No i pryszczate lemingi zaczną dostawać wciry.
Sejmowa Komisja Edukacji, Nauki i Młodzieży, jak donosi Onet, poparła rządową propozycję, aby tylko jedne studia można było ukończyć na koszt państwa. Z opłat mają być zwolnieni jedynie studenci osiągający najlepsze wyniki w nauce. W myśl zaakceptowanych w środę przepisów, każdy student będzie mógł za darmo rozpocząć studia na drugim kierunku. Po każdym roku wyniki w nauce będą oceniane i bezpłatnie będą mogli kontynuować studia ci, którzy spełnią kryteria takie, jakie muszą spełnić osoby otrzymujące stypendium rektora, czyli stypendium naukowe. Posłowie zaakceptowali też zapis, że prawo do darmowych studiów na drugim kierunku będzie miała tylko osoba, która rozpocznie je w trakcie nauki na pierwszym kierunku. Ci, którzy skończą studia a później rozpoczną następne, będą musieli zapłacić. A to już oznacza, że pryszczate lemingi zaczną dostawać wciry.
Spróbujmy się temu przyjrzeć. Po pierwsze, dzisiejsze wymagania rynkowe są takie, że dostać pracę, mając tylko jeden fakultet, jest już niezwykle trudno. Pracodawcy szukają tych, którzy mają ukończone dwa kierunki, w tym także studia podyplomowe, znają dwa języki obce i jeszcze mają jakieś doświadczenie. Dlatego też rozpoczęcie studiów na drugim kierunku jest polepszaniem swoich szans na rynku pracy. Przeważnie jest tak, że studia na drugim fakultecie odbywają się w trybie zaocznym, a więc są płatne. Co się dzieje, gdy podejmuje się równoległe studia na drugim fakultecie w trybie stacjonarnym/dziennym? Otóż, na pracę zarobkową nie ma się już zwyczajnie czasu, gdyż zajęcia ma się na obu kierunkach. Rekompensatą za brak zarobków jest to, że studia takie są bezpłatne. Rząd jednak daje uczelniom otwartą furtkę do ewentualnego pobierania opłat również w tym przypadku. Mianowicie, rozpoczynasz studia nominalnie za darmo. Jednak po roku, jeśli twoje wyniki są niezadowalające, to wówczas bul zgodnie z uczelnianym taryfikatorem. Nie bulisz, to masz problem. A jaki, to wiadomo. Jakież to otwiera się pole do tego i owego? O tym pryszczate lemingi już nie pomyślą. Po drugie, jak już jesteś licencjatem/magistrem obierania kartofli i ogórków, to oznacza, że skończyłeś studia. Dajmy na to, że ten licencjat/magisterium, to za mało byś sobie dał radę na rynku pracy i musisz dorobić następny licencjat/magisterium lecz tym razem na kierunku konfekcjonowanie i magazynowanie. Tutaj już rząd uważa, że bulić musisz bezwzględnie, gdyż jedne studia masz już skończone.
Oczywiste jest też, że na studia dostają się nie tylko dzieci oligarchów lecz także tych z rodzin średniozamożnych bądź nawet biednych i to też nie wielkomiejskich. Gdy takie dziecię, przeważnie pryszczaty elektorat Platformy, się naciągnie do wielkiego miasta, w którym jest kilka-, kilkanaście różnych prywatnych wyższych szkółek tego i owego lub publicznych uczelni, oraz gdy się ulokuje w (płatnym) akademiku, to studiując na studiach stacjonarnych/dziennych nie ma zwyczajnie czasu na podjęcie pracy zarobkowej. Bo zajęcia, balety, imprezy, włóczenie się po pubach, restauracjach, klubach i dyskotekach…. A to wszystko pożera czas jak diabli. Od czasu do czasu, tj. tuż przed sesją lub w jej trakcie, trzeba się kilka razy zameldować w czytelni, by przynajmniej przeczytać jakieś bryki i omówienia literatury z tego lub owego przedmiotu. Więc, jak w takiej sytuacji pracować zarobkowo? Z czasem pryszczaty leming zaczyna kumać, że ten jego licencjat (lub magisterka) to za mało, by móc zostać zaproszonym na rozmowę kwalifikacyjną u jakiegoś potencjalnego pracodawcy, więc rzuca się na drugi kierunek. Wiadomo też, że się go opędza po łebkach, byle jak, na pa-ta-taj, bo i tak potencjalny pracodawca w indeks nie zajrzy, a tutaj chodzi o sam papier. Zal. lub co najwyżej 3+ wystarczy. Przedmiot za przedmiotem aż do absolutorium, średnia ogólna ze studiów 3,75 zadowala. Przecież w takiej szkole samych czwórek i piątek produkować też nie można, bo nie korelowałoby się to z ogólnymi ocenami z matury. Jak surowiec lichy to i produkt finalny też nie najlepszy.
No i przychodzi moment, by zdecydować się na to, gdzie drugi kierunek będzie się robiło. Najlepiej to na bezpłatnych studiach stacjonarnych/dziennych, bo w ten sposób można zaoszczędzić kasę (skądś tam zdobytą) na rajdy po knajpach, klubach, dyskotekach, multikinach, kręgielniach itp. Studia stacjonarne/dzienne mają jeszcze tę zaletę, że można sobie przedłużyć młodzieńczą beztroskę o kolejne 3-5 lat. Do pracy zarobkowej spieszyć się nie trzeba, luzik i spoko życie. Jednak miejsc na takich studiach jest proporcjonalnie mniej miejsc niż na zaocznych i wieczorowych. A na tych, to bulić już trzeba. Kapuchę się skądś tam zakombinuje, może się zarobi, jednak przeważnie weźmie jakąś pożyczkę z banku do oddania po studiach. I dalej można luzik i spoko życie.
Wzięło się pożyczkę, to kiepełe trybi, by wynieść się z akademika i znaleźć jakieś lokum na mieście. To się znów zakombinuje gdzieś kapuchę, by wynająć bodaj dwupokojowe mieszkanie. Lecz trzeba je jakoś urządzić. Pryszczaty leming już wie, że trzeba coś tam zacząć zarabiać byleby można było wykazać jakąś zdolność kredytową i brać niskooprocentowane kredyty konsumpcyjne lub kupować to i owo na raty. Jak już zaczyna coś tam skapywać, przeważnie na jakichś dzikich umowach, to nie ma już czasu na studia stacjonarne/dzienne. No i fajnie, wreszcie się skończyło te studia. Od tego momentu zaczyna się dziki pościg za sensowną robotą na etacie, bo przecież raty kredytów konsumpcyjnych i pożyczki spłacić trzeba, a tak się zaprzyjaźniono z plazmą, sprzętem hi-fi, inteligentnymi pralką, chłodziarko zamrażarką itp. Więc prze się jak taran. Mając w kieszeni dwa dyplomy i coś-tam, coś-tam, może się znajdzie nie jakąś tam lepszą robotę, lecz robotę w ogóle i uda się podtrzymać zdolność kredytową. Po dostaniu takiej roboty pojawia się paniczny strach przed jej utratą, a wielkie miasto tak oszałamia. Więc w takiej robocie wpada się w wyścig szczurów, robi kariery jakimkolwiek kosztem, byleby tylko uporać się z ratami i pożyczkami z okresu studiów, które wiszą nad głową jak miecz Damoklesa. Aha, zapomniałem jeszcze, że na studiach poderwało się „połówkę” (przeważnie również przyjezdną). Pojawia się więc wspólna myśl, by wynieść się z tej dwupokojowej nory, najlepiej od razu gdzieś tam do apartamentowca w jakiejś wspólnocie mieszkaniowej. No i oboje tyrają na zdolność kredytową. Wreszcie, alleluja, trafia się kredyt na dwadzieścia-trzydzieści lat, gdzie 70-80 metrowe lokum jest mocno przepłacone. I się wpada, jak śliwka w …. Od razu, szast-prast, zadłuża się swoje przyszłe dziecko.
No, lecz rząd swoim fanom właśnie ogłasza, że szykujcie się na wciry, bo drugi kierunek to już nie tak za bardzo za friko. No i nachodzi refleksja smutna. Bo trzeba będzie ograniczyć rajdy po knajpach, dyskotekach, klubach, multikinach itp. Ciuchy zacząć kupować w szmateksie a nie markowe. Z jakichś elektronicznych cacek też trzeba będzie zrezygnować, że nie mówiąc już nic o marzeniu o jakiejś furze. Zwyczajnie wciry i tyle. A że nieszczęścia chodzą parami, to fanklub pryszczatych ma też w pakiecie dla nich kolejną rewelację, mianowicie, jak również Onet donosi:
Jesteś singlem i marzysz o swoim mieszkaniu? Możesz marzyć dalej, bo rząd ci w tym na pewno nie pomoże. „Rodzina na swoim” nie obejmie osób samotnych i par, które nie są w związkach małżeńskich.
Jednak trzeba być spokojnym. Sondażownie niebawem wyprodukują odpowiednie słupki poparcia. Jeno w słupki wierzą… inteligentni „inaczej”. Tak to jest, jak się ma całe życie po łebkach, byle jak i na pa-ta-taj.
P.S. Do programu fanklubu pryszczatych nie ma nawet co sięgać.
- MoherowyFighter - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać

napisz pierwszy komentarz