Walczyliśmy o Polskę prawdomówną

avatar użytkownika Maryla

Z Henrykiem Jagielskim, współorganizatorem strajków w Stoczni Gdańskiej w 1970 r. i 1980 r., rozmawia Bogusław Rąpała

W miarę upływu lat coraz więcej osób wypina pierś po tytuł bohatera Grudnia ´70. Czy wszyscy mają moralny tytuł ubiegać się o zaszczyty?

- Kiedy 14 grudnia 1970 r. wyszliśmy ze Stoczni Gdańskiej i udaliśmy się najpierw pod siedzibę Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a potem na Politechnikę Gdańską, ówczesny dyrektor Stoczni Gdańskiej Stanisław Żaczek wybrał komitet strajkowy, składający się z ok. 10-12 osób. Wśród nich znalazł się Lech Wałęsa. Nazywało się to Radą Delegatów. Wyboru dokonano podczas naszej nieobecności i bez naszej wiedzy. Chodziło o to, aby w skład komitetu nie weszły właściwe osoby. Dziś dyrektor Żaczek sam przyznaje, że w tym komitecie było co najmniej 5-6 podstawionych ubeków. Przez długi czas nie wiedzieliśmy o tym. Kilka lat temu historyk dr Henryk Kula napisał jedną z pierwszych książek o wydarzeniach grudniowych z 1970 roku. Stwierdził w niej, że strajk i wyjście na miasto było zainspirowane przez 200 ubeków. Wtedy nie zgodziliśmy się z tym, ale później doszliśmy do wniosku, że w twierdzeniu Henryka Kuli było sporo racji.

Do strajkujących stoczniowców szybko przyłączyły się inne grupy zawodowe oraz mieszkańcy Gdańska.

- Kiedy przyszliśmy pod Komitet Wojewódzki PZPR, komuniści chcieli zaprosić nas na rozmowy do środka. Pytali też, o co nam chodzi. Byliśmy tym pytaniem zdziwieni, bo to przecież my chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego np. przed samymi świętami nastąpiły tak drastyczne podwyżki cen. Bojąc się aresztowań, nie zgodziliśmy się na wejście do środka. Domagaliśmy się za to nagłośnienia naszego protestu. Było nas tam około 300 osób, ale już wtedy zatrzymywały się autobusy, tramwaje i coraz więcej osób gromadziło się pod budynkiem komitetu. Cały czas komuniści przekonywali nas, że powinniśmy wrócić do stoczni, mówiąc, że Warszawa już wie o tym, że przerwaliśmy pracę. Strajk był dla komunistów czymś nieprawdopodobnym, dlatego tak bardzo bali się używać tego słowa. A ludzi cały czas przybywało...

Tak wielkiej liczby ludzi komuniści nie mogli zlekceważyć.

- W samej Stoczni Gdańskiej pracowało w tym czasie ok. 18 tys. osób. Każda ze stoczni: Remontowa, Północna i Gdyńska, zatrudniała po blisko 8 tys. pracowników. A było jeszcze wiele innych, mniejszych stoczni. Dzięki radiu o naszym strajku dowiedziała się cała Polska, a z racji tego, że ze Stocznią Gdańską współpracowało wówczas wiele zakładów z zagranicy, informacja o naszym proteście rozeszła się również po Europie. To było dla systemu komunistycznego bardzo niebezpieczne. Później wyłączono telefony. Wszystko, co wówczas robiliśmy, było bardzo spontaniczne, ale ludzie doskonale się rozumieli. W przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy potem nazwali się KOR-em, mieliśmy zupełnie inną wizję. Nazywano nas ruchem robotniczym, ale ja się z tym w zupełności nie zgadzam, ponieważ stocznia to byli nie tylko robotnicy, ale i wybitni fachowcy, naukowcy, konstruktorzy oraz budowniczowie. Potem postanowiliśmy pójść przez Stocznię Gdańską do Stoczni Północnej. Straż zakładowa zamknęła przed nami bramę. I wtedy poznałem siłę tłumu, który tak pchnął samochód straży zakładowej, że brama się rozleciała.

To wtedy po raz pierwszy pojawiło się hasło: "Chodźcie z nami!".

- Tak. Idąc ulicami Gdańska, tak właśnie nawoływaliśmy ludzi, aby się do nas przyłączyli. Widząc tyle osób w oknach mieszkań, w tramwajach i autobusach bijących nam brawo, hasło to jako pierwszy rzucił jeden z pracowników z wydziału W-4 Stoczni Gdańskiej - Adam Drapiewski. Było mi bardzo przykro, kiedy nasze hasło "Chodźcie z nami!" wykorzystał w trakcie swojej kampanii prezydenckiej Bronisław Komorowski. Pomyślałem sobie, że gdyby on był taki, jak my wtedy, to miałby do tego prawo i byłoby wszystko w porządku. Ale tak? Wiele innych haseł, których wtedy używaliśmy, wykorzystuje się w tej chwili w podobny sposób. Poza tym cały czas śpiewaliśmy polski hymn narodowy, pieśni patriotyczne i religijne.

Czy w pierwszym dniu strajku był z wami Lech Wałęsa? Znał go Pan wtedy?

- Co prawda pracowaliśmy na tym samym wydziale, ale ja miałem zupełnie inny charakter pracy. Jego funkcję na stoczni można by w skrócie wyrazić słowami: "przynieś, wynieś, pozamiataj". Poznałem go dopiero we wtorek, 15 grudnia 1970 roku. Dzień wcześniej Wałęsy absolutnie z nami nie było. To, co mówi dzisiaj, że był wtedy przewodniczącym komitetu strajkowego, jest nieprawdą. Ludzie nie mieli do niego zaufania. W 1971 r. Henryk Lenarciak, poza wyborami, zrobił z niego społecznego inspektora pracy. Wałęsa chciał dostać się w 1974 r. do Rady Wydziałowej, ale kiedy na zebraniu naubliżał jej przedstawicielom, został zwolniony ze stoczni.

15 grudnia sytuacja na Wybrzeżu jeszcze bardziej się zaostrzyła...

- W Stoczni Gdańskiej ustawiono nagłośnienie i każdy, kto chciał, mógł przemawiać. Głos zabrały różne delegacje, które wyrażały poparcie dla naszych działań. Pamiętam, że przemawiało również wiele kobiet. Wtedy też zaczął się udzielać Lech Wałęsa. We wtorek było już mnóstwo ludzi na mieście. Kilka osób zostało aresztowanych, dlatego postanowiliśmy pójść pod Komendę Miejską MO, aby ich uwolnić. Praktycznie cały Gdańsk stanął i nie pracował. W pewnym momencie otworzyło się okno na drugim piętrze Komendy Miejskiej MO i wychylił się z niego Lech Wałęsa. Chciałbym zaznaczyć, że w tym czasie wszystkie tego typu placówki były dokładnie chronione i nikt niepowołany nie mógł ot tak sobie wejść do środka. Więc jakim cudem on się tam znalazł? Moim zdaniem, poszedł uprzedzić milicję, że zamierzamy ruszyć na więzienie. Ludzie zaczęli do niego krzyczeć: "Ty zdrajco!", i posypały się kamienie. Wtedy Wałęsa rzucił na dół swój hełm i kartę zegarową, aby udowodnić, że także jest stoczniowcem, ponieważ prawie nikt go jeszcze wtedy nie znał. W końcu w Stoczni Gdańskiej pracował zaledwie dwa lata. Dla porównania - w tamtym okresie miałem przepracowane 20 lat.

Potem wydarzenia szybko się potoczyły. Protesty się zaostrzyły, a kolejne dni przyniosły masakrę i śmierć kilkudziesięciu robotników. Co wynikło z tej ofiary?

- Tym ludziom, którzy wtedy zginęli lub odnieśli rany, zawdzięczamy bardzo dużo. Przede wszystkim chciałbym podkreślić ich odwagę. W następnych latach powstały Wolne Związki Zawodowe, KOR, ROPCiO i tak dalej. Ale to nie było to samo, co stworzyli wtedy protestujący stoczniowcy! Bo przecież w takim ROPCiO czy KOR ilu ich tam było? Stu? Dwustu? A nas były tysiące!

Rzeczywiście, bardzo mało mówi się o tych, którzy ponieśli największą ofiarę.

- O tych ludziach w ogóle się nie mówi! Nie mówi się o Zbyszku Godlewskim, zastrzelonym w trakcie starć w rejonie stacji kolejki podmiejskiej Gdynia Stocznia. Nie wspomina się o Edwardzie Nowickim z działu S-5, który zapoczątkował strajk w grudniu 1970 r., ani o Janie Subdzie - obaj zmarli w czasie stanu wojennego na zawał serca. Tak bardzo to przeżywali. Nie mówi się również o prześladowanych przez tyle lat: Henryku Lenarciaku, Marianie Zielińskim, który w 1970 roku został tak straszliwie pobity przez ZOMO, że do dziś ma z tego powodu poważne problemy ze zdrowiem, o Józefie Szylerze, który przez Wałęsę musiał uciekać aż do Mielca, ani o wielu innych.

W 1980 roku, tworząc "Solidarność", znowu podjęliście postulaty, które nie zostały zrealizowane podczas tamtych strajków. Obecne partie polityczne wolą odwoływać się do samego szyldu "Solidarności"...

- Dziś np. kilkunastu polityków tworzących nowe ugrupowanie Polska Jest Najważniejsza twierdzi, że tworzą program, który będzie kontynuacją tej prawdziwej "Solidarności". Przecież oni nie potrzebują układać żadnego nowego programu, niech doprowadzą do realizacji tamtych 21 postulatów. Bo praktycznie żaden z nich nie został w pełni zrealizowany, a są w dalszym ciągu aktualne.

Czuje Pan coś na kształt satysfakcji, że dobrze przeżył Pan część swojego życia?

- Czasem żałuję, że swoją młodość poświęciłem na to wszystko. Chyba też do końca nie zdawałem sobie sprawy, co mogło nam grozić. Ale zawsze byłem dumny, że wraz z innymi robotnikami wtedy, w grudniu 1970 roku, dokonaliśmy pierwszego wyłomu w systemie komunistycznym i położyliśmy kamień węgielny pod dalszą walkę o wolność naszego kraju. Często zastanawiam się, dlaczego wtedy nie aresztowano dużo większej liczby osób, i dochodzę do wniosku, że oni po prostu się nas bali. Dziś osoby, których w tamtym czasie właściwie nie znałem, kreują się na wielkich bohaterów. Przykładem jest premier Donald Tusk. Tuż po objęciu urzędu zaproszony na rocznicowe uroczystości na Ołowiance mówił, że przez pootwierane okna swojego mieszkania widział, jak szli manifestanci i śpiewali "Warszawiankę", a on i jego rodzina płakali. To mówi chyba samo za siebie. On opowiada, jak płakał, a co my mamy robić?! Czy ja się jeszcze dzisiaj skarżę lub udaję bohatera? Rodzice i dziadkowie takich jak wówczas Donald Tusk, 13-letnich chłopców, przynosili nam, stoczniowcom, zupę, herbatę i kawę, żebyśmy się mogli rozgrzać. A oni płakali! My dzisiaj nic nie znaczymy. Mogliby chociaż wspomnieć o tych, którzy zginęli lub zostali ranni. Wciąż jeszcze wiele rodzin opłakuje swoich bliskich. Te ofiary były w pewnym sensie potrzebne, ale w dalszym ciągu nie ma tego, o co walczyliśmy. Mieliśmy inną wizję Polski w tym czasie i inną mamy nadal.

Jaka to wizja?

- Walczyliśmy o Polskę prawdomówną. A te kłamstwa, które teraz słyszę, najbardziej mnie dobijają. Jesteśmy żywą historią, a zarzuca się nam, że mówimy nieprawdę. Skoro nasze słowa to fałszywki, to dlaczego nie zaproszą nas do telewizji razem z Lechem Wałęsą i innymi uzurpatorami, żeby wreszcie mogło wyjść na jaw, kto mówi prawdę, a kto kłamie? Wałęsa twierdzi na przykład, że został zwolniony ze Stoczni Gdańskiej za działalność opozycyjną. A on po prostu został wyrzucony za ubliżanie radzie zakładowej! Został wezwany i poproszony, aby wycofał swoje słowa oraz przeprosił. Ale tego nie zrobił. Dlatego tamte stare związki go zwolniły. A dzisiaj robi z siebie bohatera i męczennika. Kłamie w żywe oczy! I to najbardziej mnie denerwuje.

Świętej pamięci Lech Kaczyński czynił starania zmierzające do odkłamywania historii. W 2008 r. otrzymał Pan Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski...

- Kiedy Lech Wałęsa był prezydentem, to czy kogoś odznaczył? Nikogo. Wstyd! A na dodatek twierdzi, że sam obalił komunizm! To o czymś świadczy. W sierpniu 1980 r., kiedy powstawał komitet strajkowy, zastanawialiśmy się, kogo wybrać na przewodniczącego. "Ja już jestem przewodniczącym" - powiedział wtedy Wałęsa. Sam się wybrał! A dziś widać najlepiej, jaką żmiję wyhodowaliśmy na własnych piersiach!

Boli Pana serce, kiedy patrzy Pan na zamknięte stocznie?

- Nieżyjący już, nieodżałowany Klemens Gniech, dyrektor Stoczni Gdańskiej z sierpnia 1980 roku, kiedy przed laty spotkałem go w Monachium, powiedział do mnie: "Słuchaj, Jagielszczak, byłem na Stoczni i płakałem, kiedy zobaczyłem jej ruinę". Odparłem, że ja też nie mogłem powstrzymać łez. A teraz w bezczelny sposób śmieją urządzać tam sobie koncerty! Dla mnie jest to stypa na ruinach Stoczni Gdańskiej, a kilku uzurpatorów z Wałęsą na czele chwali się, jak to obalali komunizm. Takie są moje i nie tylko moje, ale wszystkich innych jeszcze żyjących stoczniowców, odczucia.

Dziękuję za rozmowę.

http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=109213

 

 

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz