczać cele, zlecać drogie ekspertyzy i opracowania, czyli dokładnie to, co biurokracja lubi najbardziej - praca nad dokumentem. Realne założenia strategii dawały dodatkowe instrumenty do umacniania celów polityki gospodarczej Unii zarówno w krajach starej Piętnastki, jak i dwunastu nowo przyjętych państw już w okresie wdrażania samej strategii. Po wielu szumnych zapowiedziach, w 2004 r., po pierwszym przeglądzie okazało się, że Europa nie tylko nie dościga USA, ale po czterech latach wdrażania strategii ten dystans jeszcze zwiększa. To doprowadziło byłego holenderskiego premiera (który stanął na czele komitetu badającego wdrażanie SL) do przewartościowania celów strategii. Pomiędzy kwietniem i listopadem 2004 r. pracował nad nowym dokumentem, z którego wynikało, że od tego momentu Unia Europejska w ramach strategii lizbońskiej zajmie się tylko promowaniem tworzenia nowych miejsc pracy (dokument "Zintegrowane wytyczne dla wzrostu gospodarczego i zatrudnienia"). Ponieważ każde państwo do tego momentu realizowało wdrażanie strategii lizbońskiej na własną rękę, komisarze europejscy doszli do wniosku, że potrzeba większej koordynacji. Stąd każde państwo członkowskie miało stworzyć Narodowy Program Reform realizujący nową strategię. Odpowiedzią na jeden bezużyteczny (ale bardzo kosztowny) dokument miał być oczywiście następny dokument. Z drugiej strony data przybliżająca Europę do celu (pamiętajmy - prześcignięcie USA) została przesunięta na 2013 rok (zamknięcie obecnego budżetu Unii). Spostrzeżono, że skoro niewypełnienie planu jest pewne, łatwo można to obejść poprzez przesunięcie daty realizacji wyznaczonych celów.

Nowa siedmiolatka
Pomimo ewidentnej porażki strategii lizbońskiej biurokraci się nie poddali. Nie tylko ograniczyli cele działania (w nowej strategii nie było już nic o uwolnieniu rynków czy nawet o ograniczeniu barier administracyjnych dla przedsiębiorców), lecz także wydłużyli proces ich wdrażania. Właściwie w ten sposób można przyjmować każdy plan. Dzięki sprytnemu zabiegowi po przewartościowaniu celów urzędnicy mogli wreszcie zatriumfować.
Tym razem wraz z nowym budżetem mamy również nowy plan - Europa 2020. Skończy się prawdopodobnie tak samo jak strategia lizbońska. Czyli wydawaniem dziesiątków milionów euro na jego opracowanie i wdrażanie, by potem po cichu wszyscy mogli o nim zapomnieć (szczególnie wyborcy). A cele, jakie wyznaczono w strategii Europa 2020, są naprawdę ambitne:
1. 75 proc. osób w wieku 20-64 lata powinno mieć pracę (obecnie ok. 71 proc.).
2. Na badania i rozwój powinno być przeznaczane 3 proc. PKB.
3. W stosunku do 1990 r. powinna zostać zmniejszona emisja gazów cieplarnianych o 20 lub 30 proc. (ten drugi punkt niedawno, bardzo słusznie, zawetowała Polska).
4. Co najmniej 40 proc. osób w wieku 30-34 lata powinno mieć wykształcenie wyższe (a mniej niż 10 proc. powinno przedwcześnie porzucać edukację).
5. Powinna zmniejszyć się o 20 milionów liczba osób zagrożonych ubóstwem.
Każdy z tych pięciu punktów został również obliczony dla poszczególnych państw. Polska w 2020 r. powinna mieć zatrudnionych ok. 71 proc. osób w wieku 20-64 lata, przeznaczać 1,7 proc. PKB na badania i rozwój, mieć ponad 15 proc. energii pochodzącej z odnawialnych zasobów, 45 proc. osób z wyższym wykształceniem w wieku 30-34 lata oraz zmniejszyć liczbę osób zagrożonych ubóstwem o 1,5 miliona. Jeżeli jakikolwiek zakład bukmacherski przyjmowałby zakłady na realizację tych celów, to jestem gotów postawić cały majątek, że zarówno w skali całej Unii Europejskiej, jak i Polski tych celów nie uda się osiągnąć. Budowanie takich planów to najgorsza z możliwych praktyk inżynierii społecznej, znanej z dwudziestowiecznych ustrojów totalitarnych (narodowego socjalizmu oraz komunizmu). Każdy z tych ustrojów prędzej czy później bankrutował, co również czeka całą ideę centralnego planowania wewnątrz Unii Europejskiej.

Co dla Polski?
Wszelkie media podporządkowane nowomowie unijnej żyją faktem rozpropagowanym przez gremia rządowe o 80 miliardach euro dla Polski w perspektywie siedmioletniej. Jest to kwota o tyle dziwna, że mówi tylko o zapisanych na papierze środkach na programy realizowane przez polską biurokrację. W żadnym wypadku nie będą to pieniądze, które trafią do przeciętnego Kowalskiego czy Nowaka. Zwraca się również uwagę na fakt, że Polska będzie największym beneficjentem unijnych funduszy. W niedalekiej przeszłości największymi beneficjentami funduszy unijnych były m.in. takie kraje, jak: Hiszpania, Grecja i Irlandia. Dziwnym trafem wszystkie wymienione państwa znajdują się na skraju bankructwa i są w całkowitej zapaści gospodarczej. To jest tylko jeden z powodów, dla których nie powinniśmy się cieszyć z rzekomych "darmowych" unijnych pieniędzy. Trafiają one przede wszystkim w ręce urzędników, i to od nich zależy, na co zostaną przeznaczone. A polscy urzędnicy mają duże doświadczenie w marnowaniu środków na najdroższe drogi w tej części Europy czy stadiony (żeby chociaż były w miarę nowoczesne). Każda władza samorządowa marzy o projekcie zrealizowanym za "unijne" pieniądze, którym będzie mogła się pochwalić przed następnymi wyborami. Nic bardziej nie przemawia do wyborców niż "darmowa" inwestycja zrealizowana ze środków unijnych.
80 miliardów euro do wydania przez polskich urzędników w znacznej mierze zostanie zmarnowane. Tak zwane darmowe szkolenia, na których zarabiają tylko firmy szkolące (i na które często brakuje chętnych), wielkie inwestycje w małych gminach i miasteczkach obliczone na lata (czyli długo jeszcze nie będą w pełni wykorzystane) - w Polsce znamy to już z poprzedniego systemu. Jak skończyło się centralne planowanie mocarstwa w stolicy oddalonej o ponad tysiąc kilometrów? Oczywiście bankructwem całego systemu. Planowanie rozwoju gospodarczego przez centralnego planistę w systemie realnego socjalizmu czy unijnego komisarza wiele się nie różnią. Próba ogarnięcia tego, co jest dobre na danym obszarze i co przyczyni się do rozwoju, jest praktycznie niemożliwe. A mimo to są prowadzone bardzo kosztowne próby. Tym razem nakładem prawie biliona euro (na tyle obliczony został budżet Unii Europejskiej na lata 2014-2020). Te pieniądze pochodzą w całości z naszych kieszeni.
Nawet jeśli do Polski trafi 80 miliardów euro, to musimy pamiętać, że jesteśmy przecież płatnikiem niemałych składek. Wystarczy policzyć, że od 1 maja 2004 r. do 1 maja 2011 r. (a więc właśnie przez siedem lat) saldo rozliczeń z Unią Europejską (czyli otrzymane środki minus przekazane składki) wyniosło ok. 32,5 miliarda euro. Licząc na wszystkich Polaków, jest to zaledwie ok. 100 euro rocznie. Nie należy zakładać, że w najbliższym czasie ta liczba jakoś znacząco się zwiększy. Także nie ma co liczyć na deszcz "darmowych" pieniędzy z Unii. Będzie to najwyżej ochłap, dzięki któremu władza urzędników w Polsce (wraz z ich liczbą) jeszcze się zwiększy. A system socjalistyczny już pokazał, że rozwój gospodarczy od zwiększania władzy urzędników raczej się zmniejsza, a nie zwiększa.

Marek Łangalis

 

http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=112863

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz