Jest w Krakowie ta dzielnica.

avatar użytkownika jwp

...Ten, kto spędził dzieciństwo na Zwierzyńcu, lubi się przechwalać, jak to kąpał się w Wiśle w wyjątkowo niebezpiecznym miejscu zwanym Falki, tuż przy samym klasztorze...

Niniejszy tekst to fragmenty mało znanej książki Pani Katarzyny Siwiec - "Andrusów Król" - obszerne fragmenty publikuję za zgodą autorki

I tak oto, późną jesienią 1943 r. nadszedł wreszcie czas, kiedy Opatrzność na dobre już powiązała losy siedmioletniego wówczas Aleksandra Kobylińskiego z dziejami krakowskiego Zwierzyńca. Urodzić się tutaj albo chociaż mieszkać w tej bajkowej enklawie, to dopiero było coś! Dlatego, do bliskiego i jakże nobilitującego pokrewieństwa ze zwierzynieckimi andrusami przyznaje się dziś wielu znanych krakowian i nie tylko krakowian.

Tak zwane „chłopoki ze Zwierzyńca”, to m. in.: , Mieczysław Czuma (panujący przez 28 lat naczelny krakowskiego „Przekroju” Andrzej Kozioł (dziennikarz, piewca uroków i osobliwości dawnego Krakowa) a nawet znakomity aktor Gustaw Holoubek, nota bene w młodości wcielający się w postać Gzymsika z wodewilu „Krowoderskie Zuchy”. Holoubek, jak zresztą wielu, zdradził okolice krakowskich Błoń na korzyść bliskości stołecznego Pałacu Kultury i Nauki, ale i tak całe swe długie życie zapewniał, że życzy sobie być pochowany na polu karnym swej ukochanej Cracovii.

Jeśli ktoś dzisiaj przyznaje się do zwierzynieckiego pochodzenia, to w swych szczenięcych latach musiał: chodzić do szkoły do Norbertanek, a potem do podstawówki na ul. Słonecznej (dzisiaj Prusa); jeździć na przykręcanych na żabki łyżwach po Placu na Stawach (kiedyś były tam autentyczne stawy z szuwarami i najprawdziwszymi łabędziami); a także, ku przerażeniu wołających z okien nadopiekuńczych matek i starszych sióstr, czepiać się zdążających na jarmark furmanek z podkrakowskich wsi. Nieobce mu były tajniki gry w szmaciankę (najlepiej grało się na ul. Lelewela), cymbergaja i pintę z dziurką. Obowiązkowo też do dziś jest wierny jednemu z dwóch klubów, które podzieliły świat na pół: “Wiśle” lub “Cracovii’. Wieść gminna niesie, że inny z renomowanych krakowskich klubów, Zwierzyniecki, został założony przez zawodników rezerwowych Cracovii, którym nie pozwalano pójść po meczu na piwo.

Ten, kto spędził dzieciństwo na Zwierzyńcu, lubi się przechwalać, jak to kąpał się w Wiśle w wyjątkowo niebezpiecznym miejscu zwanym Falki, tuż przy samym klasztorze. Niekoniecznie jednak pochwali się, jak to wygrzewająca się w słońcu tak zwana „dżoleria” posyłała go, bajoka, po piwo, papierosy albo krachlę (oranżadę z charakterystyczną gumową uszczelką).

Z pewnością bywał w miejscu, gdzie słoneczko grzało najgoręcej, czyli w tzw. szabaśniku, to jest tuż przy murze norbertańskiego klasztoru, od strony Salezjanów, dokąd chadzało się na wagary. Już w lutym i w marcu, kiedy Wisłą płynęły jeszcze kry, można było w tym miejscu zapomnieć o bożym świecie, na rozłożonym kocyku grając z kumplami w „krótkiego”, czyli w „ferbla” (gra podobna do „pokera”, tylko gra się w cztery karty) albo w „oko”. Słoneczne promienie tak skutecznie opierały się o mur, że człowiek wychodził stamtąd czerwony jakby siedział przed chwilą w piecu. Problemem były tylko…pomyje (a nawet jeszcze gorzej), za pomocą których siostrzyczki usiłowały utemperować soczyste słownictwo karcianego towarzystwa. I nie raz jeden trzeba się było kąpać w tych płynących wiślanych krach.

Jeśli ktoś spędził dzieciństwo na Zwierzyńcu, to najprawdopodobniej też zdarzało mu się popychać ręcznie napędzaną karuzelę na Emausie (wówczas jeszcze odpuście nad odpustami, bez wszechobecnej dziś plastikowej chińszczyzny) albo zarobić parę groszy sprzedając lody „Pingwin” w czekoladzie podczas meczu na którymś ze stadionów.

Po czym poznawało się rasowego, nie podrabianego andrusa? Szanujący się andrus nosił koszulę w kratę albo takąż marynarkę oraz tzw. „burdelówę”, czyli kaszkiet obowiązkowo zakładany na bakier. Kiedy szedł do miasta, co należy rozumieć jako przekroczenie Aleji Trzech Wieszczów, dla zadania szyku ubierał marynarkę często na gołe ciało. Nosił też apaszkę, a już z daleka porażały wzrok jego mocno wyglancowane buty. Posługiwał się specyficznym językiem, który w Krakowie jednoznacznie demaskuje pochodzenie z okolicy Placu na Stawach. Mawiał: a idze, idze, klarnecie bosy! (spotykało się też klarnetów łysych, a nawet złamanych) albo też idze, idze, ty bajoku!. Charakterystyczny dla zwierzynieckiej mowy jest swego rodzaju zaśpiew, który osiąga się wydłużając ostatnią sylabę, n. p., w wariancie z klarnetem: a idzeee, idzeee, ty klarnecieeee!

Na Zwierzyńcu nie obeszło się bez sińców

Andrus to był gość honorowy; nawet jeśli na bakier z prawem, to tylko odrobinę, do rozsądnych granic. Owszem, mógł wykiwać inteligencika pod krawatką albo chłopa z podkrakowskich Liszek czy Mnikowa przywożącego ziemniaki na plac Na Stawach, nigdy jednak nie atakował słabszego od siebie. To raczej spryciarz, kombinator, cwaniaczek i drobny chuligan, ale przecież nigdy kanalia z tych, co to zaczepiają w ciemnej bramie od tyłu. Łobuziak, ale dżentelmen. Jeśli się bił, to zawsze honorowo: jeden na jednego. Kiedy, 21 sierpnia 1968 r. uderzyły na Czechosłowację wojska Układu Warszawskiego, Jasiu Krawiec szczerze się rozpłakał. Bo, jakże to tak, w pięciu na jednego. Tak się u nas na Zwierzyńcu nie robi! – oburzał się. Andrus trzymał się też zasady, by nigdy nie kopać leżącego i – broń Boże – nie atakować kaleki. Dlatego właśnie specjalnym parasolem ochronnym otoczony był słynny Edek Partyzant, komenderujący tramwajarzami na salwatorskiej pętli. Jeśli natomiast andrus zamierzał wdać się w bitkę z posiadaczem okularów, to lojalnie ostrzegał: Te, zdejmij sekulary.

Bo na Zwierzyńcu panował niepisany, podmiejski kodeks…

Biada frajerom z zewnątrz, którzy decydowali się wtargnąć tu po zmroku. Chłopoki ze Zwierzyńca, mając po czternaście, szesnaście lat, zaciekle bronili cnoty pięknych „brzan”, zwanych też na Zwierzyńcu „dziwami”. Bronił młody Holoubek, mający swój rewir na rogu Kraszewskiego, gdzie notorycznie spluwał obcym gościom na buty (a trzeba wiedzieć, że buty na Zwierzyńcu, to bardzo ważna rzecz i naplucie na tę część garderoby uchodzi za zniewagę ciężkiego kalibru). Tu panowały jasne zasady; jak chłopak z Krakowa chodził z dziewczyną ze Zwierzyńca (na przykład z Filareckiej, Słonecznej czy Kraszewskiego), to musiał się z nią ożenić. Jeśli nie miał takiego zamiaru, to lepiej dla niego, jeśli omijał tę surowo strzeżoną strefę szerokim łukiem albo uciekał co sił w nogach na most Dębnicki.

Skrawek ziemi, który Stwórca obdarzył szczególnymi względami, a polecił opiece bł. Bronisławy, kraj lat dziecinnych „chłopoków ze Zwierzyńca”, choć był enklawą trochę jak emausowa karuzela bajkowo-szaloną, to przecież bezpieczną. Ciepłą i przyjazną; rzecz jasna dla wszystkich tych, którzy respektowali panujące tam prawa. W domach nie zamykało się drzwi na klucz, a baraszkujące na podwórkach dzieci były wszystkie „nasze”. Jeśli któraś rodzicielka wychyliła się przez okno, by przywołać czeredę do porządku albo obwieścić koniec zabawy gromkim: do domu!, wszyscy podporządkowywali się rozkazowi bez szemrania.

Dzieci Zwierzyńca już dzisiaj dorosły i spoglądają na bajkową scenerię swej młodości trochę ze smutkiem, bo utraconej bezpowrotnie Arkadii zawsze trochę żal…

Poprzednia część - Uliczny grajek jednej dzielnicy.

A teraz z innej beczki.

2 komentarze

avatar użytkownika barbarawitkowska

1. Jwp

wim gościu super.

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

2. Pani Jwp

Szanowna Pani,

Ja nie mam nic wspólnego z Krakowem.
Nie pasuje mi Mieczysław Czuma do Marian Eile i Najsztuba.

Ukłony

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz