Debata pod specjalnym nadzorem Dr Hanna Karp

avatar użytkownika Maryla

Debata publiczna o Smoleńsku, wbrew stawianym jej zaporom, płynie kilkoma strumieniami - w konserwatywnej prasie, internecie i 10. dnia każdego miesiąca na Krakowskim Przedmieściu

Debata pod specjalnym nadzorem

Dr Hanna Karp



Dyskurs o Smoleńsku urwał się, nim tak naprawdę się zaczął. Lista pytań zakazanych i kwestii omijanych szerokim łukiem przez medialny mainstream jest w tym przypadku wyjątkowo długa. Na straży pamięci o największej tragedii w najnowszej historii Polski stoją m.in. "Nasz Dziennik" i Radio Maryja - media walczące o prawdę o Smoleńsku.


Czas od 10 kwietnia 2010 r. jest w Polsce wyjątkowy. Takiego okresu jeszcze nigdy nie przeżywaliśmy. Musi zostać opisany, nazwany w reportażach, filmach, tomach wierszy. Bo chodzi o temat, który domaga się narodowej debaty. Bo jego materia jest trudna, bolesna, budząca wiele pytań. Bo wiążą się z nią znaki niepewności, które mogą wywoływać bezsenność i kołatanie narodowej duszy.
Musimy o tym, co się stało 10 kwietnia, ze sobą rozmawiać, toczyć spory, motywowani poszukiwaniem prawdy, a nie - jak chcieliby niektórzy - przymusem dopełnienia, po raz kolejny, narodowych potępieńczych swarów. Ukazują się już książki, są ważne filmy, w tym kontynuacja "Solidarnych 2010" - "Krzyż" Ewy Stankiewicz, "List z Polski" czy "Mgła". Powstałe filmy, książki i reportaże jeszcze nie zostały przyswojone i zinterpretowane. Są zwiastunem debat, których dotychczas się jeszcze nie doczekaliśmy. Chociażby z tego powodu, że w miejscu, z którego powinien dobywać się ich główny ton, najczęściej panuje dojmująca cisza - przykrywana jazgotem kabaretonów, infantylnych seriali i teleturniejów.
Mam oczywiście na myśli media publiczne, które z definicji przygotowują odpowiednie studia, redakcje i zespoły dziennikarzy, by ci na różne sposoby, wykorzystując w najwyższym stopniu swoje talenty i profesjonalizm, potrafili prowadzić publiczną debatę. Dlatego zupełnie niezrozumiały jest fakt, że dziennikarzy, którzy mimo ograniczonych możliwości i bardzo niesprzyjającej atmosfery podejmowali temat Smoleńska, wymieciono z telewizyjnych ramówek. Narodowa debata rozpoczęta w telewizji publicznej filmem Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego "Solidarni 2010" przeraziła władze telewizji, nie tylko publicznej. Twórców filmów próbowano obłożyć anatemą, zesłać w przestrzeń twórczej banicji. Debata urwała się, nim tak naprawdę się zaczęła. Dziś jesteśmy świadkami innej, niezwykłej jej kontynuacji - każdego 10. dnia miesiąca na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Gdy przychodzący na modlitwę do bazyliki Świętego Krzyża po Mszy św. składają w miejscu - w którym jeszcze latem stał krzyż, były kwiaty, wieńce - zapalają znicze, odmawiają Różaniec.

Zakazane pytanie: czy to był zamach?
Redakcje i dziennikarze z tematem smoleńskim mocują się od samego początku. Ich relacje ulegają fluktuacjom i metamorfozom - obnażając braki warsztatu lub co gorsza, niezrozumiałe wykluczanie z góry pewnych pytań. Ale ponad wszystko daje się zauważyć w sposób niezbity, iż nad katastrofą unosi się pewna strefa zakazana - tabu. Chodzi o jedno pytanie, które nie może paść w oficjalnym dyskursie: czy to był zamach?
Temu pytaniu od początku sprzyjał jednolity ton medialnych komentarzy i interpretacji. A wiele podejmowanych wątków o katastrofie sprawiało wrażenie synchronicznie skoordynowanych. Bez tego trudno byłoby osiągnąć tak zgodny głos dziennikarzy o smoleńskim lotnisku, smoleńskiej mgle, pilotach, wieży kontroli lotniska, sekcjach zwłok, butwiejących szczątkach wraku samolotu itp. Wrzutki, sensacje i kolejne wersje interpretacji tego, co się zdarzyło, mogły widzów TVN, Polsatu czy czytelników "Gazety Wyborczej" zdumiewać. Przez studia przewijali się ci sami eksperci, dziennikarze i redaktorzy lotniczej prasy oraz emerytowani piloci. Tłumaczyli, że śledztwo prowadzone jest wzorowo, szczątki samolotu są należycie zabezpieczone, a teren płyty lotniska odpowiednio chroniony. Bez namysłu potwierdzali słowa premiera zapewniającego, że "śledztwo zarówno ze strony rosyjskiej, jak i polskiej przebiega szybciej niż w tego typu sytuacjach w Europie". Nikt także nie miał wątpliwości, gdy w maju Bronisław Komorowski, występując jeszcze jako p.o. prezydent, bagatelizował znaczenie porozrzucanych i niszczejących szczątków wraku samolotu.

W chaszczach manipulacji
Wątki o przyczynach katastrofy związane z brakiem profesjonalizmu najlepszych polskich pilotów, zalegającą mgłą, lansowaną z żelazną konsekwencją tezą, iż załoga samolotu uległa naciskom i presji "głównego pasażera" - płynęły jednym strumieniem z wielu informacyjnych kanałów. Tłumaczono, że piloci, nie znając rosyjskiego, popełniali niedopuszczalne czy wręcz szkolne błędy. Innym razem sugerowano, że zawiodły przede wszystkim logistyka i organizacja wylotu. "Panika we mgle - ujawniamy nieznane fakty" - to był tytuł tygodnika "Wprost" drukującego fragmenty książki "Smoleńsk. Zapis śmierci". Wszystko to bardziej przypominało beletrystykę niż literaturę faktu. Ton komentarzy i interpretacja zdarzeń trafiały jednak do czytelników i widzów, którzy łaknęli jakiejkolwiek racjonalizacji przerażających wydarzeń.
W tej sytuacji "Gazeta Wyborcza" od początku do końca trzyma się jednolitej linii - winy pilotów, presji "głównego pasażera" i nieodpowiedzialnego gen. Błasika. A nad wszystkim unosi się potrzeba odprężenia stosunków z Moskwą, dialogu w imię wyższych racji. I to nie zaskakuje. Inaczej jest z linią "Rzeczpospolitej".

Strategie przetrwania "Rzeczpospolitej"
Jeszcze we wrześniu 2010 r. jej redaktor naczelny Paweł Lisicki pisał, że "wrak będzie się rozpadał, a Rosjanie będą rozkładać ręce (...) Zauważyli przecież, do jakiego stopnia polski rząd i premier stali się zakładnikami własnej strategii. (...) Tusk nie może wystąpić ostro, bo wtedy dotychczasowa propaganda, zgodnie z którą doprowadzili do zbliżenia z Rosją, straci rację bytu (...) premier musi znosić kolejne upokorzenia". Redaktor "Rzeczpospolitej" nie szczędził gorzkich słów pod adresem premiera. Za to bardzo ostrożnie artykułował oceny pod adresem Rosji. W dwa miesiące później jeszcze zaostrzył kurs, gdy w kolejnym tekście zmienił się w adwokata Rosji. We wstępniaku do dodatku "PlusMinus" "Śmiertelnie groźny mit" pisał: "nie potrafiłem się dowiedzieć, jaki interes miałaby Rosja w przeprowadzeniu zamachu". Sprowadzał racje zwolenników zamachu do absurdu: "Odpowiedź główna to zemsta i chęć zastraszenia. Rosjanie, nie mogąc znieść suwerennościowej polityki śp. Lecha Kaczyńskiego, postanowili go za karę zabić, jednocześnie terroryzując cały region". Na pytanie: po co?, ośmiesza jeszcze bardziej swoich oponentów, wczuwając się w ich argumentację: "Rosjanie zawsze tacy byli. Nigdy nie odpuszczali wrogom, a kto im piaskiem w oczy sypał, tego w końcu usuwali". Cały tekst zmienia się w apologię Rosjan: "Na rosyjski spisek brak dowodów. Można wykazać bałagan niekompetencję, chaos, głupotę". Redaktor przedstawia jedyną teorię, którą jest skłonny przyjąć: "Ze wszystkiego, co do tej pory wiadomo, wynika, że polska załoga zdecydowała się lądować w warunkach, w których nie miała do tego prawa". Skąd jednak czerpał przekonanie, że piloci postanowili lądować, a nie np. odchodzić na drugi krąg? Tego nie zdradza i konkluduje: "Mit smoleńskiego spisku wydaje mi się zatem śmiertelnie groźny dla polskiej prawicy".
Od tej chwili szef "Rzeczpospolitej" żongluje różnymi koncepcjami na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej. Stawia znak równości między argumentacją "Gazety Wyborczej" i "Gazety Polskiej". O tej ostatniej pisze: "jest to dokładnie ten sam rodzaj zacietrzewienia, który wcześniej doprowadził "Gazetę Polską" do sugerowania, że niektórzy oficerowie BOR przeżyli katastrofę i zdążyli zadzwonić do domu". Słowem, dystansuje się od wszelkich koncepcji poza jedną: jest przeciwko obarczaniu strony rosyjskiej za cokolwiek (poza - rzecz oczywista - niezależnym od nikogo bałaganem, który w Rosji ma panować od zawsze).
Przewidujący redaktor "Rz" przygotowuje się nie tyle na raport ministra Millera, ile na skutki wyniku zbliżających się nieuchronnie wyborów parlamentarnych. Jeśli wygra Platforma Obywatelska - jest codzienne wydanie "Rzeczpospolitej". Przynajmniej od lutego br. jest ono redagowane tak, jakby od dawna było jasne, że wygra po raz kolejny Donald Tusk ("Być może premier naprawdę zaufał Rosjanom" - to kluczowe zdanie wydrukowane w "Rz" w styczniu br.). Jeśli natomiast na czele rządu stanąłby znów Jarosław Kaczyński, jest mutacja "Rzeczpospolitej" - tygodnik "Uważam Rze". A w nim już w pierwszym numerze znaczący tekst Bronisława Wildsteina: "Czy tragedia smoleńska stanie się polską sprawą Dreyfusa?". W "Uważam Rze" u boku redaktora naczelnego znajdziemy pióra gotowe stanąć w awangardzie politycznych przemian i rzecz jasna, w obronie prezesa Prawa i Sprawiedliwości.

Strumienie wolnego słowa
W tańcu św. Wita, powodowanym rozpoznawaniem politycznych wiatrów, jednak nie wszyscy uczestniczą. "Nasz Dziennik", Radio Maryja, "Gazeta Polska" - to główne bastiony prawdy o Smoleńsku. Redaktor naczelny "Gazety Polskiej".
Szeroki strumień informacji o Smoleńsku płynie z obszaru blogosfery, który tworzą internauci. To wielka i bardzo aktywna grupa, która wnikliwie komentuje każdą informację, którą zdobywają choćby dziennikarze "Naszego Dziennika". Żywe reakcje internautów wywołały informacje o zatrzymaniu, rewizji i odebraniu sprzętu fotograficznego i laptopów przez FSB reporterom "Naszego Dziennika" na lotnisku w Moskwie. Użytkowników internetu oburzają manipulacje i szkalowanie dobrego imienia, honoru i godności polskich pilotów. "To nie jest zabawne. Przez prawie rok były i są obrażane ofiary tragedii oraz ich rodziny. Nieprawdziwe wiadomości nie są prostowane i nie słyszałem, by mainstreamowe media przeprosiły kogokolwiek, gdy manipulacje wyszły na jaw. Tak dalej być nie może" - pisał jeden z uczestników dyskusyjnego portalu. Jego głos oddaje nastroje tysięcy innych obecnych w blogosferze.
Debata publiczna o Smoleńsku, wbrew stawianym jej zaporom, płynie kilkoma strumieniami. Także tym pozornie niewidzialnym - chociażby w internecie, i tym, którego nie sposób nie zauważyć - każdego 10. dnia miesiąca na Krakowskim Przedmieściu w marszu pamięci. Ostatnio wzięło w nim udział ok. 10 tys. uczestników. Jeden z górników, który przemówił w imieniu swoich kolegów z Jastrzębia-Zdroju, wołał: "Chcemy prawdy o Smoleńsku i przywrócenia godności śp. prezydentowi!". Jego głos nie przebił się do szerokiej opinii publicznej. Stacje telewizyjne oczekiwały, iż w centrum stanie postać Dominika Tarasa, który latem prowadził agresywną pikietę zakłócającą modlitwę pod krzyżem. Tym razem się nie przedarł. Jego wątła grupa wycofała się, odeszła, zniknęła.
Po zakończeniu marszu pamięci warszawska straż miejska zmiotła w popłochu kwiaty i palące się jeszcze znicze. Tak by nie został po zgromadzeniu najmniejszy ślad, jakby tam się nic nie działo, jakby nikogo tam nie było. Działania strażników tak naprawdę nie mają już znaczenia. Ludzi, którzy tu wrócą za miesiąc, nie da się wrzucić do kubłów jak wypalone znicze. Wrócą ci, którzy byli, i przyjdą jeszcze nowi. I nic i nikt nie zatrzyma ich potrzeby wspólnego trwania i bycia razem. Prowadzenia debaty twarzą w twarz - bez pośredników. Przy krzyżu, którego już fizycznie nie ma, a który będzie przecież tak widzialny.
 


Autorka jest medioznawcą, wykładowcą w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110407&typ=my&id=my01.txt

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz