Gdzie i kiedy doszło do tragedii?

avatar użytkownika FreeYourMind

(w odpowiedzi na post KaNo)


Kwestia postawiona w tytule mojej notki jest, sądzę, fundamentalna do rozstrzygnięcia „zagadki” zbrodni smoleńskiej. Przypomnijmy sobie, jak na pytanie dziennikarki: „I co pan usłyszał” por. Artur Wosztyl, w końcu było nie było zawodowy, wojskowy pilot, odpowiada po dłuższej chwili z tajemniczym uśmiechem: „... To jest ciągle trudne, naprawdę, powiem szczerze. ...Słyszałem pracujące silniki samolotu, który podchodził... zbliżał się do lotniska. Nagle usłyszeliśmy (…) jak dodają obrotów (…) obroty zaczęły narastać do maksymalnych, następnie po kilku sekundach trzaski, huki... Następne kilka sekund... dźwięk...(i dalej uśmiech) (http://www.youtube.com/watch?v=zdsqMfaDYGs).


Jak wiemy, złożone przez Wosztyla w polskiej prokuraturze zeznania kłócą się, jeśli chodzi o istotne szczegóły rozmowy między ruską „wieżą” a załogą tupolewa, z zeznaniami złożonymi (zanim zostały „unieważnione” przez ruską prokuraturę) przez smoleńskich „kontrolerów” (dla przypomnienia zresztą warto posłuchać łgarstw jednego z tych ostatnich (http://www.youtube.com/watch?v=7tr2lJM5NPE&feature=related); no chyba że założymy, że gość świadomie, celowo, wielokrotnie wprowadzał w błąd pilotów, by dać im „między wierszami” do zrozumienia, że w „wieży” jest coś nie tak). Wosztyl twierdził m.in., że kontrolerzy zalecali załodze tupolewa zejście aż do 50 m, a nie (jak głosi oficjalna ruska wersja – z niedawno szumnie ogłaszanymi „stenogramami” z „wieży” włącznie) do 100 m.


Z drugiej zaś strony to, że załoga Jaka rozmawiała z załogą tupolewa, zawarte jest w ruskich stenogramach i nie mogło zostać przez ruskich speców majstrujących przy zapisach z VCR wykasowane; więc tę część stenogramów możemy uznać za wiarygodną. Ale (z trzeciej strony), jeśli faktycznie Wosztyl był z kolegami na płycie, a nie w Jaku, to... nie mógł słyszeć przez radio ani ostatnich sekund dialogu załoga-”wieża” przed zwiększeniem obrotów silników, ani tego, co mówiła/krzyczała załoga potem, czyli czy np. zgłaszała „mayday”, czy informowała o awaryjnym lądowaniu itd. Możemy zarazem być w stu procentach pewni, że Ruscy dokonali retuszu ostatnich kilkudziesięciu sekund zapisu VCR i nie wiadomo, czy ten fragment w ogóle będzie do odzyskania dla polskiej prokuratury, ponieważ ów zapis wyjaśniałby dokładnie, co się naprawdę stało i co w pobliżu wojskowego lotniska odkryła załoga Tu 154M.


A teraz uwaga (nie tylko KaNo): jeśli... czekiści czekający w pułapce się pospieszyli? Wiemy na pewno, że chcieli samolot sprowadzić jak najniżej, by go zniszczyć (zapewne za pomocą środków wybuchowych). Możemy też z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, iż zaaranżowali uprzednio „pobojowisko” na Siewiernym na „powypadkowe” (gdyby eksplozja zniszczyła samolot w stopniu niemal całkowitym) – coś w końcu mediom musieli czekiści pokazać, by można było z pomocą promoskiewskich ekspertów stulać przez wiele miesięcy o „głupim wypadku”.


Jeżeli jednak Tu 154 M nie zszedł na oczekiwaną przez czekistów wysokość, bo załoga tupolewa odkryła, że jest sprowadzana w pułapkę, to czy czekiści nie mogli na Siewiernym narobić huku odpaleniem przygotowanych dla tupolewa (mającego ich zdaniem przyziemić lub zejść na „zalecaną wysokość”) ładunków wybuchowych (nie zainstalowanych na pokładzie tylko w planowanej okolicy przyziemiania)? JAKIŚ DŹWIĘK przecież musiał się w ramach inscenizacji wydobyć, by zebrani na płycie ludzie mieli jakiś „znak” (no bo przecież nie dowód), że doszło do katastrofy. Nie był to jednak, podkreślam, dźwięk spadającego i roztrzaskującego się blisko stutonowego cielska, bo przy takiej kolizji z ziemią rumor byłby przeogromny (szczegółowo tę kwestię zanalizował A-Tem, więc odsyłam do jego komentarzy pod moimi ostatnimi postami). Nie mógł to być też chyba, wbrew temu, co pisze KaNo (i co ja sam pisałem przez pewien czas; modyfikuję więc tu swoje poglądy), dźwięk wysadzanego samolotu, ponieważ, gdyby maszyna została wysadzona – zarówno jej części, jak i szczątki ludzkie i przeróżne rzeczy z pokładu tupolewa, rozrzucone byłyby na wieluset metrach wokół epicentrum. Na pobojowisku wszystko przecież wyglądało tak, jakby było zgrupowane na dość niedużym i wąskim obszarze, co zresztą, jak pamiętamy z wyznań E. Klicha, miało „dowodzić”, że żadnej eksplozji nie było. Ten wygląd „miejsca katastrofy” jednak nasuwał i nasuwa skojarzenia z... wysypiskiem (!), nie zaś z miejscem po wypadku lotniczym. Pomijając już kwestię „koryta”, które musiałby wyżłobić żłobiący glebę kadłub, to gdzie są ślady koziołkowania tych wielkich i ciężkich części (które znamy ze zdjęć) po ziemi na Siewiernym?


No więc powraca pytanie, a jeśli tupolew wtedy czekistom uciekł? Jego awaryjne wylądowanie z wyłączonymi silnikami (gdzieś w okolicy) zdają się potwierdzać zgoła tajemnicze i niezwykle dramatyczne telefony, jak ten śp. L. Deptuły czy śp. J. Surówki; jak ponadto kiedyś przyznał M. Dubieniecki, udało mu się po katastrofie dodzwonić pod jeden z numerów borowców (http://wiadomosci.wp.pl/kat,121994,page,2,title,Telefon-BOR-owca-dzialal-po-katastrofie-Jak-to-mozliwe,wid,12537904,wiadomosc.html); oczywiście z nikim nie rozmawiał, ale telefon działał. To zaś, że kwestia tych telefonów jest wciąż „tematem tabu”, jest dementowana lub całkowicie bagatelizowana (w oficjalnym badaniu i śledztwie), może mieć związek z tym, iż w Polsce nawet nie bierze się pod uwagę kwestii ruskiej mistyfikacji przy katastrofie, zakładając, że doszło do tragedii na Siewiernym, a nie nigdzie indziej. Tymczasem nawet jeden z ruskich mundurowych, milicjant, o ile pamiętam, przyznawał się przed kamerami już 10 Kwietnia (nie mam pod ręką tego materiału z youtube, ale to jest do znalezienia), że „nie wiedzieli, gdzie ich wzywają”. Czy jest możliwe, by nie wiedzieli? Możliwe. Możliwe, ale pod warunkiem, że ludzie koordynujący „akcję ratowniczą”, wiedzą, że są dwa miejsca zdarzenia – jedno „oficjalne” i osłonięte medialnie, a drugie „ściśle tajne”, gdzie nie ma prawda pojawić się żaden dziennikarski aparat fotograficzny i żadna kamera.


Jednakże nie słyszałem do tej pory, by sprawdzano, choćby w smoleńskich szpitalach czy na tamtejszym pogotowiu, do ilu akcji ratowniczych i w jakich miejscach, wysyłano ekipy z karetkami? Gdzie były pielęgniarki, które tak szybko doliczyły się blisko 90 ciał, skoro „raport komisji Burdenki 2” mówi wyraźnie, że dopiero o godz. 11.40 ustalono „brak żywych”, a dopiero o 16.40 znaleziono (zaledwie) 25 ciał. Czy naprawdę niemożliwe jest, by do tragedii doszło w innym miejscu w Smoleńsku, właśnie po awaryjnym lądowaniu? Taki scenariusz potwierdzałoby zachowanie tego gościa, co wypadł z „wieży” i mówił załodze Jaka o tym, że tupolew „odleciał” (http://wyborcza.pl/1,75478,7913721,Tupolew_wcale_nie_ladowal.html). Ów gostek musiał wiedzieć, co się naprawdę stało, nawet jeśli wcześniej jedynie „wykonywał rozkazy”, które skutkowały podawaniem błędnych danych załodze tupolewa i zachęcaniu jej do jak najniższego zejścia nad ziemię. Musiał odkryć, że uczestniczył w zamachu, ale też musiał odkryć, że zamach jeszcze się nie skończył, bo tupolew uciekł z pułapki (!). Musiał więc też ten gość być podwójnie przerażony – i tym, co się dotąd stało, i tym, co się jeszcze dzieje: na Siewiernym zaczyna się „akcja 'katastrofa'”, zaś za tupolewem, którego załoga wyłączyła silniki, rusza pościg czekistów, by nie dopuścić do wydostania się pasażerów.


Jest to oczywiście scenariusz najczarniejszy z możliwych, ale od paru dni, ilekroć się zastanawiam nad hipotezą dwóch miejsc, wydaje mi się ona tłumacząca niemal wszystkie sprzeczności i niejasności związane z tym, co się zdarzyło 10 Kwietnia, no i wyjaśniająca wszystkie zachowania Rusków z niszczeniem dowodów włącznie. Czekistom przygotowującym zamach sytuacja wymknęła się spod kontroli, gdyż nie wzięli poprawki na geniusz polskiego pilota, który właśnie przez wzgląd na odpowiedzialność za życie najważniejszych osób w polskim państwie, nie będzie ryzykował schodzenia na wysokość zagrażającą bezpieczeństwu lotu i statku powietrznego, a zatem nie da się wciągnąć w pułapkę.


Należałoby więc sądzić, że po pierwsze, czekistom plan się nie powiódł do końca – musieli bowiem (nie przechwyciwszy od razu tupolewa) naprędce dokonywać mistyfikacji (Wiśniewski mówi: „nic wielkiego nie było, nie było wielkiego ognia (...) myślałem, że to jakiś pusty samolot (…) jak na rozmiar tej katastrofy, no to była taka powiedzmy sobie, przepraszam za śmiałość, przeciętna katastrofa” (http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&p=7CF14832580E1C92)), kierując uwagę świata na Siewiernyj. Po drugie, że zamach został przeprowadzony nie na zasadzie jakiegoś „ruskiego dziadostwa i niedbalstwa” i „kompetencyjnego bałaganu”, lecz jako masowa zbrodnia z zimną krwią, być może taka jak podczas „akcji antyterrorystycznej” na Dubrovce.


Narracja „wypadkowa” musiała być, rzecz jasna, zawczasu gotowa (tj. w ramach planowania zamachu). Opiekunowie mediów i zarazem ci, co podają drogami dyplomatycznymi „oficjalną” (oraz tę „ze źródeł zbliżonych do oficjalnych”) wersję zdarzeń, mieli ją zawczasu i w pośpiechu zaczęli ją rozpowszechniać, zauważmy, zanim jeszcze ktokolwiek dokładnie obejrzał pobojowisko na Siewiernym (pomijam już nawet przybycie ekspertów)! Co więcej – na miejscu zdarzenia pojawili się NAJPIERW (i to z jak wielkim opóźnieniem, jak na skalę wydarzenia) strażacy (pal diabli teraz, czy prawdziwi, czy przebrani) gaszący prowizoryczny doprawdy pożar, nie zaś medycy szukający rannych, dokonujący reanimacji - ponieważ na tymże miejscu nie było kogo ratować. Tak zresztą oficjalnie, niemal od razu z informacjami o katastrofie, ogłoszono! „Nikto nie wyżyw”.


Do potwierdzenia lub obalenia tejże hipotezy dwóch miejsc niezbędna jest wiedza o tym, jak rzeczywiście wyglądały akcje ratownicze w Smoleńsku. Do jakich miejsc wykonywały kursy karetki (czy jechały za samochodami FSB lub innych specsłużb, czy też dostały dokładne namiary na miejsce zdarzenia; jakie to były namiary)? Kto brał udział w tychże akcjach i kto był ich koordynatorem? Jak wyglądało stwierdzanie zgonów osób będących na pokładzie tupolewa. Ile osób zidentyfikowano na miejscu katastrofy? Jak wyglądało miejsce katastrofy? Jak wyglądał wrak? Gdzie (do jakiego miejsca) przewożono ciała po ich „ewakuacji” z miejsca zdarzenia? W „raporcie komisji Burdenki 2” jest mowa o tym, że o godz. 14.58 zostają przygotowane miejsca (100) w kostnicy miejskiej i (5) w smoleńskim I szpitalu klinicznym. Jak jednak pamiętamy, pierwsze z „ewakuowanych” ciała ofiar już 10 Kwietnia odtransportowano do Moskwy. Po co? Po to, by ich ewentualnym badaniem zajęli się odpowiedni badacze, a nie przypadkowi lekarze, którzy mogliby z rozpędu stwierdzić przyczyny zgonu pasażerów zgoła odmienne od oficjalnie podawanych. Odpowiedni badacze, a więc tacy, jak pozostający na usługach Kremla badacze katastrof z MAK.



http://fotoszop.salon24.pl/270828,brzozy-beczki-i-zyliony-kawalkow



P.S. Nie upieram się za wszelką cenę przy hipotezie dwóch miejsc. Alternatywny i analizowany przez wielu z nas, scenariusz z wysadzeniem przez czekistów samolotu podczas jego przyziemiania i tak jest dostatecznie makabryczny, jak na rangę wydarzenia. Niemniej jednak wydaje mi się, że w/w hipoteza także warta jest bardzo dokładnego zanalizowania. Niewykluczone bowiem, że natrafiliśmy w ten sposób na nowy i właściwy trop. W ramach lektury uzupełniającej proponuję obejrzeć materiał z „Misji specjalnej” z września 2010 r. ze świadkami, którzy opowiadają, jak to bezpieka łaziła po mieszkaniach i zakazywała mówić o tym, co się działo na Siewiernym (http://www.youtube.com/watch?v=tQaALiZe-_A). Czy O. Starostienkow zmyśla, mówiąc, że nie widział tam katastrofy, tylko „inne rzeczy”?

napisz pierwszy komentarz