I oto mamy kolejny akt dramatu, w którym główną rolę gra wielka, mądra Rosja, pomagająca, a zarazem współczująca swojej frywolnej, nieobliczalnej, beztroskiej siostrze Polsce. W dramacie tym z jednej strony występuje rosyjskie państwo prawa, rzetelności, państwo porządku, odważne, bo potrafiące mówić gorzką prawdę innym, a z drugiej – polskie państwo, w którym wszystko jest prowizorką, działa na zasadzie: „jakoś to będzie”. Z dramatu wynika, że Polacy to ludzie nieobliczalni i zwyczajnie głupi; no bo co sądzić o człowieku, który jako dowódca Sił Powietrznych RP wiedząc, że zaraz będzie uczestniczył w uroczystościach związanych z 70. rocznicą zamordowania polskich jeńców w Katyniu, pije na pokładzie samolotu alkohol? Jak tu nie potępiać tych, którzy wchodzą do kabiny pilotów i wywierają presję na załogę tupolewa, by mimo fatalnych warunków atmosferycznych, mimo gęstej mgły próbowała posadzić samolot na płycie lotniska? Jak nie patrzeć z oburzeniem na samą załogę samolotu, która lekceważy ostrzeżenia i prośby rosyjskich kontrolerów lotu, wierząc tylko wskazaniom urządzeń pokładowych? A wierzyć im nie powinna, chociażby z tego powodu, że urządzenia te zostały źle przez załogę ustawione. Długo by wyliczać grzechy Polaków – było ich tak dużo, że do katastrofy musiało dojść. I nic tu nie mogło już pomóc. Na nic się zdało się to, że Rosjanie w sposób odpowiedzialny i profesjonalny przygotowali się do przyjęcia w Smoleńsku polskiego samolotu.
Pewnie tyle zapamięta świat ze smoleńskiej katastrofy, z rozgrywającego się na naszych oczach dramatu kłamstwa. Myślę z bólem, że pewnie tyle też z „raportu” MAK-u zapamięta jakaś część Polaków, których katastrofa, która wydarzyła się 10 kwietnia niedaleko lotniska Siewiernyj w Smoleńsku, przestała już dawno obchodzić. Mam wewnętrzne przekonanie, że nie tylko urzędnicy wyznaczeni przez władze kremlowskie, głoszący swoją niezależność i każący nazywać siebie Międzypaństwowym Komitetem Lotniczym są autorami ogłoszonego dzisiaj „raportu”, ale i nasz rząd i część naszego społeczeństwa, którzy przez szereg wypowiedzi i zachowań dali Rosjanom sposobność stworzenia dokumentu godzącego w Polskę, a jednocześnie kamuflującego haniebne zachowania Rosjan w związku z katastrofą, w związku z traktowaniem dowodów mogących przyczynić się do wyjaśnienia tajemnicy, którą skrywał smoleński las, wycięty zaraz po rozbiciu się polskiego tupolewa.
Pisanie raportu MAK-u przez „stronę polską” zaczęło się tuż po katastrofie przez powtarzanie w różnych środkach przekazu informacji, że polski samolot wyleciał z opóźnieniem, że do lądowania podchodził wielokrotnie, że piloci zwyczajnie „kozaczyli”, zlekceważyli wszelkie zasady bezpieczeństwa, że byli „pod presją”. Współudział Polaków w powstaniu „raportu” MAK-u wyraża się w oddaniu prowadzenia śledztwa tak naprawdę Rosjanom; w przyjęciu, że „współpraca” między Polską a Rosją w „sprawie katastrofy smoleńskiej” będzie opierała się na Konwencji Chicagowskiej. To pisanie to milczenie polskich władz, gdy podawano fałszywą godzinę katastrofy, to przyjęcie do wiadomości tego, że syreny alarmowe w Smoleńsku zaczęły wyć dopiero wiele minut po katastrofie, że na ratunek wysłano jedynie trzy karetki, że nie wiadomo, jakim cudem błyskawicznie pojawiły się siły wojskowe i OMON-u odgradzające miejsce katastrofy od osób „postronnych”. Polskie pisanie „raportu” MAK-u wyrażało się w zatykaniu ust tym, którzy domagali się stworzenia komisji międzynarodowej, w krzyczeniu, że są tacy, którzy „chcą upolitycznić katastrofę”, że trzeba czekać, być cierpliwym, że nie wolno krytykować władz rosyjskich, że właśnie następuje przełom w stosunkach rosyjsko-polskich. A tymczasem w Smoleńsku wybijano w polskim samolocie szyby, cięto na kawałki jego kadłub, wywożono ziemię z miejsca katastrofy. Zanim dokładnie ją zbadano, już pojawiła się nowa, już zaczęto układać betonowe płyty przykrywające miejsce dramatu, już wymieniano niektóre urządzenia znajdujące się na lotnisku. A u nas? U nas aktorzy deklamujący wiersze do przyjaciół Moskali; wyzwiska, szydercze, prześmiewcze okrzyki skierowane w stronę tych, którzy gromadzili się wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim; w telewizji „chybkie” autorytatywne tłumaczenia.
I to wyrywanie krzyża z ziemi, w którą wrósł nieprzebranymi modlitwami, myślami współczucia, patriotyzmem wielu Polaków manifestowanym łzą w ciszy, pełgającym płomieniem pamięci… Dzień, w którym prezydent Bronisław Komorowski uznał, że krzyż sprzed Pałacu należy zabrać, to chwila symboliczna, to chwila opuszczenia, tych którzy ponieśli śmierć pod Smoleńskiem. Pozwalając na jego usunięcie w jakimś sensie zostawiliśmy ich samych, tam, w smoleńskiej błotnistej ziemi. Bo choć pochowani na polskich cmentarzach, to będą tam, gdzie zginęli, dopóki nie zostanie wypowiedziana prawda. Tę można budować jedynie poprzez uczciwe postępowanie, dzięki płynącemu z serca współczuciu dla ofiar, rzetelnemu trudowi podejmowanemu bez intencji politycznych, bez przekonania o konieczności zacierania i niszczenia śladów tragedii. Jeżeli chce się, aby prawda wzrastała na podłożu kłamstwa, to trudno dziwić się, że są tacy, którzy jej nie przyjmują i nie wierzą w nią, kiedy przedstawia się jej „owoc”. Wierzę, że Polacy uświadomią sobie, że „owoc” MAK-u jest zgniły i zatruty – nie może być inny, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich się rodził.
Kiedy dzisiaj Tatiana Anodina przedstawiała swój „raport” pomyślałem, że dramat, który rozegrał się 10 kwietnia pod Smoleńskiem wciąż trwa, bo przecież jej słowa dla wielu bliskich tych, którzy zginęli w smoleńskiej katastrofie zadały nowe rany. I tym razem nie było nikogo, kto miałby odwagę stanąć w obronie ofiar rozbitego polskiego samolotu i ich rodzin, bo premier na wczasach, a dziennikarze polscy wiedzą tyle, „ile im w telewizji się powie”.
napisz pierwszy komentarz