Nie chcę się znęcać. I w tym postanowieniu będę trwał aż do ostatniej linijki tej notki. Aby mu sprostać powściągnę emocje i będę się starał po prostu cierpliwie tłumaczyć.

Zacząć wypada od kwestii ogólnych. A taką najogólniejszą kwestią jest to, że ludzie, zarówno indywidua, jak i zbiorowości, generalnie lubią, żeby im żyło się lepiej. I Polacy – jako zbiorowość, nie są tu wyjątkiem. To: „lepiej” funkcjonuje i funkcjonowało w przeszłości w świadomości Polaków, jako pewien standard. Znany z Zachodu. Przez cały smutny okres PRL-u docierały do nas z owego Zachodu wieści i na podstawie tych wieści tworzyliśmy sobie w głowach standard tego, jak powinno być. Lepiej. Nie tak, jak w PRL-u.

Był to standard fałszywy. Podróżujący (nieliczni) w latach 70-tych i całkiem licznie w latach 80-tych (w pierwszej połowie uciekinierzy, w drugiej gastarbaiterzy) widzieli na Zachodzie wyłącznie to, co chcieli widzieć. Dobrobyt. Bo każdy miał auto. I dom. I jeździł na wczasy do Egiptu i Turcji.

To, czego nie widzieliśmy (bo nie było nam to do niczego potrzebne), to fakt, że „tam”, w tym „lepiej” była cena, którą za ten dobrobyt przyszło zapłacić. Wysiłkiem powojennej odbudowy, wzrastającym poziomem edukacji, innowacyjnością, wolnym rynkiem, na którym raz się wygrywa, raz się przegrywa, uczciwością i mądrością pozwalającą na przykład zgodzić się na obniżenie dobrodziejstw „welfare state”, kiedy „welfare state” okazywał się zbyt kosztowny.

Wysiłek własny, nakierowany na budowę „dla siebie”, dla lokalnej wspólnoty i dla kraju, umykał nam z pola widzenia, bo tkwiąc przez dziesięciolecia pod sowiecką okupacją zapomnieliśmy, jak te pojęcia stosuje się w praktyce.

„Dobrem wspólnym” zarządzał polskojęzyczny, sowiecki kacyk, a jak się skończyła kiełbasa, to lud wychodził na ulice i domagał się, by kiełbasę kacyk skombinował.

Dopóki mógł – kombinował, a kiedy nie mógł, bo zachodnie banki uznały pożyczanie mu pieniędzy za ryzykowny biznes, wysłał czołgi na ludzi, żeby zapomnieli o kiełbasie i wychodzeniu na ulicę.

Przy okazji „kiełbasianych buntów” aktywowali się ludzie, którzy w cudowny sposób okazali się przetrwalnikiem europejskiej kultury w wydaniu zapamiętanym z II Rzeczpospolitej. Byli w znakomitej mniejszości, bo większość bardzo szybko zagospodarowywali sobie ci członkowie sowieckiego przywództwa, którzy w związku z popadnięciem w konflikt z innymi członkami znaleźli się w niełasce, co czasami skutkowało więzieniem. Więzieniem z telewizorem.

„Kiełbasiany bunt” był albo pacyfikowany, albo wykorzystywany przez komunistyczne frakcje do zmiany władzy, bo innego sposobu zmiany władzy namiestnictwo sowieckie nie przewidywało.

Zmiana władzy musiała być zatwierdzona na Kremlu, a zmiana władzy była racjonalna jedynie w tym przypadku, gdy lokalne „kierownictwo” nie radziło sobie z buntami.

Dla przekonania Kremla, że nadszedł czas na zmianę władzy należało czasami „kiełbasiany bunt” wesprzeć w sposób zorganizowany i kontrolowany.

Tak dokonała się zmiana władzy w roku 1981, kiedy „wojskówka” przejęła w Polsce włądzę od partyjnych, najpierw pozwalając buntowi się rozrosnąć, a potem dławiąc go z dziecinną łatwością w tydzień.

Ludzie, którzy dokonali zdławienia dziesięciomilionowego buntu w tydzień, musieli zaskarbić sobie dozgonną wdzięczność i podziw na Kremlu. Mołodcy!

W podziwie dla sprawności organizacyjnej tandemu Kiszczak - Jaruzelski musiał dojrzewać służbowo przyszły pułkownik KGB Władimir Putin, w tamtych czasach pracujący na odcinku niemieckim.

I przez dwadzieścia lat „polskiej demokracji” - wyglądającej zupełnie inaczej niż ta zachodnia, chyba że ktoś jest w stanie wskazać mi jakieś państwo zachodu, w którym wysoki, sowiecki generał z radością potwierdza fakt stworzenia partii politycznej, a inny zleca założenie koncernu medialnego przekazując na ten cel ukradzione Polakom pieniądze - władzę w Polsce sprawowali właśnie oni – zwycięska razwiedka wojskowa.

I kiedy raz pojawiła się siła polityczna, która mogła tej władzy realnie zagrozić, to wykorzystali wszystkie posiadane instrumenty, by to zagrożenie usunąć.

Tu króciutkie en passant: nie twierdzę, że środowisko, które realnie zagroziło rzeczywistym władcom Polski, było środowiskiem skupiającym wszelkie narodowe mądrości, ani tez nie twierdzę, że proponowało najlepszą z możliwych wizję modernizacji Polski.

Ale jednak Polski.

A teraz, pod tymi oczywistościami, wytłumaczę dlaczego pisząc ten tekst musiałem się starać, by powstrzymać emocje.

Od circaosiemnastu lat uważam, że scenariusz powrotu PRL-u w nieco zmodyfikowanej formie jest wielce prawdopodobny.

Od co najmniej trzech lat piszę i ostrzegam moich rodaków w kraju, że się ten scenariusz, krok po kroku, realizuje.

Wasz złoty sen, o tym, że zawsze będzie coraz lepiej i z roku na rok będziecie zbliżać się do wdrukowanego Wam w latach 70-tych i 80-tych ideału „lepiej”, w nieodległej przyszłości rozsypie się właśnie jak sen złoty, a będzie tylko gorzej i coraz to gorzej, bo we „współczesnej demokracji rosyjskiej” szampanskoje spija się wyłącznie ustami przedstawicieli ludu. Ludu pracującego. Ciężko.

I od tych lat, kiedy piszę, że PRL nie umarł i że właśnie wraca, słyszę – często z ust ludzi dobrze (z racji wykonywania zawodu) poinformowanych, że przesadzam.

Więc się pytam: kiedy wreszcie zauważycie, to co ja widzę i przed czym grzecznie ostrzegam?

Czy nie wystarczyło, kiedy Wojciech Jaruzelski namaścił swojego kandydata na p.o. prezydenta w Moskwie 9 maja 2010 roku, na zjeździe starych i młodych ludzi sowieckich?

Czy nie wystarczyło, kiedy polskim korpusem dyplomatycznym zaczął zarządzać pan Ławrow?

Kiedy?

Jakiego rodzaju zdarzenie uprzytomni Wam, że po latach głupawki, tchórzostwai i nic nie robienia właśnie obudziliście się dwadzieścia lata temu?

Może kiedyś, a jak nie, to przyłączam się do pozdrowień od Rymkiewicza.

Tyle, że nie pies, ale miś, żeby bardziej bolało. Jak nie przez głowę, to musi się mądrość dostawać do organizmu od przeciwnej strony.

 

Serdecznie pozdrawiam

 

P.S.

 

To nie do "Was" ale do "Nich"