Mars wita was

avatar użytkownika FreeYourMind

30 października 1938 r. słuchowisko O. Wellesa o inwazji Marsjan na Ziemię nadane przez CBS wywołało panikę wśród wielu amerykańskich słuchaczy, którzy rzucili się do ucieczki ze swoich domów, sądząc, że to coś w rodzaju końca świata. Wprawdzie Welles, z tego, co wiem, to chyba dorzucił koksu do swojej teatralno-radiowej adaptacji powieści H. Wellsa, tzn. nie tylko osadził ją w realiach amerykańskich lat 30. XX w., ale na dodatek oprócz Marsjan USA mieli przy okazji atakować Rosjanie, no ale grunt, że stylizowane na "przekaz na żywo z miejsca zdarzenia" (a więc coś, co dzisiaj dla nas, odbiorców, daniem obowiązkowym w medialnym zestawie) słuchowisko tak przemówiło do wyobraźni blisko miliona Amerykanów, że potraktowali je jako "najprawdziwszą prawdę".

70 lat później po tamtych wydarzeniach nie tylko nie powinniśmy się śmiać z głupoty naiwnych jankesów, tylko uzmysłowić sobie, że "nowoczesny człowiek" w swoich reakcjach niewiele się różni od owych radiosłuchaczy uciekających przed Marsjanami (no i Rosjanami). Niektórzy teoretycy mediów, analizujący ów fenomen oddziaływania słuchowiska Wellesa (no bo wiadomo, zaraz po takiej zaskakującej akcji naukowcy musieli się wziąć za wyjaśnianie, jak do czegoś takiego mogło dojść :), tłumaczyli, że to "atmosfera nadchodzącej wojny" tak podziałała na świadomość Amerykanów i stąd to śmiertelnie poważne potraktowanie przekazu medialnego. Z dzisiejszego punktu widzenia należałoby powiedzieć, że to specyfika samych mediów sprawia, że ludzie traktują przekaz nazbyt serio.

Zauważmy zresztą, że ledwie media masowe zaczęły się rozwijać (np. radio), zaraz zaczęły być wykorzystywane do celów stricte manipulatorskich i propagandowych. Bolszewicka rewolucja czy później hitleryzm nie odniosłyby takiego wielkiego "sukcesu społecznego", gdyby marksistowsko-leninowska czy narodowosocjalistyczna ideologia nie miała wsparcia ze strony radia (oraz filmu, plakatu, prasy etc., ale przede wszystkim było to radio). Nic więc dziwnego, że całkowita monopolizacja mediów przez bezpieczniaków i partyjniaków stanowiła podstawowe narzędzie służace wcielaniu systemu totalitarnego (tego czy owego). Nieprzypadkowo zresztą zaczęły się sukcesy totalniaków od wykorzystywania radia. Nie tylko dlatego, że część słuchaczy (zwł. w bolszewii) była buraczano-niepiśmienna, więc wciskanie kitu za pomocą druku nie wchodziło w grę, ale też dlatego, że każdy człowiek przejawia jakąś naturalną atencję w stosunku do ludzkiego głosu i tego, co ktoś inny do tego człowieka mówi.

Mamy w sobie jakąś naiwność, że ktoś mówiący do nas mówi nam prawdę, po prostu, więc zwykle nie tylko z uprzejmym zainteresowaniem tego kogoś słuchamy, ale i uwzględniamy w naszych poglądach to, co ten ktoś mówi. Dopiero, gdy się przekonujemy, iż dany człowiek jest oszustem, kłamcą, oszczercą, plotkarzem etc., wtedy modyfikujemy nasze podejście do tego, co nam mówi. W przypadku mediów taka weryfikacja słów przekazywanych w audycjach jest o wiele trudniejsza i jeśli to naturalne obdarzanie zaufaniem mówiących podtrzymujemy wobec prezenterów radiowych, lektorów itd., to właściwie nasza sytuacja jest więcej niż beznadziejna, ponieważ dopiero wykrycie ewidentnego rozdźwięku między tym, co "oni nam mówią", a tym, co widzimy, pozwala postawić pytanie: "dlaczego kłamią?" Jednakże tu w sukurs przychodzi twórcom mediów siła polegająca na zwielokrotnieniu działania ludzkiego głosu. To samo tłuczone jest do głowy przez wielu i do wielu głów ma trafiać. W rezultacie przeciętny słuchacz sobie zaczyna myśleć: czy aż tylu ludzi może naraz kłamać? A następnie myśli: a może to ja się mylę w ocenie tego, co mi mówią - może to wszystko nie jest takim kłamstwem, jak mi się wydaje.

Tego rodzaju reakcję z kolei stymulują bezpieczniacy i partyjniacy działając "w terenie", tj. agitując wśród ludzi bezpośrednio i utwierdzając w nich pogląd, że to, co głosi propaganda, nawet jeśli nie jest do końca takie prawdziwe, to jest nieodwracalne i nie ma co wierzgać przeciw systemowi, gdyż najlepszym sposobem na przetrwanie jest dostosowanie się do konieczności dziejowej. No i sprawa załatwiona, ponieważ przeciętny obywatel zaczyna myśleć o tym, że lepiej się nie wychylać, skoro inni się nie wychylają i otwarcie nie kwestionować tego, co jest w mediach, skoro inni też otwarcie nie kwestionują. W ten sposób propaganda odnosi sukces.

Skoro tak się sprawy mają, to o wiele jaśniejsze staje się to, że część antysowieckich przewrotów dokonuje się poprzez (m.in.) walkę o media. Widać to było w Rumunii w 1989 r. oraz na Litwie w 1991 r. Zmonopolizowane i terroryzujące mentalność odbiorców media uznawane są za swego rodzaju kajdany, które trzeba rozwalić po to, by ludzie zaczęli do siebie mówić normalnie nie tylko w codziennych rozmowach, ale poprzez media. Ktoś, kto pamięta, jak wyglądała telewizja rumuńska po wejściu do niej powstańców, wie, co mam na myśli (nie wchodzę tu już w kwestię, na ile "rumuńska rewolucja" była sterowana).

 

W telewizji polskiej, w najbardziej ówcześnie załganym programie, jakim był "Teleexpress", przedstawiano te zdjęcia z Rumunii raczej bez typowego, deformującego komentarza (jaki towarzyszył choćby rozmaitym innym wydarzeniom w Polsce, relacjonowanym przez autorów tego migawkowego, piorącego mózg programu), ponieważ - i tu jest clue mojego wystąpienia - peerelowskiego molocha żadna karząca ręka antysowieckiego powstańca przecież nie dosięgła. W Polsce wszak żadnego szturmu na telewizję nie było, nikomu nawet włos z głowy nie spadł, a ponadto, jak co starsi pamiętają, pierwszy prezes TVP, rozkochany w literaturze rosyjskiej, A. Drawicz, od wejścia stwierdził, że legitymacje partyjne zostawia się w przedpokoju. Było to niezwykle dżentelmeńskie potraktowanie pracowników wielkiego laboratorium inżynierii społecznej, jaką był moloch usytuowany przy Woronicza i nic dziwnego, że za dżentelmena w środowisku komunistycznym Drawicz uchodził. Tego rodzaju jednak podejście do całej rzeszy manipulatorów, politruków, propagandzistów i zwykłych gnid, które nie powinny były w mediach nawet do sprzątania korytarzy być zatrudniane pokazywało nie tylko istotę "pokojowej rewolucji" w Polsce, ale też pewien kierunek przemian w mediach na następne lata świeżo powstałej po zmianie nazwy w końcu 1989 r., III RP.

Nie będę tu wchodził w szczegóły, bo większości PT. Czytelników są one doskonale znane. Tzw. likwidacja PZPR-owskiego koncernu medialnego, koncesjonowanie rynku medialnego i zepchnięcie na całkowity margines jakichkolwiek oponentów w stosunku do III RP rozumianej jako postpeerel właśnie ("niszowe pisemka prawicowe").

Bez wątpienia dopiero pojawienie się potem RM stanowiło wyłom w tym na nowo monopolizującym się rynku medialnym, podejrzewam jednak, że niewielu się spodziewało, iż RM stanie się tak potężnym medium (i mającym tak wielką rzeszę słuchaczy oraz donatorów). Większość decydentów była pewna, że RM pozostanie prowincjonalną rozgłośnią skupiającą "stare babcie klepiące różaniec" oraz rozmaitych nieszkodliwych generalnie oszołomów. Słowem, że zasięg pozostanie marginalny i będzie można to wielkodusznie wyjaśniać na salonach europejskich, że owszem, jest parę antykomunistycznych szczekaczek, ale na tym polega pluralizm i tak czy tak "pilnujemy, by się nie rozszczekali za bardzo ci oszołomi". Głowę dałbym, że gdyby "decydenci o porządku medialnym" w Polsce wiedzieli, że konsekwencje mogą być takie, iż RM (a potem TV Trwam) staną się istotnym czynnikiem wpływającym nawet na scenę polityczną w naszym kraju, to by nawet na powstanie zakonnego radiowęzła redemptorystom nie pozwolili. Nic więc dziwnego, że wraz z rozwojem RM nasilała się kontrakcja (co ciekawsze nie tylko komercyjnych, ale i publicznych mediów) skierowana przeciwko temu medium. 

Sukces RM przyczynił się do sukcesu innych mediów prawicowych, bo nagle się okazało, że można głośno mówić o komunistach, o fatalnym porozumieniu przy okrągłym stole, o złodziejskiej prywatyzacji, o białych plamach w historii, o nowych manipulacjach, które występują w rzekomo wolnych mediach w rzekomo wolnym kraju. Dopiero jednak 2005 r. i zwycięstwo PiS-u przypieczetowało jakąś przemianę na rynku medialnym taką, że nawet w mainstreamie zaczęły się pojawiać głosy podobne do tych, jakie wcześniej pojawiały się "w niszowych pisemkach prawicowych" czy na antenie RM. To oczywiście wprawiło salon różowo-czerwony w stan szewskiej pasji, czego zresztą dowodem była wojna z "zawłaszczeniem mediów przez PiS" oraz z "prorządowym dziennikarstwem 'Rzepy'".

Ta ślepa furia, z jaką zaatakowano "wypłynięcie" na wierzch przekazu medialnego pewnego owartego, nieskrępowanego politpoprawnością, dyskursu o Polsce, dowodziła, że salon nie dopuszcza w ogóle myśli, by w naszej rzeczywistości społecznej dokonało się coś podobnego do rumuńskiego przejęcia stacji telewizyjnej, a przecież było to 16 lat po "jesieni ludów"! I salon nie ustępuje do dziś w walce o zepchnięcie tego otwartego dyskursu z powrotem na margines albo do podziemi. Na szczęście Internet jest dla salonu nie do przeskoczenia (jak na razie), czyli nie do spacyfikowania, nawet, jeśli udałoby się rozwalić publiczne radio, które za czasów Czabańskiego zrobiło wprost furorę wśród słuchaczy właśnie dzięki otwartej publicystyce.

Konkluzja z tych rozważań wcale jednak nie jest optymistyczna. Na początku wspomniałem o reakcji Amerykanów na radiową wieść o lądowaniu Marsjan. Można powiedzieć, że analogiczny mechanizm medialnego stymulowania reakcji społecznych to podstawa rocznych działań gabinetu Tuska. Ludzie reagują nieustannie na to, o czym im się mówi, ale czego tak naprawdę nie ma. Wczoraj np. słyszałem Rostowskiego, jak zapewniał, że wprowadzenie euro w Polsce nie wpłynie na wzrost cen. Oczywiście, tak jak dojście do władzy PO spowodowało obniżkę podatków, radykalny wzrost płac i spadek cen. Na pocieszenie można rzec, że mechanizm stymulowania reakcji społecznych działa na całym świecie (choć w innych krajach mainstream wygląda oczywiście dużo lepiej niż w Polsce, jeśli chodzi o swobodną dyskusję). Widać to było w czasie przebigu dotychczasowego kryzysu finansowo-ekonomicznego.

 

Bank Anglii nawiasem mówiąc wyliczył niedawno, że straty wyniosły 2,8 biliona dolarów, zaś - tu uwaga, uwaga - pomoc ze strony rządów czy banków centralnych - 7,8 biliona dol. Jaki z tego morał? Przede wszystkim taki, że kryzys się skończył, bo "katastrofa została powstrzymana", "indeksy się zazieleniły", bankruci stanęli na nogi i świat wrócił do wesołego oberka - tak przynajmniej tłuką nam teraz do głowy media. Innymi słowy, ktoś nieźle na całej zawierusze zarobił i wciąż zarabia. Iluż to wybrańców musi więc Bogu (albo raczej złotemu cielcowi) dziękować, że w ogóle do "globalnego krachu" doszło (niektórzy wprawdzie wzięli sprawę zbyt serio i zaczęli rzucać się z okien, zamiast poczekać na swoją dolę).

Wygląda więc na to, że mainstreamowe środki przekazu nie zważają już na to, czy my, buce ciemne, wierzymy w jakiekolwiek "inwazje z kosmosu", ponieważ sami ludzie mediów zaczynają wierzyć w Marsjan, których wymyślili. I jest im z tym dobrze. 

napisz pierwszy komentarz