Okupacja

avatar użytkownika Andrzej Wilczkowski

Początki okupacji niemieckiej

Każdy, kto zna choć trochę historię II wojny na ziemiach polskich wie, że okupacja niemiecka nie zaczęła się od holokaustu.
Ale ja piszę przede wszystkim dla tych, którzy nie wiedzą.
Omówię trzy miejsca – bo te znam najlepiej.–., bardzo uważając, żeby pochopnie nie uogólniać. Zacznę od Gostynina bo w tym niewielkim mieście i jego okolicach przyszło mi żyć przez całą okupację, dorzucając po kilka lat przed wojną i po niej.
Niemcy wkroczyli do Gostynina w dniu 16 września i od razu ulicę, którą weszli, nazwali ulicą 16 Września.
Pierwszą rzeczą, którą zrobili – to wyprowadzenie z plebanii księdza proboszcza – Apolinarego Kaczyńskiego. Ksiądz w wieku 72 lat był bardzo schorowany. Kazano mu na rynku myć niemieckie samochody. Nikt nie miał prawa mu pomagać. „Pomogła” interwencja miejscowej Niemki. Poszła ona do dowódcy znajdującego się w mieście oddziału i zrobiła awanturę. Księdza natychmiast zwolniono do domu, a do mycia samochodów zapędzono Żydów z rabinem na czele. Następnym posunięciem było zamknięcie na trzy dni w pięknym, niedawno zbudowanym, neogotyckim kościele około 1000 zakładników – Polaków i Żydów. Wprawdzie nie dano im nic do jedzenia, ale również nie wypuszczano w celu załatwiania potrzeb fizjologicznych. Potem wszystkich wypuszczono, ale do sprzątania kościoła wyznaczono tylko Żydów.
W pobliskim Gąbinie na trzy dni wstawiono do kościoła konie niemieckiej armii. Nie wiem kto sprzątał kościół, ale po trzech dniach okupant rozstrzelał czterech Polaków: trzech kolejarzy i policjanta.
W podgostynińskich wsiach za pomoc polskim żołnierzom rozstrzelano dziesięciu rolników.

W powiecie od kilku pokoleń mieszkało wielu Niemców. Przed wojną kilkunastu zajmowało się szpiegostwem, inni byli funkcjonariuszami gestapo, a podczas walk wrześniowych tworzyli grupy dywersyjne. Po wkroczeniu wermachtu stali się panami sytuacji. Niemal natychmiast zaczęli przejmować polskie i żydowskie sklepy, zabierać Żydom i Polakom co lepsze mieszkania. To miejscowi Niemcy doprowadzili do tego, że powiat został włączony do Rzeszy, a nie do Generalnej Guberni.

Tuż przed wojną ojciec mój, dyrektor szpitala psychiatrycznego w Gostyninie został powołany do wojska. Służył w 12 szpitalu ewakuacyjnym pod dowództwem płk. prof. Zawadowskiego.
Szpital wraz z frontem przesuwał się na wschód i tak pod koniec września dotarł do Chełma. Tam już byli bolszewicy. Ponieważ oddział psychiatryczny 12tego szpitala był pusty, ojciec odmeldował się u dowódcy. Zdobył cywilne ubranie i zawrócił w stronę Niemców. Miał swoje powody. 21 lat wcześniej służył jako ochotnik w korpusie Dowbora Muśnickiego – doskonale wiedział co sowieci robią z jeńcami i że są pamiętliwi.

Matka czekała na ojca w majątku dziadków pod Tarczynem. Ojciec spieszył się do swojego „osieroconego” szpitala i tak wszyscy razem w początkach października zjawiliśmy się w Gostyninie, a raczej pod Gostyninem, bo szpital został wybudowany w lesie, cztery kilometry od miasta.
W kilka dni później ktoś przywiózł furką ciężko rannego pana Wawrowskiego – głównego mechanika szpitala. W pierwszej wojnie służył w POW, miał już swoje lata i mobilizacja go nie obowiązywała. Poszedł na ochotnika.
Jeszcze później wrócił dr Mikulski – zastępca dyrektora. Miał przydział mobilizacyjny do stacjonarnego szpitala polowego rozwiniętego w Sokółce.
Tam też zagarnęli go sowieci. Uciekł z transportu, w okolicach Smoleńska. Wrócił piechotą.

Przez cały miesiąc walk szpital psychiatryczny w Gostyninie, mimo istotnego uszczuplenia personelu i braku jakichkolwiek dochodów, funkcjonował poprawnie dzięki posiadaniu fermy rolnej i dokonaniu zbiorów, w czym pomagali pacjenci.
Nie tylko funkcjonował psychiatrycznie – jeszcze przyjmował rannych z bitwy pod Kutnem.

Mimo wszystkich okropności we wrześniu, o których Państwo mogli przeczytać choćby w moim blogu w opowieści pana Stanisława Witkowskiego, uważam, że swoje wampirze kły okupanci niemieccy pokazali dopiero po zakończeniu działań wojennych a właściwie na początku listopada.

Przenieśmy się na pewien czas na wybrzeże. Po samobójstwie płk. Dąbka w dniu 19 września i zakończeniu działań wojennych, w Gdyni i okolicach zaczęły się fale aresztowań bardzo podobnych do tych w Gostyninie, tyle, że skala była nieporównywalna. Na wybrzeżu brano setki, czy nawet tysiące zakładników przetrzymywano ich w kościołach, kinach, a nawet w jednej kawiarni po kilka dni, puszczano i z powrotem wyłapywano. Egzekucje w tym okresie można uznać za sporadyczne. Zagospodarowano za to obóz w Stutthofie, gdzie zaczęto zabijać. Można sobie wyobrazić ówczesne „przesłanie” okupanta do Polaków z wybrzeża. „Zachciało się wam Polaczki morza – no to macie swoje morze.”

Masowa eksterminacja polskiej inteligencji – wśród której byli i Żydzi zaczęła się w dniach zbliżonych do daty 11 listopada – na wybrzeżu w Piaśnicy, gdzie zamordowano kilkanaście tysięcy ludzi, pod Gostyninem – w Woli Łąckiej, w Łódzkiem – w okolicznych kompleksach leśnych i na strzelnicy na Brusie. We wszystkich tych akcjach „przesłanie” jest absolutnie jednoznaczne. „zachciało się wam Polaczki niepodległości – no to ją będziecie mieli.”

Ja tych „przesłań” nie wymyśliłem ja je tylko niejako zacytowałem.

"FrankfurterAllgemeine Zeitung" z 14 czerwca 1925 napisało: "Tak czy inaczej musi Polska wyjść z wojny celnej śmiertelnie ranna, a z jej krwią odpłyną jej siły, a wreszcie jej niepodległość"

Przypomnę: w 1925 roku na to, że Hitler obejmie w Niemczech władzę dopiero się muchy goniły – i to nieliczne.

Ogółem od połowy września 39 do wiosny 1940 w trzystu kilkudziesięciu miejscowościach Pomorza zamordowano ok. 60.000 Polaków w tym w Piaśnicy ok. 12.000.

W sumie – wstrząsający wynik w Województwie Pomorskim – więcej niż dwie zbiorowe egzekucje dziennie.

Piaśnica ma jednak swoją cechę szczególną. Otóż poza inteligencją, urzędnikami państwowymi i przede wszystkim wyróżniającymi się postawą patriotyczną ludźmi innych zawodów sprowadzono do lasów piaśnickich całe rodziny Polonii z głębi Rzeszy, i, o dziwo, ok. 2000 rdzennych Niemców również z Rajchu – tyle, że umysłowo chorych. W tym ostatnim doborze ofiar dopatruję się pewnego symbolicznego znaczenia, mimo, że mordowanie pacjentów szpitali psychiatrycznych zaczęło się w Niemczech już przed wojną. Jeśli nawet ktoś moje pochylanie się nad symbolami uzna za niepoważne to i tak musi sobie chyba zadać pytanie, po co przewożono tych nieszczęsnych ludzi nieraz po kilkaset kilometrów tylko po to, żeby ich zabić razem z Polakami.

Na Pomorzu odsetek zamordowanych obywateli polskich pochodzenia żydowskiego był niewielki, bowiem w tym rejonie Polski Żydzi stanowili mniej niż 1% ludności. Taki komunikat – bezsprzecznie prawdziwy – nie wyczerpuje jednak zagadnienia.

Wróćmy do Gostynina. Tu – w samym mieście – żyło przed wojną bodaj 40% Żydów. Aresztowania zaczęły się pod koniec października. Wśród zatrzymanych procent Żydów nie przekraczał 10. A było ich znacznie powyżej stu osób W dniu 10 listopada sięgnięto znowu po księdza Kaczyńskiego. Chorego wyciągnięto z łóżka i poprowadzono przez całe miasto do budynku pocerkiewnego, gdzie spędzano aresztantów. Wśród nich znalazł się również mój ojciec.
Jedno z pierwszych pytań, które gestapowcy zadali głośno wszystkim zgromadzonym było: „kto brał udział w wojnie?”
Kiedy ojciec zaczął się przepychać przez tłum, żeby się przyznać, inni próbowali go zatrzymać. „Co pan robi – szeptali – przecież pana rozstrzelają”.
Ojciec wzruszył ramionami – „przecież to tutejsi, oni to doskonale wiedzą”. – No i wystąpił, a za nim jeszcze trzech oficerów rezerwy.
Po kilku minutach gestapowcy zabrali wszystkich czterech i zaprowadzili do innego budynku – po drugiej stronie ulicy.
Po trzech dniach pozwolono nam ojca odwiedzić. Była to jakaś sala widowiskowa, ale w stanie – rzekłbym – agonalnym. Zastaliśmy panów siedzących na scenie i grających w brydża.
My staliśmy przy drzwiach, bo nas dalej nie wpuścili obecni na sali uzbrojeni wartownicy.
Ojciec do nas podszedł.
– Gieniu, kiedy cię wypuszczą – zapytała matka. – Nie wiem – szepnął – ale byłoby dobrze, żeby jak najprędzej. Pan (tu padło nazwisko) gra w brydża fatalnie.

Tych czterech oficerów wypuszczono po kilku dniach. W sąsiedniej cerkwi, nazwanej w tym czasie przez Gostynian „maglem”, trwały nadal przesłuchania, a o żadnych widzeniach prawie nie było mowy. Przetrzymywano tam ciągle sto kilkadziesiąt osób. Wypuszczono jedynie księdza Kaczyńskiego bowiem trzech młodych wikarych zgłosiło się – że będą za niego zakładnikami. Niemcy się zgodzili.

W dniu 1 grudnia 30 osób wywieziono ciężarówkami do lasu i tam zabito. Był wśród ofiar burmistrz Gostynina, trzech wspomnianych już wyżej księży, czterech nauczycieli, poseł na sejm, czterech kupców, dwóch kowali, felczer, dyrektor banku, kilku urzędników i kilku rolników… W tym tragicznym zespole było czterech Żydów. Wcześniej powiązano ich wszystkich drutem kolczastym, po czym mordowano strzałem w tył głowy. Tylko jednemu z księży ucięto głowę.

Z pozostałych stu aresztantów osadzonych w „maglu” nikt nie odzyskał wolności. Na drugi dzień po opisanej już egzekucji wywieziono ich do Inowrocławia i rozdzielono po różnych obozach koncentracyjnych. Wiadomo, że wojnę przeżyły 33 osoby.
Aresztowania i wywózki do obozów trwały dalej. W „maglu” przez pierwsze dwa lata stale przetrzymywano jakąś grupę więźniów.
Inteligencję w całym powiecie przetrzebiono w sposób okrutny, ale ciągle znajdowano jeszcze jakąś nauczycielkę, czy młynarza, byle tylko była to Polka czy Polak. Księdza kanonika Kaczyńskiego aresztowano jeszcze dwukrotnie, raz go już nawet postawiono pod murem, ale w końcu zmarł w obozie w Inowrocławiu.

W Łodzi i pod Łodzią również w tym pierwszym okresie niszczono inteligencję polską. Wprawdzie w tym wielkim mieście była to dość cienka warstwa, ale liczba miejsc kaźni wskazuje, że egzekucji było dużo i ofiar również ( 5 kompleksów leśnych wokół Łodzi i tereny na Brusie – strzelnica).
Kiedy rozłoży się przed sobą mapę okolic Łodzi i rozpozna miejsca straceń, nieodparcie rodzi się myśl, że ten oficer niemiecki, który planował egzekucje łódzkie miał wręcz makabryczny zamysł. Mianowicie otoczył Łódź wieńcem śmierci ze wszystkich stron: od północy, wschodu południa i zachodu, a samą akcję mordów 1939/40 nazwał Intelligenzaktion.
Ponieważ w 1944 roku Niemcy zaczęli zacierać ślady swoich zbrodni więc grobów w większości nie ma. Zacieranie polegało bowiem na wykopywaniu zwłok, paleniu ich, wrzucaniu szczątków do glinianek wypełnionych wodą względnie rozrzucaniu po lesie. Osobiście oceniam liczbę ofiar akcji „inteligenckiej” na ok.7.000 co stanowiło ok. 1% liczby wszystkich mieszkańców miasta.

Za pierwszy okres represji wobec ludności polski pod okupacją niemiecką bardzo wyraźnie odróżniający się od następnych, uważam okres do późnej wiosny 1940 roku.
Skąd biorę tę cezurę czasową?.
Ano po pierwsze: do czerwca 1940 na zachód od Niemiec istniała nietknięta wojną Francja ukryta za linią Maginota i bezpieczna za kanałem Anglia.
Po drugie: Polskę należało dobić, żeby nikomu „nad Wisłą” nie przychodziło do głowy przeszkadzanie w wojnie z tymi państwami.
Po trzecie: Ktoś z niemieckich myślicieli jeszcze przed Hitlerem powiedział: „zabierzcie im ich inteligencję, a skończy się problem polski. I oni w to uwierzyli.
No i uderzono w inteligencję. Potraktowano ją bardzo szeroko. Od maturzystów poczynając, na uniwersyteckich profesorach kończąc. A kogóż tam jeszcze po drodze nie było…

Następnym palącym problemem było oczyszczenie ziem przyłączonych do rzeszy z elementu polskiego. No i zaczęły się przesiedlenia. Z Pomorza, Kujaw, Wielkopolski, ziemi łódzkiej, ze Śląska przesiedlono ogółem w tym czasie do GG około miliona Polaków. Osiągnięto przez to efekt dodatkowy – dezintegrację społeczeństwa. Napływający z zachodu Polacy, na ogół lepiej wykształceni, znający najczęściej jeszcze dobrze język niemiecki byli na Mazowszu, Kielecczyźnie czy na Lubelszczyźnie jakby trochę podejrzani. Jeszcze dwadzieścia lat wcześniej byli pod innym zaborem, a w I wojnie walczyli jako żołnierze w wojsku niemieckim. W oczach miejscowej ludności – często to nie byli wysiedleńcy – to byli nasiedleńcy, dla których jakieś miejsce znaleźć się musiało, bo okupant sobie tego życzył.

Znam ten problem w skali jednostkowej.
Powiat gostyniński wprawdzie znalazł się w rzeszy, ale było to szczere Mazowsze. Przed I wojną, tak jak i Łódź – pod zaborem rosyjskim, teraz przyłączony do rzeszy (Warthegau).
Na terenie szpitala psychiatrycznego pojawił się nauczyciel gimnazjalny z Pomorza. Znał doskonale język niemiecki i był bardzo potrzebny, bo okupanci nakazali prowadzenie dokumentacji szpitalnej w tym języku. Ze dwa lata minęły, zanim tubylcy zaczęli mu ufać, mimo, że naszej rodzinie przyznał się – prosząc o dyskrecję – że jest instruktorem harcerskim. Pokazał nam krzyż harcerski, z którego wynikało, że jest harcmistrzem a mimo to – był… obcy!

Jednocześnie z Gostynina i okolic wysiedlono do Generalnej Guberni ok. 10.000 Polaków, a dwa tysiące wywieziono na roboty do Rzeszy. Wszyscy siedzieliśmy na walizkach.

Jest to czas, w którym Żydów gnębiono przede wszystkim psychicznie i ekonomicznie.
Jak już pisałem zabierano im sklepy i warsztaty pracy, domy i mieszkania.

Z domów wyrzucano tak, że w kilka, czy kilkanaście minut było po wszystkim.
Najczęściej z zasiedleniem domu czekano. W tym okresie jeszcze nie organizowano getta. Natomiast wysiedlonych Żydów zostawiano ich na ogół gdzieś w pobliżu.

Rodzina żydowska pozbawiona środków do życia przeprowadzała się do mieszkających w pobliżu przyjaciół, gdzie czekała, aż ich, już wszystkich razem znowu gdzieś wyrzucą.

Opuszczony dom był pułapką. Niemcy traktowali niemal jako pewnik, że ktoś tam wróci nie tylko, żeby zabrać niezbędne rzeczy codziennego użytku, ale przede wszystkim, żeby „wykopać skarb”
Zdesperowany właściciel nie mógł dugo czekać, wiedział, że prędzej czy później pojawi się, jakiś Niemiec aby przejąć schedę jego życia i wtedy to już zupełna klęska. Wracał więc do swojego domu, a tam już czekali na niego umundurowani i uzbrojeni Übermensche i cała próba kończyła się na ogół jednym, lub kilkoma strzałami w zależności od tego, jak szybko wskazał, gdzie zakopał swoje mienie. Takie tło w tym pierwszym okresie okupacji miała większość pojedynczych morderstw dokonywanych na Żydach.
Przypuszczam, że opisany proceder był stosowany dość często. W tym samym czasie wysiedlano Polaków, z tym, że Polaków niemal natychmiast wywożono do GG , podczas gdy Żydów zostawiano na miejscu, w każdym razie tam, gdzie okupanci zamierzali założyć getto. Getta zaczęto zakładać dopiero jesienią 1940, kiedy było już po Francji i związanych z nią nadziejach.
Nie zmienia to postaci rzeczy, że działała u Niemców wszechpotężna nienawiść do Żydów, jako do przyczyny wszelkiego zła – wpojona przez partię i propagandę nazistowską. Niemniej Niemcy byli przekonani, że ze strony Żydów nie grozi im żadna znacząca akcja zbrojna w przypadku, gdyby Francja i Anglia zaczęły nagle mieć sukcesy na froncie.

Tymczasem o Hubalu wiedzieli wszyscy – nawet w Gostyninie.

Od późnej jesieni 1939 zaczęto wywłaszczać właścicieli ziemskich. Pewnego dnia w porze obiadowej pokazała się nagle w drzwiach naszego mieszkania jedna z córek zaprzyjaźnionej rodziny ziemiańskiej. Jej wygląd wróżył wszystko co najgorsze. Pobiegliśmy ok. 300 metrów do szpitalnej bramy. Na furze załadowanej rozmaitymi, zabranymi w pośpiechu rzeczami siedziała cała rodzina. Żandarmi niemieccy, którzy ich wysiedlili, a teraz konwojowali zachowali się humanitarnie. Nie tylko – ze względu na czwórkę dzieci – dali im całą godzinę na spakowanie, ale jeszcze pozwolili na kontakt z nami w drodze na gostyniński dworzec. Nasi przyjaciele wyjeżdżali do Warszawy. Zobaczyliśmy się dopiero po wojnie.

Tymczasem na szpital zaczął spadać cios za ciosem. Już właściwie od powrotu z wojny ojciec mój niepokoił się o los swoich pacjentów. Przed wojną chorzy umysłowo byli finansowani przez władze powiatowe. Wszyscy. Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Niemcy po prostu – obywatele polscy.
Podczas działań wojennych – o czym już pisałem cały personel i chorzy żywili się tym co zebrali z przyszpitalnych pól. Pod koniec października 39 władzę w Polsce, a przede wszystkim w Warthegau od Wehrmachtu przejęło państwo niemieckie. Nie wiem od kiedy powiaty – zarządzane już przez okupantów – podjęły obowiązek płacenia ale wiem – że podjęły. Jednocześnie jeszcze w styczniu szpital nie otrzymał niemieckiego zarządcy. Ojciec mój nadal był dyrektorem. Przypuszczam zresztą, że to nie udział w wojnie, tylko fakt, że nie było go kim zastąpić w szpitalu, w którym przebywało sześćset niepoczytalnych osób – uratował go przed rozstrzelaniem w łąckim lesie.
Również przypuszczam, że to dr Mikulski, który dwa lata wcześniej odbył naukową podróż po szpitalach w Niemczech uczulił go to, że sytuacja jest dziwna i że w każdej chwili może nastąpić hekatomba chorych.
Personel podjął jedyną możliwą w tym czasie akcję. Pisano do rodzin, żeby zabierały swoich najbliższych. Odpowiedzi było bardzo dużo, ale w większości obracały się wokół jednego pytania –„a co się z nim (nią) stanie jak mnie wywiozą, przesiedlą, zabiją. W szpitalu jest chyba bezpieczniej”.
No i okazało się, że – nie.
Według dokumentacji szpitalnej na początku lutego (a był to wyjątkowo ciepły dzień, jak na tę zimę) pojawiła się nagle ciężarówka przykryta brezentową plandeką i wysiadła z niej grupa żandarmów. (Wtedy wszystkich uzbrojonych Niemców nazywaliśmy „żandarmami”.
Myśmy z siostrą biegali luzem po terenie szpitala, bo ojciec już dawno nauczył nas, że chorych umysłowo nie należy się bać, a bardzo zwracał uwagę, żebyśmy nie okazywali strachu przed Niemcami.
Szybko uzyskaliśmy informację, że to przyjechano z Płocka, żeby zabrać „swoich pacjentów”. Podobno po prostu władze powiatu pojęły decyzję, że przestają płacić.
Ciężarówka ostatecznie podjechała pod budynek oddziału męskiego i personel zaczął wyprowadzać chorych.
Siostra przyglądała się temu z daleka, ja korzystając z jakiegoś zamieszania przy drzwiach budynku podbiegłem do samochodu. Po prostu kochałem wtedy samochody. Tylna klapa skrzyni była opuszczona, a od razu na pierwszym planie stał, osadzony na trójnogu ciężki karabin maszynowy. Już wtedy wiedziałem, bo ojciec mnie tego nauczył, ze jak ma „grubą lufę”, to znaczy, że jest chłodzony wodą.
Szybko mnie odegnano spod ciężarówki i zaczęto wprowadzać na nią pacjentów. Niemcy zachęcali ich wrzaskiem i kolbami karabinów. Większość ładowanych płakała, płakali również nasi pielęgniarze. Tylko dwaj chorzy, wzięli się pod ręce i coś śpiewali, chyba niecenzuralnego, śmiejąc się przy tym, wręcz zataczając ze śmiechu. Niemcy ich nie bili i nie popędzali. Jakby oniemieli.

Kiedy ciężarówka odjechała nasza opiekunka zabrała nas na spacer do lasu. Poszliśmy wąską ścieżką w kierunku wsi Gaśne, gdzie była – i jest to dziś – mogiła powstańców styczniowych.
Wracaliśmy szeroką drogą wiodącą do szosy łączącej szpital z miastem. Wtedy, przed nami w lesie odezwał się karabin maszynowy. Strzelał seriami. Kilka strzałów i dłuższa przerwa. Szliśmy w tamtym kierunku jak zahipnotyzowani.
Szybko domyśliliśmy się co oznaczają te strzały. Nie mogliśmy jedynie pojąć czemu ckm odezwał się dopiero w dwie godziny po wyjeździe konwoju ze szpitalnej bramy.
W końcu na drogę wyszedł z lasu żandarm z karabinem i z daleka, gestami pokazywał, ze mamy skręcić w las po drugiej stronie drogi. Co też uczyniliśmy.
Wtedy dopiero nasza opiekunka odpowiedziała na dręczący nas problem.
– Zima, ziemia zmarznięta…
Cóż , na dziwne pytania musiały wtedy odpowiadać „panienki do dzieci”.
.

Mniej więcej w tydzień po tych wydarzeniach pojawił się, przysłany z głębi rzeszy nowy niemiecki zarząd szpitala.
Było to trzech, bardzo kulturalnych panów, z których jeden na pewno był psychiatrą, drugi chodził w mundurze i mówiło się o nim – że jest gestapowcem, o trzecim nic się nie mówiło. Bardzo grzecznie poprosili, żeby wszyscy się im kłaniali pierwsi, bo taka jest dyrektywa z Berlina o czym wiedzieliśmy już od dawna, bowiem na ulicach Gostynina bito ludzi – zarówno Polaków, jak i Żydów, jeśli się nie ukłonili umundurowanemu Niemcowi
„Nasi” Niemcy nikogo nie bili, żadnemu z Polaków nie odebrali mieszkania, zaanektowali jedynie gabinet dyrektorski ojca.
Współpraca układała się dobrze do 17 marca. Tego dnia nowy dyrektor wydał doktorowi Mikulskiemu – ordynatorowi oddziału męskiego – polecenie, żeby na drugi dzień sporządził listę pacjentów, którzy nie rokują poprawy zdrowia. Mikulski wiedział już co to oznacza i zaprotestował niejako w sposób ostateczny. W nocy popełnił samobójstwo.

Nie bardzo dziś pamiętam – co wtedy myślałem, ale przypuszczam, że podobnie jak dziś.

To był protest totalny. Najeźdźcy wdarli się do naszej ojczyzny i mordują kogo chcą. Również tych, którzy w wyniku swojego niezawinionego schorzenia znaleźli się niemal na samym dnie drabiny społecznej i oczekują od nas pomocy, a nie śmierci. I Polska im tę pomoc dawała, bo byli jej obywatelami…
Nie wiem również oczywiście co naprawdę myślał doktór Mikulski, ale wiem, że tę decyzję wypracował w sobie przez długie godziny. Świadczył o tym stos niedopałków jakie znaleźliśmy w miejscu, w którym spędził swoją ostatnią bezsenną noc. On żołnierz dwóch wojen, który uciekł z niewoli sowieckiej nie tylko po to żeby leczyć, ale również, żeby niemal natychmiast włączyć się do konspiracji wojskowej.
Widocznie jednak ten protest człowieka, Polaka i lekarza uznał za najważniejszy.

Bardzo ciekawie zareagowali na to „nasi” Niemcy. Wraz z końcem marca, a więc w dwa tygodnie po śmierci doktora Mikulskiego już ich w szpitalu nie było. Przyjechali dwaj nowi. Jeden nazywał się Wernicke, przyjechał z rodziną – zoną i dwoma synami. Nazwiska drugiego nie pamiętam.
Synowie Wernickego nosili imiona: Gunnar i Uve, byli mniej więcej w moim wieku i nie należeli do Hitlerjugend. Jednym z pierwszych działań nowego dyrektora było wyciągnięcie Pani Mikulskiej z Gestapo, bo po pogrzebie męża została aresztowana, a zaraz potem dał jej pracę w szpitalu. Co najmniej przez kilka tygodni nie wywożono chorych z Gostynina.
Potem wznowiono transporty. Pierwszym był transport do Warszawy. Wyselekcjonowano wszystkich, których stałe miejsce zamieszkania znajdowało się obecnie na terenie GG i odwieziono do Szpitala Jana Bożego, w tym transporcie wzięli udział zarówno polscy lekarze jak i dyr. Wernicke. W drodze powrotnej przywieziono do Gostynina trochę tzw. bibuły. Wernicke tego „nie zauważył.
Jeszcze chyba były ze dwa transporty do GG a potem już tylko na zachód.
W tych już polscy lekarze ”. nie byli w w żaden sposób angażowani. Wernicke wyjaśniał, że chorzy jadą do wielkich szpitali w Niemczech a gostyniński polski personel pielęgniarski eskortował ich tylko do Pleszewa, gdzie przejmował ich miejscowy szpital.

To niestety był tylko kamuflaż zbrodni. Odkryły to w wiele miesięcy później gostynińskie pielęgniarki.
Po przyjeździe do Pleszewa chorzy dostawali się ręce niemieckie. Ładowano ich do szczelnych samochodów, w których wyloty rur wydechowych były kierowane do wnętrza. Ludzie dusili się z braku tlenu, albo truli tlenkiem węgla.

Mimo wszystko uważam doktora Wernicke za porządnego człowieka.

Ja bowiem, nieco, a może nawet bardzo modyfikuję pojęcie imperatywu kategorycznego pana Immanuela.
Każdy potrafi się kierować jedynie takim imperatywem kategorycznym na jaki pozwala mu poziom strachu buszującego w jego trzewiach.

Na tym przerywam te moje przemyślenia odnoszące się do pierwszego okresu okupacji – głównie na terenach przyłączonych do rzeszy, który kończy się w moim przekonaniu wraz z upadkiem Francji. Potem jest już wszystko inaczej.

c.d.n.

napisz pierwszy komentarz