kawałek historii
Znowu kawałek historii
. Jest rok 1921. Jest już po wojnie bolszewickiej. W Polsce zarządzono pierwszy spis powszechny.
Wyniki spisu podaję za Słownikiem Geograficznym Trzaski, Everta i Michalskiego wydanym w 1923 r
W tomie II na stronie 275 jest tabela: ludność według narodowości.
Ilości „głów” zaokrąglam do 10.000, udział procentowy pozostawiam jak w słowniku.
Podaję tylko 3 nacje: Polaków, Ukraińców i Żydów.
I tak: Polska liczy ogółem 27.190.000 ludności
W tym Polaków 18.810.000 tj 69,2% Ukraińców 3.880.000 tj 14% a Żydów – 2.120.000 tj 7,8%
W 10 lat po pierwszym spisie czyli w 1931 jest drugi spis. Wyniki podaję za NEP PWN wyd. w roku 1996. Do przedwojennych źródeł nie dotarłem.
Rok 1931 Ludność Polski ogółem to 32.100.000 w tym Polaków 20.650.000 tj 64%,
Ukraińców 5.140.000 tj 16% a Żydów 3.130.000 tj 9,8% ludności. Warto zwrócić uwagę, że procentowy udział Polaków zmalał o ok. 4% Ukraińców wzrósł o ok. 2% a Żydów mniej więcej o tyle samo. To w odniesieniu do ogólnej liczby mieszkańców.
Wręcz fascynująco to zaczyna wyglądać, kiedy się porównuje średni roczny przyrost każdej z tych nacji. Polaków przybyło przez 10 lat 1.840.000, Ukraińców – 1.270.000, a Żydów ok. miliona.
Tyle, że ten milion żydowskiej dzieciarni urodził się z miliona par Żydów które w roku 1921 zamieszkiwały Polskę. Te dzieci przeżyły. Roczny przyrost naturalny wynoszący 5% i to jeszcze utrzymujący się przez 10 lat – to chyba jakiś rekord.
Drugą zadziwiającą sprawą jest to, że przez ok. 700 lat bytowania na ziemiach polskich Żydzi dorobili się populacji ok. 2.000.000 i nagle przez 10 lat taki przyrost. Nie jestem z tych, którzy uważają, że w dwudziestoleciu międzywojennym mieli tu raj na ziemi ale nie musiało być chyba aż tak źle.
Przypomnę, że dzieje się to w państwie, które po 123 latach niebytu wywojował naród, dziś przez niektórych autorów żydowskich uważany za totalnie antysemicki.
Otóż jestem przekonany, że to właśnie w tym miejscu warto sobie przypomnieć III zasadę dynamiki Izaaka Newtona – że każdej akcji odpowiada równa i wprost przeciwnie skierowana reakcja.
Jeszcze pod koniec XIX w znacząca liczebnie i bardzo wpływowa grupa żydowskich działaczy i analityków politycznych – bodaj z całego świata– doszła do wniosku, ze Polska jest już trupem i nigdy nie wybije się na niepodległość. Ci ludzie nie byli odosobnieni w swoich politycznych przewidywaniach. Tak myślała bodaj większość elit Europy, jak i znaczna część polskich elit.
Futurologiczne myślenie i prognozy to jednak zupełnie coś innego niż czyn. A czyn był taki: w 1914 roku ci żydowscy działacze i finansiści, którzy wyznawali pogląd o rozkładzie narodu polskiego jako narodu wiodącego na tych ziemiach, poszli to cesarza niemieckiego z pomysłem stworzenia na terenach dawnego polskiego –nowego tworu państwowego – roboczo – czy nie roboczo – nazwanego Judeopolonią. Mniejsza o nazwę, najważniejsze, że pomysł w ogóle nie został skonsultowany z Polakami.
Wprawdzie inni – równie wpływowi działacze żydowscy – również z całego świata – łapali się za głowy twierdząc, że ta koncepcja nic dobrego Żydom nie przyniesie, ale mleko się rozlało. Wiadomość poszła w świat, a Kajzer przez dwa lata nie powiedział – nie. „Deal” był prosty – Niemcy byli zanęcani obietnicami kredytów na prowadzenie wojny.
Żeby było jasne. Ja nie mam żadnej pretensji o to, że polityczni analitycy żydowscy tak źle oceniali naród polski w 1914 roku.
Idący w tym czasie do Kielc żołnierze Kadrówki oceniali go podobnie. Ja się tylko dziwię, że przywódcy pewnego tylko kręgu narodu żydowskiego doszli do wniosku, że osiemnastomilionowy naród polski zgodzi się na władztwo dwumilionowego narodu żydowskiego, który od II w. n.e czyli od powstania Bar-Kochby nie lubił walczyć.
Dopiero rok 1916 przyniósł ostateczne fiasko koncepcji Judeopolonii. Już jednak rok 1917 zaserwował społeczeństwom europejskim miraże nadludzkiej szczęśłiwości niesionej przez komunizm, i już właśnie realizowanej w Rosji.
Relacje pomiędzy narodem polskim i żydowskim były u progu II Rzeczypospolitej zupełnie inne niż w okresach przedzaborowej świetności. Oba narody przestały być tak głęboko wewnętrznie spójne jak za czasów niepodległości. Najpierw naród polski (oczywiście szlachecki) wraz z niepodległością państwa stracił uprzywilejowaną pozycję „narodu α” i zaczął ulegać bardzo powolnym, ale widocznym procesom wynaradawiania. Z drugiej strony – zwłaszcza w kręgach żydowskiej inteligencji powstała trudna do zrozumienia ale bardzo wyraźna tendencja do asymilacji z Polakami. W końcu, wielkoprzemysłowy kapitalizm tworzył zupełnie nowe podziały przebiegające przez sam miąższ narodów. Nie mniej można uznać, że zarówno nacjonalizm polski jak i żydowski trzymają się całkiem dzielnie do dziś.
Jesienią 1918 zaczynają się w świecie szerzyć wieści o pogromach Żydów na terytoriach należących niegdyś do Rzeczypospolitej. Opinia międzynarodowa jest wstrząśnięta.
Zajmę się bliżej tylko jednym z tych tragicznych przypadków mianowicie sytuacją w czasie zdobywania Wilna 19kwietnia 1919 roku.
Wybrałem Wilno, bowiem pierwszy rzut wojsk polskich prowadzili wtedy ludzie o nieposzlakowanej do dziś opinii. Mianowicie 11 pułkiem ułanów, który zdobył dworzec kolejowy dowodził major Mariusz Zaruski, a całością kawalerii pułkownik Belina Prażmowski.
W dzień później, po kawalerii, w Wilnie pojawia się piechota i naczelnik Piłsudski. Jestem absolutnie przekonany, że o przebieg i ocenę wydarzeń, których sam nie był świadkiem Naczelnik zapytał właśnie tych dwóch – wymienionych przeze mnie z nazwiska oficerów. To przecież ludzie od lat należący do najbliższych.
A oto fragment listu, który w dniu 4 maja, po uspokojeniu sytuacji w mieście i okolicach Piłsudski wysłał do premiera Paderewskiego, będącego wtedy w Paryżu..:
„Gdym na drugi dzień świąt przyjechał do Wilna widziałem całe miasto płaczące ustawicznie ze wzruszenia i radości. /-/ znacznie gorzej było z Żydami, którzy przy panowaniu bolszewickim byli warstwą rządzącą. Z wielkim trudem wstrzymałem pogrom, który wisiał po prostu w powietrzu z powodu tego, że ludność cywilna żydowska strzelała z okien i z dachów i rzucała stamtąd ręczne granaty.” [koniec cytatu J. Piłsudski t. V str.81]
Chciałbym zwrócić państwa uwagę, że ten co strzela i rzuca ręczne granaty, to on nie jest ofiarą pogromu. A jeżeli jeszcze robi to z okien i dachów do kawalerii znajdującej się pod nim na ulicy, to on po prostu walczy, i to w niesłychanie korzystnej dla siebie sytuacji.
Na wojnie jest to praktyka codzienna, ze ten co się broni na ogół jest dobrze ukryty i nie jest istotne, czy to jest komin na dachu, czy krzaki w lesie. Jedno wszelako należy do dobrego tonu. Ten co strzela powinien mieć na sobie mundur lub inne oznakowanie (na przykład opaskę w odpowiednich barwach). Człowiek nie oznakowany nie jest uważany za żołnierza strony przeciwnej i bywa po prostu rozstrzeliwany. To na wojnie też jest w dobrym tonie.
Jeżeli major Zaruski wyprowadził swoich ułanów z tej kabały z niewielkimi stratami i jeszcze do tego zdobył dworzec, to ja się nie dziwię, że dostał za to Virtuti Militari.
Gwoli prawdzie muszę jednak przyznać, ze Żydzi wileńscy już 10 miesięcy wcześniej ostrzegali Polaków, że będą bronić Wilna.
. W czerwcu 1918 roku wileńska żydowska gazeta Lecte Najer pisała: „Przyłączenie do państwa polskiego odrzucamy jednomyślnie, mając w Wilnie 75.000 Żydów, czyli liczbę żadną miarą nie mniejszą niż Polacy... Gdyby była mowa o zmianie granic, to moglibyśmy się zgodzić na każde rozwiązanie, byle nie polskie. Gdyby wystąpiła tendencja oddania Wilna Polsce, wówczas musielibyśmy zmobilizować całe żydostwo w obronie naszej Jerozolimy litewskiej”.
Jedno jest pewne. Całego żydostwa redaktorom Lecte Najer nie udało się zmobilizować, bo 75.000 Zydów przykryło by czapkami całe polskie wojsko, które wyruszyło na podbój Wilna, nie mniej, idąca w awangardzie kawaleria, której liczebność nie przekraczała 1000 żołnierzy musiała się znaleźć w niezłych opałach.
Co do Lwowa w listopadzie 1918 r. Bardzo obszerny opis całości zdarzeń od dn. 1 listopada pióra dowódcy obrony Lwowa kpt. Czesława Mączyńskiego można znaleźć w Internecie. Jest to lektura smutna. Wynika z niego, że jeżeli nawet 22dniowy okres walk Polaków z Ukraińcami zakończył się pogromem Żydów – to ten pogrom nie wziął się z niczego.
Wprawdzie żywię przekonanie, że pogromy z lat 1918 – 20 to raczej walki ze zwolennikami „sowieckiej własci” ale jedynie w przypadku Wilna znalazłem odpowiednio dla mnie wiarygodny dokument, który w moim odczuciu przesądza sprawę.
Wprawdzie Żydzi raczej nigdy nie uważali Piłsudskiego za antysemitę a raczej wprost przeciwnie, ale za postępowanie Naczelnika w Wilnie to się chyba na niego obrazili. (zwłaszcza dziennikarze z Lecte Najer.)
Wprawdzie jego odezwa do mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego odnosiła się do wszystkich „nie czyniąc różnicy z powodu wyznania lub narodowości”, ale w następnych dniach Naczelnik rozmawiał o przyszłości z przedstawicielami Polaków, Litwinów i Białorusinów, a nie ma słowa o tym, żeby rozmawiał z Żydami.
Przytoczę jeszcze fragment innej wypowiedzi Piłsudskiego. Jest to zakończenie wywiadu, którego udzielił korespondentowi Kuriera Porannego w dn. 26.8.1920 r. A więc w 10 dni po załamaniu się bolszewickiej ofensywy na Warszawę. Lwów był stale zagrożony przez bolszewików, Lida, Baranowicze, Wilno – w sowieckich rękach, a walna rozprawa nad Niemnem rozpoczęła się w cztery tygodnie później.
Ten ostatni fragment wywiadu dotyczył zachowania Żydów w najtrudniejszym okresie wojny.
A oto on:
„Ale Żydzi nie wszędzie zachowywali się źle. W Łomży i Mazowiecku dzielny stawiali opór bolszewikom. W Mazowiecku najeźdźcy rozstrzelali kilku. /-/ Natomiast rzecz dziwna, jak wiele zresztą rzeczy w Polsce, – tuż obok w sąsiedztwie: w Łukowie, w Siedlcach, w Kałuszynie, w Białymstoku, dalej – we Włodawie miały miejsce liczne, czasem nawet masowe ze strony Żydów wypadki zdrady stanu.”
Reasumując: Takie rozpoczęcie współistnienia tych dwóch narodów w odrodzonym Państwie Polskim nie wróżyło na przyszłość nic dobrego. I rzeczywiście szło to kulawo – ale szło.
W czerwcu 1925 roku w Sulejówku były Naczelnik Państwa przyjmuje delegację byłych żołnierzy Żydów. (Dążących do asymilacji). Podczas rozmowy powiedział im: „praca wasza ciężka i trudna, pozornie dzisiaj bezcelowa i beznadziejna. Społeczeństwo wyraźnie rozdzielone jest na dwa światy, dwa różne nacjonalizmy. Od jednego i drugiego jesteście odepchnięci. Sami – i dlatego nieliczni.”
Jest to jedyny przekaz z tej rozmowy jakim dysponuję.
Nie napiszę tu pracy naukowej o tych stosunkach przytoczę tylko garść wspomnień moich i moich przyjaciół z tamtych czasów, krasząc je cytatami ważniejszych person.
Czasem taka prywatna – czy jak kto woli – bliska historia może lepiej, choć nie zawsze obiektywnie, przybliżyć wielkie problemy epoki.
Mój znacznie starszy ode mnie przyjaciel, chirurg i taternik – lwowiak, który dwa pierwsze lata studiów zdążył ukończyć przed wojną w swoim rodzinnym mieście, tak mi opowiadał już w latach pięćdziesiątych: „jajko przed wojną kosztowało we Lwowie 3 grosze, ale jak chciałeś kupić śmierdzące jaje i to z pełną gwarancją, że jest zepsute, to musiałeś zapłacić złotówkę. Kupowało się je w żydowskich sklepikach w przeddzień żydowskich manifestacji czy pochodów, podczas których były one zużywane…”
Oczywiście, rzucanie zgniłymi jajami nie jest wyrazem ekumenicznej miłości bliźniego, ale trzeba zauważyć, że miotacz jaj znajdował się w niesłychanie trudnej sytuacji.
W jednym ręku trzymał jaje gotowe do rzutu, w drugiej torbę lub koszyk z pozostałą amunicją, a o kilkanaście metrów przed nim grupa demonstrantów wcale nie bezbronnych. A posiadana przez nich broń – to nie jaja, tylko na ogół okute laski i kije.
Wprawdzie przy pomocy zbuka trudno było zrobić komuś fizyczną krzywe, ale poniżenie czasem jest gorzej odbierane niż ból.
Bijatyka zresztą mogła mieć miejsce w różnych układach. W tamtych latach w całej niemal Europie mógł się bić każdy z każdym. Komuniści z socjalistami, narodowcy z kosmopolitami, itp.
Ludzkość to lubi, od kiedy wiele tysięcy lat temu sapiensi wytłukli neandertali (a może odwrotnie?)
Nadzieję na poprawę w stosunkach polsko-żydowskich budzą elity. Właściwie intelektualna, naukowa i twórcza elita żydowska jest bardzo silnie związana z Polską i Polakami. Nie będę przypominał nazwisk tych niezwykle zasłużonych dla Polski osób, bowiem zakładam, że są one ogólnie znane. Cóż z tego, kiedy co najmniej 1/3 urodzonych w Polsce Żydów nie zna języka polskiego, a większość go straszliwie kaleczy. A poza tym przez całe dwudziestolecie bardzo silna jest frakcja prosowiecka.
- Andrzej Wilczkowski - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
3 komentarze
1. ciąg dalszy 1.
Nadchodzi jednak nieuchronnie rok 1939
W dniu 1 września w polskojęzycznej gazecie żydowskiej „Nasz przegląd”
ukazuje się apel organizacji syjonistycznej, a dn 2 września utrzymana w
tym samym tonie odezwa Rady Rabinów, której najważniejszy fragment
przytaczam.
„My Żydzi, dzieci tej ziemi od zamierzchłych czasów, stajemy wszyscy w
karnym ordynku, zwarci i opanowani na wezwanie Pana Prezydenta
Rzeczypospolitej i Naczelnego Wodza, aby bronić naszej ukochanej
Ojczyzny, każdy na wyznaczonym mu przez władze posterunku i oddamy, gdy
zajdzie tego potrzeba, na ołtarzu Ojczyzny, nasze życie i nasze mienie
bez reszty.
Całość w Wikipedia na str. Historia Żydów w Polsce.
Bardzo ważna to deklaracja, tyle, że spóźniona niejako podwójnie – o pięć dni i o pięć lat.
Oba opóźnienia można z łatwością wytłumaczyć. Opóźnienie o pięć dni
mogło wynikać ze wstrzymania mobilizacji powszechnej na życzenie
aliantów ale ,moim zdaniem, nie miało ono żadnego wpływu na przebieg
kampanii. Zupełnie inaczej postrzegam to opóźnienie, które nazywam
„opóźnieniem pięcioletnim.”
Społeczność żydowska w Polsce – wprawdzie liczna, była jednak jedną z
najuboższych społeczności żydowskich na świecie. Nie zmienia to postaci
rzeczy, że w stosunku do ogółu Polaków Żydzi byli bogaczami na miarę
nawet bieda-domków – czy zgoła ruder jakimi dysponowali zwłaszcza w
małych miasteczkach. Przede wszystkim umieli obracać pieniędzmi.
Pamiętam z przed wojny zdanie mojej matki – które z dumą wypowiadała:
„wystarczy słowo twojego ojca, a Żydzi sobie nawzajem żyrują weksle”.
Zdanie wymaga wyjaśnienia.
Otóż ojciec mój – psychiatra – był dyrektorem komunalnego szpitala
psychiatrycznego w Gostyninie – w owym czasie na 500 czy 600 łóżek. W
całej okolicy nie znalazła się ani jedna firma z kapitałem
wystarczającym do tego, aby się podjąć zaopatrywania szpitala. Polscy
okoliczni „biznesmeni” byli bezradni. Żydowscy sobie poradzili. Drobni
kupcy pożyczali sobie nawzajem pieniądze, a ponieważ jedni do drugich
mieli zaufanie powiedzmy – ograniczone – więc wystawiali weksle, które
jedni drugim żyrowali.
Dostawy docierały do szpitala w terminie i w dobrym gatunku, szpital też dotrzymywał terminów płatności.
Tak sobie wzdycham nad odezwą rabinów z dn. 2 września 39.
Gdyby posiadacze gigantycznych fortun na świecie wcześniej dostrzegli śmiertelne zagrożenie..
Co tu wzdychać – nie dostrzegli.
Widział je na pewno pewien szlachcic polski, który na kilka tygodni przed śmiercią mówił w rodzinnym gronie:
„Będzie wojna, straszna wojna. Mnie już nie będzie i wy tą wojnę przegracie…”
Na cytowanej stronie Wikipedii można znaleźć wyliczenie, że w Kampanii Wrześniowej w wojsku Polskim walczyło ok. 120.000 Żydów.
Nie wiem czy się twórcy tej strony internetowej trochę nie zagalopowali.
Wszystkich powołanych pod broń było w 1939 roku ok. 950.000. żołnierzy.
Żołnierz w pełni wyszkolony – to rocznik 1916 lub starszy. Cały wyż
demograficzny, o którym pisałem na początku był w ogóle za młody do
służby wojskowej.
W tym miejscu posłużę się dwoma tekstami.
Pierwszy – to krótka uwaga Apoloniusza Zawilskiego autora takich dzieł
jak „Polskie Fronty”, czy „Bitwy Polskiego Września”, w 1939 r. –
dowódcy baterii haubic.
– Wiesz – mówił mi kiedyś – u siebie w baterii celowniczymi porobiłem
Żydów. Oni umieli szybko liczyć. Nie tracili tej umiejętności nawet pod
silnym ogniem niemieckim. Dla artylerzysty taką cezurą emocjonalną w
boju to jest dopiero zobaczenie twarzy przeciwnika. Piechur jest do tego
przyzwyczajony – artylerzysta – nie.
Drugi tekst to relacja p. Stanisława Witkowskiego, która została mi
udostępniona przez jego syna, a mojego przyjaciela Ryszarda. Tekst ten
już raz wisiał w moim blogu, ale zniknął w nieznanych mi
okolicznościach.
Rysio udostępnił mi go po raz drugi.
Sam wprawdzie napisałem całą książkę o bitwie pod Mokrą w dn 1 września,
ale pierwszy dzień walk zupełnie nie oddaje dramatu całej kampanii, W
tym zresztą nikt nie zastąpi uczestnika zdarzeń.
Stanisław Witkowski
T A K B Y Ł O
Wraz z rodziną prowadziłem gospodarstwo rolne w Karsznicach Dużych koło
Łowicza. W marcu 1939 r. zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby
wojskowej. Służbę odbywałem w jednostce wojskowej w Łowiczu, w 10 Pułku
Piechoty 9 kompanii 3 batalionu.
Dowódcą Kompanii był por. Domański, dowódcą Batalionu był mjr. Roszkowski, a dowódcą Pułku płk. Krudowski.
Zakwaterowali nas w koszarach naprzeciw szpitala Rzeplickiego. Warunki
były ciężkie, ponieważ po ogłoszeniu pierwszej mobilizacji z koszar
wyszło regularne wojsko i zabrali wszystko z koszar. Bo zanim
przewieziono ich nad granicę nocowali po wsiach w stodołach. W koszarach
pozostał duży nieład, wszystko było porozrzucane trzeba było montować
łóżka ustawiać szafy. Było chłodno a nie było opału.
W tym miejscu byliśmy do czerwca, ćwiczyliśmy musztrę i strzelanie.
Byłem bardzo dobrym strzelcem, otrzymałem nawet odznakę za dobre
strzelanie. Było to wynikiem mojego członkostwa w Kole Młodzieży
Wiejskiej „Wici”, gdzie te rzeczy ćwiczyliśmy. Za tę odznakę otrzymałem
nawet przepustkę do domu, do którego miałem zaledwie12 km. Gdy tylko
nadarzała się sposobność wychodziłem przez dziurę w płocie i szedł do
domu, aby pomóc w gospodarstwie np. wyrzucić obornik z obory.
Pewnego dnia, gdy wracałem wieczorem do koszar dziurę w płocie zastałem
zabitą sztachetami, schowałem się w pobliskie krzaki i myślałem, co tu
zrobić, naraz patrzę a tu idzie oficer i kieruje się do tej dziury,
popatrzył na sztachety, kopnął nogą dwa razy w nie i wszedł do
jednostki. Niewiele myśląc odczekałem chwilę i wszedłem za nim.
W mojej drużynie było dwóch Żydów i dwóch Ukraińców. Gdy mówiłem, że
chętnie urwałbym się do domu, aby wywieść obornik na pole, to Ukraińcy
się dziwili, po co obornik na pole. U nich obornik się suszy i pali się
nim w piecach, gdyby wywozili obornik pod zboża to te by wyległy. Nie
rozumieli, że tu ziemie nie były tak dobre jak te na Ukrainie. Zawsze
zazdrościłem im, że mają tak urodzajną ziemię.
Żydzi natomiast chyba przewidywali, co ich może spotkać. Nieraz mówili:
„jeżeli będzie wojna i Niemcy ją wygrają to z nami koniec”.
.
Od czerwca chodziliśmy na poligon w Dzierzgowie, ćwiczyliśmy strzelanie,
szczególnie z nowych karabinów. „ Mówią, że to karabiny z Francji”,
naboje do nich były inne, trochę grubsze i dłuższe chyba przeciw
pancerne, mogły przebić dosyć grubą blachę.
Jednego razu dotarliśmy na poligon około jedenastej a po ćwiczeniach
wróciliśmy po ósmej wieczorem, szybko zjedliśmy kolacje, bo wyznaczyli
nas na nocną wartę pod magazyny MOP.
Magazyny MOP były w byłym klasztorze Dominikanów przy ulicy Podrzecznej.
Gdy tam poszliśmy, zastaliśmy duży ruch. Magazyny otwarte a z piętra po
deskach spuszczają karabiny maszynowe, skrzynie z amunicją i mundury.
Nas od razu umundurowali w te nowe mundury.
Jednego dnia ledwo wypiliśmy kawę a już każą nam się zbierać i maszerować na łąki dzierzgowskie.
Gdy tam dotarliśmy, patrzymy, a na łące stoi cały 10 Pułk z Łowicza. W
oddali widać ustawiony ołtarz polowy i mówią, że będzie msza, a patrząc
na oficerów, ich poważne miny wiedzieliśmy, że będzie się działo coś
ważnego.
Pułkownik przed mszą wygłosił mowę, mówił, że jedziemy na granicę, a tam
albo będzie wojna albo spokój. Ukraińcy, którzy byli w naszym plutonie
płakali, a taki Kuś, który tam był powiedział, że on mógł być w Ameryce,
że mógł wyjechać, ale nie wyjechał - a potem zginął.
Po przemówieniu była msza, po której pobraliśmy cały ekwipunek oraz
racje żywnościowe. Zapakowali nas do pociągu i pojechaliśmy w kierunku
Bydgoszczy. Niektórzy płakali, inni pisali listy, a mnie było wszystko
jedno tu i tak nie było mi dobrze siedzieć, bo jakoś za blisko domu.
Rozlokowano nas w Smogólcu nad rzeczką Kcynianką, nasz pluton zajął
pozycje w pobliżu mostu. Przed nami była rzeka a za nami jakieś dwieście
metrów wieś Smogólec. Za rzeką w odległości około czterech do pięciu
kilometrów była wieś Lipa a do granicy niemieckiej było około
czternaście kilometrów.
Pułki ze Skierniewic, Łowicza i Kutna były włączone do Armii „Pomorze” i
rozlokowane od Kcynii do rzeki Noteci. W Kcyni był ulokowany pułk
artylerii ze Skierniewic było tam całkiem dużo tej artylerii.
Cały czas kopaliśmy okopy, rowy strzeleckie i umacnialiśmy drutami i
zasiekami. Traktowaliśmy to, jako ćwiczenia, bo tak naprawdę to nie
wierzyliśmy, że wojna wybuchnie. W wolnych chwilach chodziliśmy do wsi.
Ze zdziwieniem patrzyłem na organizacje wsi. Chleb był rozwożony wozem
po wsi i nikt nie wypiekał we własnym zakresie. Po raz pierwszy
zobaczyłem weki, w których były przechowywane pasztety i mięso. W
zagrodach widziałem maszyny, które w okolicach Łowicza oglądałem tylko w
majątku Boskich w Czerniewie. Podziwiałem porządek, ład i czystość na
podwórkach.
Wieś była zamieszkana głównie przez ludność niemiecką. Do stacjonujących
żołnierzy Polacy odnosili się dobrze a Niemcy wrogo. Gdy wychodziliśmy
na patrol, za most do Lipy, widzieliśmy jak młode niemczaki zbierają się
w grupy i o czymś żywo rozmawiają, gdy przechodziliśmy obok nich,
odwracali się do nas tyłem. Wieczorami musieliśmy się mocno ubezpieczać.
Raz polscy chłopcy powiedzieli nam, że w jednym domu będzie „muzyka” i
prosili żebyśmy przyszli. Wieczorem uzyskaliśmy zgodę na wyjście w
grupie około 10 osób. Potańczyliśmy, ale tylko z dziewczynami polskimi.
Jeden z kolegów próbował prosić niemiecką dziewczynę do tańca, ale ta
bez słowa odwróciła się do niego tyłem. Po ubiorze można było poznać,
która dziewczyna jest Polką a która Niemką. Koledze z drużyny wpadła w
„oko” polska dziewczyna z wzajemnością. Tańczyli ze sobą cały czas.
Następnego dnia przed wieczorem kolega poprosił nas abyśmy poszli z nim
na spotkanie z tą dziewczyną do jej domu. Dziewczyna była bardzo
uradowana, że przyszliśmy, bo u niej w domu siedział niemiecki chłopak, z
towarzystwa którego, nie była zadowolona. Ponieważ odwracał się do nas
tyłem poprosiliśmy go, aby wyszedł. Odpowiedział nam bardzo niegrzecznie
ciągle stojąc do nas tyłem, kolega nie myśląc dłużej pomógł mu wyjść za
próg. Gdy wracaliśmy obok stawu, który był obrośnięty krzakami, z tyłu
ktoś strzelił do niego z dubeltówki śrutem w tyłek. Ogłoszono alarm w
okopach, sprawcy nie znaleźli a kolegę odwieźli do szpitala. Nam
zabroniono wychodzić z okopów.
Wtedy jeszcze nie do końca rozumieliśmy znaczenie słowa „ROZKAZ”.
Pewnego dnia do okopów przyszedł Polski chłop ze Smogólca i mówi
porucznikowi, że jego sąsiad Niemiec na strychu ma karabin maszynowy.
Porucznik poszedł wraz z patrolem, przeszukali wskazane gospodarstwo,
ale karabinu nie znaleźli.
Na dwa dni przed wojną ponownie przyszedł ten Polak i mówi do
porucznika: „Panie, tam na strychu jest drugi strych z podwójną ścianą,
jak mu nie zabierzecie tego karabinu to on was wybije”.
Do wsi poszedł duży patrol z oficerem, weszliśmy na podwórze wskazanego
gospodarstwa. Było to duże gospodarstwo urządzone z niemiecką
dokładnością oddalone od tyłów naszych okopów o ok.200 metrów. Porucznik
pyta Niemca ”masz karabin” a on, że nie ma. Chłopaki rozeszli się po
gospodarstwie a kilku poszło na wskazany strych, naraz jeden krzyczy, że
tu jest karabin maszynowy. Niemiec rzucił się do ucieczki, wpadł do
chlewni, my za nim, on dopadł do snopka zboża a za snopkiem był karabin,
chwycił ten karabin, ale w tej samej chwili porucznik strzelił mu w
głowę z pistoletu. Weszliśmy na strych, karabin maszynowy był wycelowany
dokładnie w nasze okopy. Strach pomyśleć, co by było, bo amunicji przy
karabinie było całkiem dużo.
Ponieważ w gospodarstwie nie było innych ludzi, dwie świnie i dwie
jałówki pognaliśmy do kuchni do okopów, bo racje żywnościowe mieliśmy
głodowe.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy w okopach wesoło gwarząc i opowiadając
różne historyjki patrzymy a od sztabu idzie a właściwie biegnie oficer,
wszedł do okopu i mówi „Ribentrop i Mołotow podpisali pakt o nie agresji
– chłopcy dla nas to znaczy WOJNA”.
Następnego dnia wydano nam pełen zapas amunicji, nie wolno nam było
oddalać się od okopów, mieliśmy zakaz chodzenia do wsi. Po zmroku
obserwowaliśmy jak saperzy minują most, spojrzeliśmy po sobie i wtedy
coś do nas dotarło.
Do rana nikt z nikim nie zmienił słowa. Na porannym apelu panowała cisza
a potem nikt nie robił zbędnych rzecz, podczas czyszczenia broni każdy
robił to wyjątkowo dokładnie. Niektórzy pisali listy do rodziny.
Wieczorem wydano mam żelazne racje żywnościowe sprawdzili czy wszyscy
mają „nieśmiertelniki”.
Do okopów przyszedł dowódca kompanii mjr.Król. Powiedział, że wojna
rozpocznie się lada chwila, po drugiej stronie Niemcy przygotowali duże
siły, nie mamy odwrotu tu nasz grób nasza mogiła, kto się cofnie bez
rozkazu dostanie kule w łeb. Tej nocy nie wolno nam było się rozbierać
przykryliśmy się płaszczami i próbowaliśmy zasnąć.
O godzinie drugiej w nocy obudził nas straszny harmider, jęki ludzkie
oraz pojedyncze strzały we wsi za rzeką, widać było łuny pożarów, paliło
się kilka gospodarstw, byliśmy pewni, że palą się polskie gospodarstwa.
Ogłoszono alarm w okopach, była lekka mgła i nie widzieliśmy, co dzieje
się we wsi, naraz na moście widzimy wozy i ludzi, którzy uciekają w
wielkim popłochu, większość z nich jest poraniona i zbroczona krwią, na
niektórych wozach siedzą zakonnice i księża.
Przez most uciekali Polacy.
Były to porachunki sąsiedzkie na tle narodowościowym. Przepuściliśmy ich
i nie mogliśmy im pomóc, nie było rozkazu. Kapral powiedział to
niechybny znak, że nadchodzą Niemcy, kazał skoczyć po kawę, bo nie
wiadomo, co może być.
Patrzymy, a dowódca naszego plutonu, Kocar, pędzi od strony dowództwa
batalionu od Majora i krzyczy: ” Chłopcy, wojna „! „ Niemcy ruszyli na
granicę są pod Kcynią zaraz będą tutaj”.
Po ucieczce grupy ludzi przez most i słowach dowódcy, nastała taka
cisza, że nikt nie śmiał się poruszyć. Gdy rozwidniło się na dobre
usłyszeliśmy warkot motoru. Do okopów przyszedł pułkownik Cyklingowski i
mówi: „Chłopcy, chłopcy, nie wychylać się, bo mogą kogoś zabić”.
Od wsi w kierunku mostu jechał niemiecki czołg. Dojechał do mostu
wysiadło, z niego dwóch żołnierzy w mundurach wojskowych w hełmach na
głowie, te hełmy były jakieś inne, byliśmy pewni, że to Niemcy.
Popatrzyli na most, pochodzili po nim potupali nogami, wsiedli z
powrotem i ruszyli w naszą stronę.
Przed mostem była polanka z małym laskiem i kilkoma dużymi drzewami oraz
krzakami. Te drzewa i krzaki bardzo ładnie nas zasłaniały, ziemia
wokoło była torfowa z dosyć dużymi dołami. Każdy z nas czeka, kiedy go
sprzątną. „Za co nie strzelają”, wszyscy się pytają. Spokojny głos
odpowiedział: ”Nie było rozkazu”.
W momencie jak czołg dojechał do połowy mostu, most i czołg wyleciał w powietrze.
Od stron Lipy nadjeżdżały samochody wojskowe, z których wyskakiwali
żołnierze i rozkładali karabiny maszynowe, mieli ich bardzo dużo. Jak
zaczęli ciąć z tych karabinów to z tego lasku, co był przed nami to
tylko wióry się sypały. Gdy podeszli bliżej dostaliśmy rozkaz i
zaczęliśmy strzelać.
Niemcy kryli się za samochodami i posuwali się do przodu, gdy podeszli
bliżej, coraz częściej któryś spadał z samochodu albo zastawał za
samochodem. Gdy podchodzili coraz bliżej, coraz więcej ich zostawało za
samochodami, gdy doszli do jakiegoś rowu samochody się zatrzymały, a
żołnierze pochowali się w rowie i dopiero wtedy zaczęli zasypywać nas
ogniem z karabinów maszynowych.
Taka strzelanina trwała kilka godzin.
W tym czasie Niemcy podciągnęli artylerię, albo jakieś ciężkie granatniki. Jak zaczęli prać to
za wsią jak gdyby piekło się otworzyło, zobaczyliśmy ogień i
usłyszeliśmy huki a za nami ziemia się podnosiła od wybuchów pocisków.
Nasze okopy były przesypywane ziemią, kapral powiedział, „ ale się
cholery dobrze wstrzelali”.
Po długim ostrzale artyleryjskim Niemcy poszli do ataku. Wtedy nasza
artyleria zaczęła strzelać do atakujących, gdy podchodzili blisko rzeki
my dostaliśmy rozkaz do strzelania.
Po pewnym czasie rzucili granaty dymne, „chyba będą się wycofywać”, ktoś krzyknął. Pierwszy atak został odparty.
Po godzinie, artyleria znowu zaczęła prać i Niemcy poderwali się do
ataku. Nasza artyleria też mocno waliła a my celowaliśmy już bardzo
spokojnie. Gdy znowu rzucili granaty dymne wiedzieliśmy, że się
wycofują. Chyba zobaczyli, że nie przejdą – pewno obliczyli straty i
gdzieś się wycofali. Ostrzeliwała nas tylko artyleria, ale rzadko.
W nocy przyszedł oficer i powiedział, że nasza kompania została wyznaczona do osłony wycofujących się wojsk.
Niemcy przerwali front i aby uniknąć okrążenia musimy się wycofać.
Pułk odskakuje w nocy i cały dzień się wycofuje, my musimy go osłaniać
do wieczora, wieczorem wycofujemy się i przez noc musimy dołączyć do
pułku.
Nasza kompania rozsunęła się wzdłuż całych okopów. Niemcy zaatakowali
tylko raz, ale słabo i udało nam się ich powstrzymać. Pewnie myśleli, że
się nie wycofaliśmy.
W dzień po wycofaniu się większości naszych wojsk, wysłali nas na patrol
nad rzekę. Ze mną był żyd z innej drużyny. Idziemy pochyleni cały czas
się rozglądaliśmy, w ręku ściskałem RKM. Naraz żyd krzyczy: „ Witkowski
patrz – tam Niemcy idą”, i w nogi. Ja patrzę w tym kierunku, oczy
wytrzeszczam, nie widzę nic. Myślę sobie: Jak zobaczę Niemców, to będę
strzelał, to nie popuszczę! Będzie, co ma być, mam w ręku RKM”.
Rozglądam się, nikogo nie ma, żydka też. UCIEKŁ.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. ciąg dalszy 2.
A
przecież nie wolno z posterunku uciec. Przecież to jest wojna. Bez
rozkazu nic nie można zrobić, a za to, co on zrobił to powinna być kula w
łeb. Wróciłem do okopów sam. Powiedziałem porucznikowi, co się stało a
On tylko pokiwał głową i nic nie odpowiedział.
O godzinie dziesiątej wieczorem przyjeżdża do okopów Wujec i mówi: ”Szybko się wycofujemy”.
MY SIĘ WYCOFUJEMY.
. Wyznaczono nam ilość amunicji i broni, jaką każdy ma zabrać ze sobą.
Dowódcy powiedzieli, że mamy dwie doby opóźnienia, a musimy dołączyć do
pułku, mogą nas bombardować.
Mój Boże bombardować przez dwa dni.
Rozpoczął się morderczy bieg z pełnym uzbrojeniem. Największy problem
mieli ci, który pociły się nogi lub mieli źle okręcone onuce w butach.
Widziałem łzy w oczach kolegów, którzy mieli ten problem, bo nie było
czasu, aby się zatrzymać, aby poprawić onuce. Gdy nad ranem na chwile
zatrzymaliśmy się zdjąłem pas, zobaczyłem, że pod pasem miałem pianę.
Przez całą noc przelecieliśmy ponad pięćdziesiąt kilometrów. Inni to i
karabiny popuszczali – ja tam karabinu nie puściłem, myślę sobie, „co
upuszczę, to upuszczę, ale karabinu to nie, jeszcze dam radę”. Po bardzo
krótkim postoju biegliśmy dalej.
Prowadził nas porucznik Król.
Wychodziliśmy z jakiegoś lasku a przed nami taka elegancka łączka, może
ze dwa hektary pięknej łąki, z jednej strony tej łączki były drzewa,
które ładnie nas zasłaniały.
W pewnej chwili dostaliśmy komendę „rozproszyć się i padnij”.
Usłyszeliśmy warkot samolotu, to był niemiecki samolot, poczym
zobaczyliśmy na niebie dwie czasze spadochronu.
Gdy spadochrony zbliżały się do ziemi, dostaliśmy rozkaz okrążyć je. Po
wylądowaniu zobaczyliśmy dwie młode dziewczyny ubrane tak jak nasze
dziewczyny, które wyszły na pole na głowach miały zapaski.
Zaprowadziliśmy je do oficera, który zaczął je wypytywać, co tu robią,
okazało się, że nie umieją ani słowa po polsku. Oficer zaczął je pytać
po niemiecku, nie odpowiedziały żadnym słowem.
Wtedy wydał rozkaz „rozstrzelać”.
Spojrzał po nas, ale wszyscy spuściliśmy wzrok. Jak wspomniałem w naszym
plutonie było kilku Żydów i dwóch od razu zgłosiło się na ochotnika.
Po chwili biegliśmy dalej.
W naszym plutonie był Niemiec Szwajder. Mieliśmy przeskoczyć przez
wysoki płot i przeprawić się przez rzekę, bo był zerwany most. Cały czas
byliśmy bombardowani i ostrzeliwani. Gdy staliśmy przy tym płocie,
Szwajder mówi do mnie: ”Witkowski, daj RKM”.
Myślę sobie: „ Mój RKM numer dwieście jeden - Niemcowi”.
Do dziś pamiętam jego numer, niosłem GO cały czas.
Położyłem rękę na spuście, odbezpieczyłem i wycelowałem w Niemca. Tak pewnie się poczułem.
W tej chwili padła komenda: „ Rzędem się ustawić i skok”. Odwróciłem się w kierunku majora i chciałem dołączyć do kolegów.
Zanim zrobiłem krok coś usłyszałem, odwróciłem się, a Niemiec już był za
płotem. Major widział to i woła, Szwajder, kula mu w łeb, ale po nim
już śladu nie było.
Przed wieczorem dołączyliśmy do pułku.
Gdy rano wychodziliśmy z lasu nadleciały samoloty. Wróciliśmy do lasu z
powrotem i ukryliśmy się w gałęziach a mimo wszystko byliśmy bardzo
celnie ostrzeliwani przez samoloty. Oficerowie wyszli na brzeg lasu i
obserwowali przedpole przez lornetki. Zwrócili uwagę, że na wzgórzu stał
pastuch, który machał kijem w tych kierunkach gdzie było ukryte nasze
wojsko.
Jeden z oficerów powiedział „zdjąć tego pastucha”. Strzelcy wyborowi
załatwili sprawę. Samoloty bez ostrzału zrobiły dwa kółka i odleciały.
My bez przeszkód szliśmy dalej.
Tu musze powiedzieć jedną rzecz, którą uświadomiliśmy sobie dopiero w kilka dni po odwrocie.
Zaczęliśmy cenić naszych dowódców i oficerów. Wiedzieliśmy, że tylko w
nich jest nasza nadzieja, wpatrywaliśmy się w Nich jak w obrazek,
podziwialiśmy ich spokój i jak gdyby pewność siebie. Gdy padał rozkaz
natychmiast podrywaliśmy się, aby go wykonać, głęboko przeświadczeni, że
tylko to może nas ocalić. Gdy wychodzili, aby obserwować pole,
patrzyliśmy na Nich jak w razie, czego Ich osłonić, chociaż nie
rozmawialiśmy z kolegami w oczach wszyscy mieliśmy jedną straszną myśl,
co my zrobimy jak ICH zabraknie.
W takich chwilach człowiek nie myśleli o śmierci o domu o rodzinie, właściwie nie myśli o niczym.
Wychodziliśmy z lasu, zaczynała się wieś, dalej widać było kościół. Z
lasu wychodziły dwie drogi, które łączyły się za kościołem. Wieś była
zapchana wojskiem. Przeszliśmy obok kościoła i idziemy obok krzyża.
Patrzymy, jakiś człowiek w naszym płaszczu stoi na drodze, ale boso.
Ktoś ty - spytali na przedzie, a ten chodu do kościoła. A zaraz Major
krzyczy: „strzelać”. No to my puściliśmy serię i dostał.
W tym momencie z wierzy kościoła zaczęły grać karabiny maszynowe.
Wszyscy padliśmy na ziemię wczołgaliśmy się w rowy i zaczęliśmy strzelać
w kierunku wierzy kościelnej.
To byli dywersanci, 5 kolumna, Niemcy.
Z lasu wychodził nasz kolejny oddział i nie widział, co się stało i zaczął do nas strzelać.
Jak się Major zorientował, o co chodzi, zaczął krzyczeć: „ przerwać
ogień”. W tym czasie nasi już załatwili tych na wieży. Miał takiego
eleganckiego konika – karego. Podjechał nim pod las i wyjaśnił sprawę.
Zaczęliśmy dalej się wycofywać. Podjechał do nas Major na koniu i mówi: „
Jedna drużyna do uśmierzenia cywilów”. A taki Żydek Babka, który był z
Łodzi powiedział: „ Niech czwarta drużyna idzie”. Pomyślałem: „ Niech
cię diabli wezmą, wpadłem i ja”.
Porucznik tylko powiedział, żeby uważać, bo oni wszyscy są uzbrojeni
Jak się wycofywaliśmy to każdy zbierał pociski po drodze, żeby było,
czym się bronić, a ten Babka zbierał kosztowności. Raz jak my się z
Niemcami ostrzeliwaliśmy i zginął oficer, to Babka przyczołgał się do
niego i zegarek mu z ręki ściągnął. Mówił, że już mu się nie przyda. A
miał już przy sobie, złoty nóż, łyżki złote i inne kosztowności, bo jak
byliśmy jeszcze w okopach, to zabierał, rabował. Patrzyłem na niego i
myślałem sobie, po co mu to wszystko. Potem zginął podczas jakiegoś
nalotu.
Biegliśmy rozproszeni przez płoty od gospodarstwa do gospodarstwa,
większość była otwarta a w nich przerażeni ludzie, w jednym, z którego
jak ktoś twierdził padły strzały, drzwi zamknięto i słychać było trzask
zasuwy.
Na nawoływania i walenia kolbami karabinów w drzwi nikt nie reagował.
Padł rozkaz „ granaty do środka” i pobiegliśmy dalej. Po chwili dom
stanął w ogniu.
W jednym gospodarstwie zauważyliśmy uchylone drzwi do stodoły.
Padł rozkaz „przeszukać stodołę”. W środku znaleźliśmy spadochroniarza, który przechodził przez dyszel od wozu.
Gdyby schował się pod wiązkę słomy nikt by go nie zauważył, przeszukiwaliśmy bardzo pobieżnie, spieszyliśmy się.
Przyszedł Porucznik i próbował z nim rozmawiać po polsku i niemiecku,
nie powiedział ani słowa. Pytał, jakiego jest wyznania, on nic tylko
idzie w kierunku Porucznika, gdy zrobił szybki ruch w kierunku kieszeni,
Żyd mu rąbnął z karabinu, a Porucznik poprawił z pistoletu i wylatujemy
na podwórze. Na podwórzu było jeszcze trzech. Padł rozkaz
„rozstrzelać”. Żydzi załatwili sprawę. Wróciliśmy pod kościół.
Tam, jeszcze dwunastu stało pod płotem i zaraz ich rąbnęli.
Szliśmy dalej. Przechodziliśmy koło jednostki wojskowej w lesie,
minęliśmy ją i poszliśmy dalej. Tam utworzyła się taka obrona narodowa,
jak teraz obrona cywilna.
Im bardziej się cofaliśmy w kierunku Warszawy, ludność była już polska, dawali nam jedzenie, niektórzy płakali.
Dowódcy mówili, że możemy trochę zwolnić tempo, bo Niemcy parli na
Częstochowę więcej niż tutaj, bo bali się, że nasz Generał Bortnowski
może tu zorganizować opór.
Minęliśmy już, Strzelno, Radziejów i bokiem mijaliśmy Włocławek. Mówili,
że idziemy na Konin i Kutno. Szliśmy polnymi drogami. Nie wiedzieliśmy,
ile dni idziemy, ani jaki jest dzień.
Gdy doszliśmy do jakiejś miejscowości, chyba Zakrzewy, załadowali nas na
samochody i wieźli przez Lwówek, Pacynę, Sanniki i podwieźli nas pod
Sochaczew Znałem te strony, bo do domu było już bardzo blisko.
Ale nigdy nie pomyślałem, żeby zostawić to wszystko i iść do domu. Nie było ROZKAZU.
Gdy podjeżdżaliśmy pod Sochaczew zaczęli nas bombardować. To tak nas
tłukli, że prawie byliśmy roztrzaskani, jak nie przez bomby to drzewa,
które na nas się waliły.
Kto zginął to zginął, a wieczorem zebrali całą kompanie z tych, co zostali i mówią, że będziemy atakować na Sochaczew.
Cały Sochaczew w ogniu. Karabiny maszynowe grają ze wszystkich stron,
bardzo nas ostrzeliwują, szczególnie z ciężkich moździerzy.
Niemcy bardzo mocno bronią miasta.
Świtem padła komenda: „ Na bagnety!, Hurra!.” Niemców odrzuciliśmy, ale mocno nas zdziesiątkowali. Przyszedł rozkaz do odwrotu.
O czym wtedy myślałem, nie pamiętam, chyba o niczym, tylko o tym, że jak
padała komenda: „Do odwrotu”, to cofając się patrzyłem na zabitych
kolegów i który miał ładownicę zapiętą, to pochylałem się i wyjmowałem
mu kulki, żeby było, czym się bronić, bo z amunicją było krucho.
Kolejny rozkaz to: „ Zorganizować się i idziemy na Kompinę, pod Bzurę”.
Maszerowaliśmy przez, Rybno, Kocierzew, Gągolin, Sromów. W Sromowie była
ustawiona nasza artyleria. Jak tam doszliśmy, to nasi tak tłukli, że
trudno było przejść.
Niemcy, też tłukli, że ziemia w wokoło podnosiła się do góry. Za
Kocierzewem, bliżej Gągolina, to tak nas bombardowali, że gdyby nie to,
że było dużo niewypałów, to nikt by nie został. Drogą jechała kuchnia, w
cztery konie, a na koźle siedziało dwóch kucharzy, jak rąbnął pocisk,
to kucharzy, konie i kuchnię rozniosło na strzępy.
Ja szedłem środkiem drogi, bo myślę sobie: „ Wiadomo, jak będzie?”.
Po lewej stronie od nas, na kościele Niemcy mieli obserwacje i wiedzieli o każdym naszym ruchu.
Dopiero rano, jak nasza artyleria ze Skierniewic namierzyła ten kościół, to tak wycelowali, że wieża zwaliła się na dół.
Niemcy byli już w Łowiczu. Pod wieczór podeszliśmy pod Łowicz.
Ustawili nas i komenda, jak pod Sochaczewem, do ataku, odrzuciliśmy ich jakieś cztery kilometry, za Bzurę.
Ale artyleria niemiecka i ciężkie karabiny maszynowe tak tłukły, że jak
byłem pod takim drzewem, to liście i gałęzie leciały mi na głowę.
Musieliśmy się wycofywać. Widzieliśmy na drodze jak w kierunku Warszawy
ciągną Niemcy, na motocyklach, na samochodach, ciągnęli działa.
Jak nasi podciągnęli siły, to znowu ruszyliśmy w kierunku Bzury,
najcięższe walki toczyły się w miejscu gdzie Rawka wpada do Bzury.
Usłyszeliśmy rozkaz: „Do ataku’, poderwaliśmy się i szliśmy przez pole,
przeskakiwaliśmy przez leżących kolegów, niektórzy wołali sanitariusza,
niektórzy się modlili. Niemcy się wycofywali, strzelaliśmy się klękając
na jedno kolano. Przed taką kładka prawie ich dopadliśmy. Widziałem jak
starsi żołnierze kłuli ich bagnetami, my mieliśmy przechodzić to
szkolenie później, robili to bardzo fachowo. Niemcy odwracali się w
ostatnim momencie i patrzyli na bagnety, ale nikt nie prosił o litość,
bo nikt by jej nikomu nie dał.
Przez Bzurę to nasza kompania nie przeszła, ale kutnowski oddział
przeszedł przez Bzurę cztery kilometry. Nawet działa tam ze sobą
pobrali. Ale nie trwało to długo, musieli się wycofać.
My też się wycofaliśmy, pod Gągolin.
Był z nami taki żołnierz z Łodzi, tam miał swoją fabrykę, jak
powiedzieli, że idziemy na Gągolin zasadzić się na Niemca, bo przerwali
linię, to tak się cały trząsł z nerwów, że nie mógł się opanować.
Wszyscy byliśmy nerwowo wyczerpani, ale nikt nie myślał o tym, co będzie
dalej.
Nawet o jedzeniu człowiek nie myślał, chociaż nic w ustach nie miałem od kilku dni.
Jak podeszliśmy pod Gągolin, to tam okopaliśmy się.
Na drugi dzień o godzinie czwartej, przyszedł Porucznik Król i mówi: „ Na zwiad drużyna”.
Poszedł cały nasz pluton już bardzo mocno uszczuplony, pod Bzurę. Mówią,
że mamy zbadać i oszacować, czy cała nasza kompania może nacierać.
No i my poszliśmy, prowadził nas porucznik Król, który płaszcz zarzucił na siebie, i powiedział: „Chłopcy idziemy”.
Za Nim doszliśmy do asfaltowej drogi Łowicz – Warszawa, wtedy otworzył się na nas ogień z granatników.
Na poboczu drogi był poukładany „szaber w metry” ( tłuczeń do naprawy drogi).
Blisko mnie był sierżant, jak granat trafił w ten szaber, mnie tylko ziemią przysypało, on dostał w głowę i od razu został.
Porucznik Król widząc, co się dzieje, podał po linii rozkaz: „Wycofać
się”, a Kocar dowódca plutonu, który był na drugim skrzydle nie słyszał,
i mówi, że jak dostał rozkaz, to trup po trupie, a się nie wycofamy.
Nie dało rady go przekonać, chociaż wszyscy krzyczeliśmy: „Król dał
rozkaz się wycofać”, i my wszyscy do tyłu. Wskoczyliśmy do rowu i tym
rowem czołgając się wycofywaliśmy się, nie zwracając uwagi na Kocara. Na
drogę, z której wycofaliśmy się wjechali Niemcy na motorach, na których
mieli ustawione karabiny maszynowe. Gdybyśmy się nie wycofali to
wybiliby nas wszystkich do nogi.
Na wieczór wysłano mnie po kolacje do Gągolina. Na końcu wsi była
kuchnia, a wszyscy głodni byliśmy, bo trzy dni, jak nie mieliśmy nic w
ustach. Wziąłem menażki od trzech chłopaków oraz swoją i poszedłem. Przy
kuchni spotkałem naszego sierżanta Pawlaka.
Wziąłem jedzenie do menażek, a tu jak nie zaczną grać karabiny maszynowe
to ja z tymi menażkami upadłem pod kuchnie od chleba. Niemcy
podciągnęli karabiny maszynowe pod nasze okopy, bo znali nasze ruchy,
poprzez wywiad ciągle nas obserwowali. Tak siekli z tych karabinów, że z
tego pieca to tylko papa fruwała. Strzelała jedna i druga strona. Nie
mogłem się ruszyć, bo w koło fruwała papa, drzazgi i gruz. Ja pod tym
piecem leżałem, a, że głodny byłem to żem jadł. Bo myślę sobie, jak się
kule sypią a nie trafi żadna, to trzeba jeść.
W końcu Niemcy się wycofali.
My też się wycofaliśmy. Major jeszcze do nas przyszedł i mówi: Chłopcy
do okopów, bylebyśmy tak do rana dotrwali”. Majora nie powinno być z
nami w okopach, ale wiedział, że to już chyba koniec.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. ciąg dalszy 3.
Rano
przychodzi rozkaz: ”Witkowski, Pietrzak i Karpiński na patrol!”.
Mieliśmy zbadać teren, gdzie ustawione są karabiny maszynowe i dołączyć
do kompanii. Pewna śmierć.
No to my poszliśmy, był ROZKAZ. Szliśmy rozsunięci po pięć kroków. Ja
mówię siebie: „Nie ma nadziei -bo jak się tam pójdzie to już i naszych
nie będzie widać”. Uszliśmy jakieś czterysta metrów od okopów i widzimy,
że jest rów o jakieś trzydzieści – czterdzieści metrów. Za rowem jakieś
czterdzieści metrów są snopki owsa i kupki łętów z kartofli.
Pod tymi łętami i snopkami, są ustawione karabiny maszynowe, a żołnierze mają na hełmach łęty i owies.
Jak to zobaczyliśmy, to każdy zdrętwiał, a nogi się usztywniły. Idziemy
dalej na sztywnych nogach, Karpiński wykręcił się do mnie i chciał coś
powiedzieć, ale nie mógł. Ja tylko na niego spojrzałem i wzrokiem mu
mówię,: „Nie mów nic, nie rób nic, – bo jak tylko ruszysz karabinem to
od razu wszyscy leżymy”. Poszliśmy dalej tym rowem, rozglądając się na
prawo i lewo. Nogi jak z waty, ale chodzą. Uszliśmy jakieś trzysta, może
czterysta metrów tym rowem, patrzymy, a tam w oddali, na horyzoncie
porozstawiani są Niemcy. Ale cóż, jak się idzie na śmierć, to nie ma
wyboru. Cały czas czekaliśmy, kiedy padnie seria z karabinu maszynowego.
Doszliśmy jakoś do naszych okopów i ledwo weszliśmy w okopy, a Karpiński
mówi: „Ty widziałeś, Witkowski to?” – „Widziałem, a ty?” – I ja
widziałem”, Ha, ha, ha…Zaczęliśmy się śmiać takim śmiechem jakbyśmy
usłyszeli coś bardzo wesołego. Chcieliśmy dowódcy zdać raport, ale tylko
machnął ręką, przez lornetkę widział to samo, co my z bliska.
Przychodzi rozkaz: „Przygotować się do ataku”. Nasz pluton zostaje w odwodzie, a pierwszy pluton idzie przed okopy, do ataku.
Ale gdzież tam, jak się poderwał pluton to karabiny maszynowe tak
zaczęły ciąć, że prawie wszyscy padli, jednemu głowę urwało, a to rękę
urwało, jęk i krzyk, ale mowy nie było, żeby zostać – nasz sierżant
zaczął krzyczeć:, „Kto w okopach kula w łeb!”. Niemcy mieli nastawione
karabiny maszynowe równo na nasze okopy.
Nasz pluton też musiał wyjść. Jak doszliśmy do połowy większość naszych leżała trupem.
Niemcom albo zaczęło brakować amunicji, albo nasi ich wybili. Karabin
maszynowy, który widzieliśmy strzelał jeszcze. W naszym plutonie był
Bogucki z Mastek, jak się przymierzył do tego karabinu maszynowego, to
każdemu Niemcowi wsadziło kilka kul. Gdyby nie On to dużo naszych by
wybili. (Po wojnie pojechaliśmy na rowerach zobaczyć to miejsce,
pozostały tam jeszcze przestrzelone niemieckie hełmy.) Okopy były na
Gogolinie, w stronę Kozłowa Szlacheckiego.
Jak doszliśmy do Kozłowa Szlacheckiego to już nie pamiętam? Widziałem
tylko jak Niemcy dokończyli całą pierwszą linię. Podeszliśmy do
mieszkania w lesie, chyba była to leśniczówka, było to mieszkanie
murowane. Do tej leśniczówki doleciał porucznik Domański i Kocar, oraz
resztę wojska. Porucznik Domański mówi: Chłopcy, do tyłu, bo już nie ma
sensu do przodu”.
My zaraz ruszyliśmy do tyłu, ale w tym momencie, jak zaczęli siec z
karabinów maszynowych, to wycieli wszystkich z lewej strony, tak, że nie
można było podejść pod stajnię. Widzieliśmy jak podchodzą do nas za
wszystkich stron.
Weszliśmy do mieszkania, kto był ranny został na zewnątrz, nie było możliwości ich zabrać.
W mieszkaniu byli sami ranni, około sześćdziesiąt osób, cała podłoga
była zalana krwią. Przy oknie były zasłonki, a w skrzyni trochę
bielizny, to wszyscy ranni owijali sobie rany, a to rękę a to głowę,
wszyscy byliśmy pokaleczeni. Sierżanta wciągnęliśmy do leśniczówki i
dwóch Poruczników, jeden z artylerii, drugi chyba z kawalerii. Ale
wyglądali jak trupy, nic się nie odzywali. A my ich pytamy, co robić,
czy się poddać, czy czekać jak nas zbombardują. A oni nic, nie
kontaktują. Szef trochę odzyskał przytomność, miał przestrzelony brzuch i
wypływały mu wnętrzności, podtrzymywał je ręką i mówi tak: „ Chłopcy,
dajcie mi pistolet, to się zastrzelę, a jak nie, to mnie dobijcie, a
sami się poddajcie, bo wojnę my już przegraliśmy, nie ma innego
wyjścia”. Jak to powiedział to stracił przytomność.
My między sobą mówimy:, „Co robić, robić wypad”. Bo poddać się, to nie
wiadomo, czy się poddamy, jakoś nikt nie myślał o poddaniu się. Gdy tak
między sobą rozmawialiśmy, jeden z oficerów doszedł do siebie i mówi:
„Musimy się poddać”. Zerwaliśmy firankę z okna przywiązaliśmy do
jakiegoś kijka i podaliśmy naszemu oficerowi. Ledwo wyszedł za próg, to
go postrzelili.
W pobliżu słyszeliśmy huk rozrywających się bomb i warkot samolotów, bombardowali naszych w lasku, cały budynek aż się trząsł.
Z nami był taki polak niemieckiego pochodzenia z Łodzi, i on mówi:
„Chłopcy, musimy się poddać, jak nie wrócę za 15 minut, albo usłyszycie
karabiny maszynowe, to znaczy, że mnie zabili i róbcie wypad”. Dobry był
to chłopak, wszyscy go bardzo lubiliśmy. I wyszedł z kawałkiem firanki w
ręku, bo nie mieliśmy, do czego jej przyczepić.
My siedzimy, RKM-y mieliśmy naszykowane, trochę amunicji, niektórzy
granaty w ręku, ale nie wyciągnęli zawleczek. Mieliśmy jeszcze kilka
granatów zaczepnych i ostrych. Mówimy między sobą: ”Jak ruszą z
karabinami maszynowymi i go zabiją, to robimy wypad, granaty zaczepne
wyrzucimy i zadymimy, i jak się da to się wycofamy”.
Czekamy pięć minut – cichutko, zrobiła się taka cisza, że słychać było
tylko charczenie konających i cichutkie jęki rannych, dziesięć minut,
może krócej może dłużej, czas płynął wtedy chyba inaczej, samolotów i
bomb też nie było słychać.
Był z nami plutonowy Przeźniewski, i mówi: „Chłopcy, ja to na swoją odpowiedzialność biorę, robimy wypad”.
I otworzyliśmy powoli drzwi, patrzymy, a tu, za jednym rogiem stodoły
karabin maszynowy, za drugim rogiem drugi, a pod ścianą stoją Niemcy z
bronią.
Podchodzi do nas Polak z Łodzi i mówi: ”Chłopcy, poddaliśmy się, wycofać się”.
Cofnęliśmy się do domu i słyszymy, abyśmy zostawili całe uzbrojenie i wychodzili.
Patrzymy a za każdym oknem stoi Niemiec z karabinem.
I zrzucaliśmy z siebie cały ekwipunek: karabiny, granaty, i amunicje,
jeżeli ktoś jeszcze miał. Granaty mieliśmy odbezpieczone, (szykowaliśmy
się do wypadu), i to wszystko zrzuciliśmy na podłogę, i po tym
wychodziliśmy. Że nic nie wybuchło, to chyba cud, chyba nas Pan Bóg
strzegł.
Wychodziliśmy wyczerpani i zrezygnowani, wyglądaliśmy jak śmierć, bo
trzy dni nic nie jedliśmy, a nie spaliśmy chyba ze dwa tygodnie. Z całej
naszej kompanii zostało nas tylko około dwudziestu.
Z każdej strony drzwi stali Niemcy z karabinami, przykładali nam lufy do
głowy i krzyczeli: „ Drei, drej, drej – po trzech, powiedział ktoś z
tyłu i prowadzili nas na podwórze.
Później wyprowadzili nas za stodołę na takie małe wzgórze i ustawili trójkami.
Tam przyjechał chyba generał niemiecki na koniu i po polsku do nas
mówi:, „ Który batalion jesteście? (Nikt z nas się nie odzywał.). To wy
wczoraj chcieliście nam przerwać linie na Bzurze?”.
Podjechał do pierwszego żołnierza w szeregu, (ja stałem w pierwszym
szeregu, bo byłem wysoki, ale pośrodku trójki) złapał go za guzik, i
mówi: „ Mieliście nie oddać nawet guzika od munduru, a oddaliście
wszystko”.
Nikt się nie odzywał, wszyscy mieliśmy głowy spuszczone, chyba ze zmęczenia.
I poszliśmy do niewoli.
Jak mieliśmy jakiś rany, to sanitariusze niemieccy nas opatrywali, byli
to sanitariusze frontowi, podchodzili i opatrywali bez nienawiści. Jak
im mówiliśmy, że tam w mieszkaniu są jeszcze inni ranni, to oni nam
mówili, że się tym zajmą, że to już nie nasza sprawa.
Zorganizowali nas w kolumnę i prowadzili do Nieborowa.
Jak przechodziliśmy obok wzgórza, które ostatnio atakowaliśmy, to
widzieliśmy całe pole usłane Niemcami, ci, co leżeli blisko drogi to
wyglądali na takich tłustych, wypasionych. Najwięcej to ich leżało obok
kładki, przy rzece, przez którą my przeszliśmy. W niektórych miejscach
to leżał trup na trupie, w tych miejscach, gdzie szliśmy na bagnety i
strzelaliśmy z kolana.
Niektóre ciała leżały już od wczoraj, bo nie było czasu ich posprzątać. I naszych też leżało bardzo dużo.
Gdy przechodziliśmy obok miejsca gdzie leżeli sami Niemcy, kazano nam
głowy pospuszczać i patrzeć na buty. Jak się któryś odwrócił, dostawał
kolbą w głowę.
Wieczorem doszliśmy do Nieborowa, był wrzesień, ale który dzień nikt nie
miał pojęcia. Na drogę wychodzili mieszkańcy, ich pytaliśmy, jaki jest
dziś dzień, mówili, że niedziela.
Zaprowadzili nas przed pałac w Nieborowie, ustawili, przyszedł generał i
też po polsku mówił: „ A to wyście nam chcieli przerwać linię?”. Z nami
był major Król, nikt się nie odzywał, każdy był zrezygnowany.
Weszliśmy do stajni, były konie i źrebaki, było trochę słomy, było
ciepło. To jak popadaliśmy na tą słomę, to wydawało nam się, że w jakimś
hotelu jesteśmy. Zanim usnąłem słychać było tylko chrapanie, leżeliśmy
jeden na drugim, chyba trzymały nas tylko nerwy. Spaliśmy do rana.
Rano przyszli Niemcy, mieli jakieś inne mundury niż ci na linii,
krzyczeli, popychali nas kolbami, ustawili nas pod ścianą i mówią po
polsku, żeby wyrzucić wszystko z kieszeni, oraz wszystko, co mamy, bo
jeżeli znajdą coś u kogoś to go rozstrzelają. Krzyczeli, bili kolbami,
popychali nas. Ustawili w trójki i maszerowaliśmy w kierunku
Skierniewic. Nic nie dostaliśmy do jedzenia.
Prowadzili nas polną drogą, a wszyscy byliśmy tak wyczerpani, że nie
mogliśmy prawie iść. Chyba była nas cała kompania. Prowadzili nas jak
niewolników. Obok kolumny przejeżdżał tylko samochód z oficerami
niemieckimi. Co chwilę ktoś padał, to koledzy, którzy mieli jeszcze siłę
podtrzymywali go. Niemcy jak widzieli, że już dalej nie możemy iść,
kazali się zatrzymać, i dali nam jeść. W samochodzie mieli pięć
bochenków chleba, to po maleńkim kawałeczku każdemu przypadł, zjedliśmy
go zbierając z ręki każdy okruszek. Pomiędzy odpoczynkami
przechodziliśmy około dwóch kilometrów.
Dopiero jak doszliśmy do jakiejś wioski, to ludzie nam podawali: mleko, ser i chleb.
Ale jak ludzie szli do nas z mlekiem to Niemcy je wylewali, żeby z
żołądkami nie było problemów. Jak ludzie szli z tym chlebem, to jeden z
naszych, mówili, że ma fabrykę w Łodzi, wyjął pięćset złotych (było to
bardzo dużo pieniędzy, bo morga ziemi kosztowała 1200 zł) i chciał kupić
od Niemca, bochenek chleba dla siebie. Niemiec odebrał mu pieniądze,
uderzył go kolbą w głowę i popchnął do szeregu. Szkopy, jakie były takie
były, ale nie były przekupne. Chleb od ludzi zebrali, i dali abyśmy
podzielili między siebie.
Doszliśmy do Skierniewic, miasto było bombardowane, wszędzie gruzy i
szło, niektóre domy popalone. Nas zaprowadzili do koszar 18 Pułku.
Koszary były zbombardowane, wszystko było porozrywane, pogniecione,
część budynków była spalona, wielki bałagan panował wokoło.
Nas zamknęli w areszcie pułkowym, maleńkie pomieszczenie, maleńkie okno,
upchnęli całą kompanie. Chyba chcieli nas podusić w tym areszcie. Nie
było możliwości nawet ukucnąć, opieraliśmy się jeden o drugiego. Tak
dotrwaliśmy do rana.
Rano przychodzą Niemcy, jeden otworzył drzwi i cofnął się, taki smród do
zaleciał. Kazali nam wychodzić, wychodziliśmy zataczając się,
przytrzymując ściany. Wielu nie wytrzymało nocy, kazali ciała ułożyć pod
ścianą.
Kazali nam sprzątać teren koszar, wyzbierać każde szkiełko. W tych
koszarach zostaliśmy kilka dni. Przyjechał Czerwony Krzyż, mieli ze sobą
kuchnie polowe. Dostaliśmy wreszcie jakieś jedzenie. Parę dni żyliśmy
jak ludzie.
Ale Warszawa broniła się, i coraz więcej jeńców przybywało, wojsko chyba
masowo się poddawało. Jedzenie w kuchni się skończyło, Czerwony Krzyż
gdzieś odjechał, zaczął się znowu głód.
Wypędzili nas z tych koszar na taką łąkę, tam była strzelnica. Wokół
strzelnicy kazali nam kopać głęboki rów, przywieźli drągi sosnowe i
musieliśmy je wkopać wokoło. Na tych drągach poprzybijali drut
kolczasty, i podłączyli pod prąd. Z boku zbudowali wieżyczki, na których
ustawili karabiny maszynowe. Z jednego boku strzelnicy był wykopany
rów, do którego można było tylko podchodzić, aby się załatwić.
Wszystkich wpędzili do tej strzelnicy, a że wojska ciągle przybywało, to
było tak napchane, że staliśmy jeden przy drugim. Nie można było się
położyć, wszyscy drżeli z zimna, bo noce były chłodne i przymrozki były z
rana. Jedzenia nie dostaliśmy już kilka dni.
Niektórzy nie wytrzymywali i podchodzili pod druty, aby jakoś się wydostać, słychać było tylko, karabin maszyn
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl