Lemingowate z ukrytym genem samozagłady (1)
Cały „moherland”, Ciemnogród, zacofanie – czy jak tam głosi jasnogrodzka propaganda – się zżyma i martwi stanem lemingowatych. Że te są bezideowe, materialistyczne, letnie, oportunistyczne, kunktatorskie, hedonistyczne…. Że lemingowate są inercyjne i podatne na wpływy telewizora. Że lemingowate poznawczo-interpretacyjnie są jałowe. Że atrofię identyfikacji z tradycją tuszują kosmopolitycznym szpanem. Że immanentny im konformizm czyni ich zdolnymi wyłącznie do naśladownictwa. Że jakikolwiek krytycyzm i realizm jest im całkowicie obcy. Że są narcystyczne, egotyczne, próżne czy z gruntu aspołeczne. Trudno to wszystko uznać za przesadne stereotypy, skoro otaczająca rzeczywistość dostarcza aż nadto dowodów na potwierdzenie powyższych twierdzeń. Istnieje jednak coś, z czego lemingowate nie zdają sobie w ogóle sprawy. Tym czymś jest noszony w sobie ukryty gen samozagłady. Zastanówmy się.
Lemingowate w całej swojej masie przyjmują doraźną postawę, zawężając neurastenicznie pole wyboru takich lub owych alternatyw, by niecierpliwie iść po linii najmniejszego oporu, byleby niczym sobie głowy nie zaprzątać, mieć masę przyjemności i jak najbardziej przedłużyć stan dziecięcej beztroski. Dla lemingowatych całe życie musi być bezustannie trwającą zabawą, „funem”, luzikiem. Analizując swoisty życiowy bilans (w krótkim, średnim i długim okresie) lemingowate skupiają się prawie wyłącznie na aktywach, zaś ze zwyczajną niechęcią i irytacją zmuszają się do pobieżnego zajmowania się pasywami. Bierze się to stąd, że ta strona tegoż rachunku drażniąco przypomina o ograniczoności zasobów, którymi człowiek dysponuje. A to z kolei lemingowate frustruje, gdyż ich fundamentalnym imperatywem życiowym jest, by mieć miast być. Stąd też, gdy niewzruszalna zasada buchalterii stanowi, że cokolwiek, co jest dostępne, musi mieć pokrycie w czymś innym. Że nic nie powstaje z niczego. Że naturalne, logiczne procesy ekonomiczne, społeczne czy też kulturowe układają się w łańcuch przyczyn i skutków. Że to natomiast jest wyznacznikiem zdrowego rozsądku, wnioskowania, a więc myślenia. To, to wszystko, jest przez lemingowate traktowane, jako coś nieprzyjaznego, odrzucającego, wręcz wrogiego. A skoro tak, to dla, tzw. „świętego” spokoju, lepiej jest obchodzić to z daleka. Mieć z tym jak najmniejszy kontakt, zamieść to pod dywan. No i lemingowate z zapałem to robią. Nie łamią sobie głowy tym, że odpychając coraz bardziej narastające problemy, tak naprawdę sadzają się na bombie z opóźnionym zapłonem. Że prędzej czy później, to ona może eksplodować w najmniej spodziewanym momencie. Że wybuch taki spowodować może bliższe i dalsze szkody społeczne (i jakiekolwiek inne). Zwyczajnie, ukryty gen samozagłady. By lemingowate mogły dawać sobie z tym radę, to wymyślono igrzyska nowego rodzaju i…. nazwano je postpolityką. Wiadomo, skoro takie quasi naukowe bełkoty, jak „koniec historii”, „postnowoczesność”, etc. są chwytliwe, to i w zakresie różnych, naturalnie, ścierających się sprzeczności, aspiracji i pragnień, wyrażających się w polityczności, da się sfabrykować jakiś surogat i go forsować. Byleby nie wnikać w sedno różnorakich problemów.
No, dobrze (a może jednak, nie) w związku z powyższym powstaje pytanie, co jest tego wszystkiego przyczyną i jakie mogą być tego skutki. Obsesja materialistyczna lemingowatych, którą są owładnięte, ich prokonsumpcyjne apetyty, aspiracje czy też zachcianki są efektem permanentnie trwających deformacji rynkowych. W ciągu dwudziestu lat owego neo-peerelu (polskiej republiki lemingowatych) wskutek działania systemu utrudniającego (czy wręcz uniemożliwiającego) odtwarzanie rodzimego kapitału, tworzenia rodzimych instytucji kapitalizmu właścicielskiego, stabilizowania relacji i warunków gospodarczych, mimo względnego przyrostu bogactwa (szczególnie w indywidualnym wymiarze), ogromne rzesze społeczeństwa zostały przekierowane w stronę oferty rynkowej, która na masową skalę została im zaimportowana. Oczywiście, stało się to kosztem rodzimego potencjału produkcyjnego, wytwórczego czy też ogólnie, gospodarczego. Sytuacja przypominała trochę tą, która miała miejsce w 1626 r., kiedy wyspa Manhattan za ówczesne 60 guldenów (równowartość obecnych 20-30 dolarów) została sprzedana holenderskim osadnikom przez Indian z Brooklynu. Skutkiem tego późniejsi Anglosasi, wypierając z niej wcześniejszych kolonistów, przejęli biznes, na którym zrobili interes wszechczasów. Najgorzej na tym wyszli, tzw. „rdzenni” Amerykanie.
Ów import oferty rynkowej nałożył się na kryzys wywołany regresem wcześniejszej dekady. A tak w zasadzie było to odległe echo, skutek uboczny, realizowania przez prawie pół wieku utopijnego modelu gospodarki „księżycowej”. W efekcie tego, ogromne masy społeczne (materialnie wyposzczone) pognały w stronę względnego dobrobytu podsycanego sugestywnym przekazem „dla każdego coś miłego”. Ma się rozumieć, że w tej gonitwie bardzo szybko zaczął im przeszkadzać balast przeszłości, którego czym prędzej starały się pozbyć. Zaledwie nieliczni wówczas nawoływali do tego, by posprzątać stare, zalegające drogę „śmieci”, i w ten sposób ułatwić sobie bieg naprzód. Jednak, ich głosy zagłuszał masowy ferwor i tupot. Niezwykłą zręcznością w omijaniu, lawirowaniu wśród tych „śmieci” wykazywały się coraz to młodsze pokolenia, które uznały, że z racji czasu, w którym się rodziły, ten względny dobrobyt się im zwyczajnie należy. Za przeproszeniem, jak psu kość. Coś, do czego dojrzalsze państwa i społeczeństwa dochodziły przez wiele pokoleń, miało im być dane natychmiast. Ów moment urodzenia miał być dla nich swoistą premią. Bez wątpienia zagranica miała co im oferować, gdyż w ten właśnie sposób likwidowała nagromadzone przez dziesięciolecia nadwyżki (nierzadko będące zwykłymi bublami), by dzięki temu móc sama się odciążyć. No i w ten sposób na stare „śmieci” nakładać się zaczęły nowe. Mimo wszystko nie dotyczyło to wyłącznie zagranicznych odpadów rynkowych, ucieleśnionych w dobrach konsumpcyjnych. Nie, to natychmiast do Polski docierało dopiero co montowane było gdzieś tam na peryferiach, w Trzecim Świecie. W znacznym natomiast stopniu dotyczyło to pewnych wzorców (lepiej powiedzieć, „antywzorców”) kulturowych, instytucjonalnych, społecznych. Coś, co w tamtych społeczeństwach przeszkadzało było jak najszybciej wypychane (jak „brudna produkcja”), by w Polsce, jak i innych, tzw. młodych demokracjach, mogło się osadzać. Starsze, pogardliwie nazywane „moherowe”, pokolenie mądre doświadczeniem życiowym potrafiło precyzyjnie oceniać stan ideowego i kulturowego „zaśmiecana” kraju, jednak jego głos był coraz słabiej słyszalny. Bo…, to szła młodość. Zresztą owe „moherowe” pokolenie prostolinijnie i prostodusznie zakładało, że ta młodość zerwie ze złymi nawykami z przeszłości, jednak Bogiem a prawdą nic takiego nie miało miejsca. Mechanizmy pozostały w gruncie rzeczy te same i co najwyżej przybrały nowe atrybuty, nowe symbole, nowe kody kulturowe.
Napierająca coraz śmielej młodość była jednak wyjałowiona z pewnej umiejętności, tj. zdroworozsądkowej interpretacji sygnałów świadczących o nadciągającym zagrożeniu. Liczyły się bowiem zabawa, przyjemność, doraźność chwili czy – ogólnie mówiąc – beztroska. „Moherowe” pokolenie w ogromnym stopniu stało sobie obok, przyglądając się temu, co z czasem zaczęło się rozkręcać, gdyż – jak twierdzono – młodość ma prawo się „wyszumieć”. Nawet teraz można spotkać się jeszcze z takimi poglądami u tych, którzy o sobie mówią, że są konserwatystami, prawicą, wierzącymi i patriotami. Nie wiadomo, czy jest w tym więcej naiwnej pobłażliwości, permisywizmu, lekceważenia problemu czy też jest to forma pewnej kapitulacji, wycofywania się i popadnięcia w błogostan, samoznieczulenie się. Pal sześć, co to jest, ważniejsze jest to, że system wczesnego ostrzegania, właściwy każdemu zdrowemu społeczeństwu i państwu, zwyczajnie zaczyna zawodzić. Zresztą, ile razy tak było w przeszłości? No, „mohery” są coraz słabiej słyszalne, a młodość szaleje. I łamane są jedne bariery za drugimi, jedne granice za drugimi, jedne tabu za drugimi. Hulaj dusza piekła nie ma. Oczywiście to jest złudne, gdyż system wzajemnej kontroli u lemingowatych jest tak drakoński, że ten, kto choćby w minimalnym stopniu wyłamuje się z całości, bardzo szybko zaczyna być elementem niepewnym. To nie wystarczy wyłącznie „jechać” mainstreamem lecz trzeba także być odpowiednio czujnym. Jak lemingi sobie z tym radzą?
Ano w zasadzie prosto. Polega to na stworzeniu sobie pewnego „autofiltru”, w którym dokonywana jest selekcja sygnałów dochodzących z otoczenia. Jeśli cokolwiek nie jest zgodne z jakimś, funkcjonującym w światopoglądzie, stereotypem, to jest to automatycznie odrzucane bez poddawania tego dalszej „obróbce”. Do świadomości docierają więc wyłącznie te sygnały, które zgodne są z zaszczepionym standardem postrzegania rzeczywistości. Weźmy za przykład ostatnie dwie wielkie powodzie, tj. w 1997 r. i tegoroczną. Okazało się, że ani wówczas ani teraz lemingowate, które w ogromnej masie pobudowały się na terenach zalewowych, nie brały pod uwagę tego, że w ten sposób wystawiają się na ogromne ryzyko. Zresztą nie tylko siebie lecz również resztę społeczeństwa, które będzie zmuszone przyjść im z pomocą. A przecież ważniejsze było, by w atrakcyjnych (sic!) lokalizacjach pobudować apartamentowce i domy jednorodzinne, gdyż to zaspokajało ich aspiracje prokonsumpcyjne. Czy zastanawiając się nad miejscem zamieszkania brały one pod uwagę to, że otaczające ich rzeki mogą być niebezpieczne? Nie. Nic takiego nie miało miejsca. Zadowalały ich jedynie znakomite oferty rynkowe, które takiego niebezpieczeństwa nie uwzględniały. Wszak w rachunku ekonomicznym liczyły się przede wszystkim zyski, zaś koszty o tyle, o ile wiązały się z kredytowaniem inwestycji. Cała reszta, która podważała długofalowy sens takich przedsięwzięć budowlanych, została pominięta. Dlaczego? Właściwie odpowiedź na to pytanie nie jest taka trudna. Mianowicie, przypuśćmy, że to ryzyko również zostałoby wzięte pod uwagę, to naturalną koleją rzeczy byłaby rezygnacja (bądź wstrzymanie) inwestycji do czasu, kiedy otoczenie zostanie na nie przygotowane. Takie byłoby „moherowe” myślenie. Wszak to nie chodzi wyłącznie o to, by pociągnąć media i uzbroić teren, co w większym stopniu o to, by stworzyć infrastrukturę, jeśli nie zapobiegającą rozlaniu rzek, to przynajmniej ograniczającą szkody wskutek tego powstałe. To rzecz jasna mogą zrobić władze samorządowe współdziałające z rządem. I teraz, lemingowate, wybierające jedno i drugie, nastawiają się na to, by obie władze szybko stwarzały warunki usprawniające gospodarkę gruntami, by w ten sposób móc szybko przeznaczać je pod zabudowę. A przecież kolorowe oferty tak intrygująco kuszą. I owszem, może, jak radośnie obwieszczały jasnogrodzkie media, w hipotekach i operatach drgnęło, co wystarczyło na tyle, by lemingowatych zadowolić. Ale co z rzekami? No cóż, jest fajnie, bo ekologicznie. „To nie moja sprawa.” – powiada lemingowaty. „Co mnie to obchodzi?” – mówi inny – „Nie mam czasu, by się tym zajmować.” – szybko dodaje. „Że co? Może zalać? Gdzie tam, nie ma mowy.” – ucina rozmowę następny. „No i co z tego? Postawi się kilka pomp i będzie po sprawie.” – rezolutnie dodaje inny. Co, nie było takich wypowiedzi? Doraźność wygrała ze zdrowym rozsądkiem.
Pytanie, dlaczego. Otóż, przede wszystkim dlatego, że gdzieś tam zaczyna tykać zegar rat kredytowych, więc pojawia się paląca potrzeba, by zamieszkać w nowym gniazdku. Dalej, drażni mieszkanie „na kupie” (u rodziców, teściów) lub gdzieś tam w wynajmowanym mieszkaniu, więc chce się stamtąd uciec jak najszybciej. Ważny jest też efekt demonstracji, będący motorem działań lemingowatych, pragnących cieszyć się jakimś cenzusem (materialnym, środowiskowym, towarzyskim). Nic tak bowiem na poprawia własnego ego, jak możliwość pochwalenia się ponad standardowymi warunkami bytowania. Dalej, lemingowaty nie wnika to, co tak rzeczywiście stoi za tym, że grunty schodzą, jak – nomen omen – woda (!). Być może właśnie jest tym, który o tym decyduje bądź na tym zarabia (bez- lub pośrednio). Być może swoim działaniem ma wpływ na to, by w taki sposób „uszczęśliwić” swoich krewnych i znajomych. Takich przesłanek może być zresztą więcej. Następnym wytłumaczeniem może być to, że zrozumienie sedna problemu mogłoby wymagać weryfikację dotychczasowego postrzegania rzeczywistości. Bo też, dlaczego rzeki są groźne. Ano, dlatego, że od dziesięcioleci zostały zaniedbane. Nie opracowano systemu polderów, nie pobudowano stopni retencyjnych, nie wzmacniano wałów, nie modernizowano kanałów melioracyjnych, nie budowano i nie odbudowywano dren itd. itd. A dlaczego? Wszak nie jest tak, że brakuje fachowców. Ano dlatego, że to są wszystko rzeczy ogromnie kosztowne. No, a wiadomo w kasie dno coraz bardziej prześwituje. Dlaczego? Lemingowate mają na to tylko jedną odpowiedź, „Bo to jest sprawa polityczna.” Ot, wystarczy „pojechać” mainstreamem byle uciec od następnych trudnych, a może nawet i drażliwych, pytań. Wszak gdzieś tam w toku analizy może pojawić się to, że jednym z powodów braku owego moni jest to, że spora jej część jest zakumulowana (zamrożona) w dobrach gromadzonych przez lemingowate, zaś jakaś inna…, no gdzieś „wyciekła” (sic!). Dobrach ulegających ponadto szybkiej dekapitalizacji. Takie odkrycie mogłoby wywołać dysonans poznawczy, a stąd jest już droga do redefinicji postrzegania przez siebie rzeczywistości. A to jest bolesny proces. Przeto, by przez niego nie przechodzić, konieczne jest uruchomienie autonomicznych mechanizmów obronnych, polegających przede wszystkim na uciekaniu od analizowania sedna problemu i zagłuszeniu tego czymkolwiek. Najlepiej poprzez wynalezienie jakichś tematów zastępczych. Bo też jakże niewdzięcznym może być postawienie pytań, „To, jak to? To również moja wina? To ja mam teraz rezygnować z tego, co się dorobiłem? Mam znowu wrócić ‘na kupę’ do rodziców, teściów, wynajmować jakieś mieszkanie w bloku? Mam co parę lat nie zmieniać samochodu, nie kupować drogich mebli, całego wyposażenia domowego? Nie jeździć za granicę na wczasy? Mam się cofnąć do punktu wyjścia? To po co ja robiłem te studia, harowałem jak wół, byłem dyspozycyjny, rzadko bywałem w domu, późno wziąłem ślub, piąłem się po szczeblach kariery, dobierałem sobie kolegów, przyjaciół, znajomych wyłącznie takich, którzy są mi do czegoś przydatni…?” Itd. itd. Takie i tym podobne pytania, rzecz jasna, mogą doprowadzić do depresji bądź w najlepszym razie do zmiany postaw życiowych. W dalszej natomiast kolejności może to doprowadzić do zaświtania pytań, „Może do cholery te mohery, to jednak w czymś mają rację? Może ten Ciemnogród wcale nie jest taki ciemny? Może posłuchać, co on ma do powiedzenia?” A może jednak, nie, bo się włącza „autofiltr”. No, to sru, na plazmę wyścigi Formuły I, a w rękę szklankę z Jack’iem Daniels’em. „Co, tam, że mi zaleje garaż, patio? Ubezpieczyciel wypłaci odszkodowanie. Wezmę następny kredyt i sobie kupię wszystko nówki.” I tak do następnego razu, aż przyjdzie kolejne zaskoczenie.
Cz. 2.
- MoherowyFighter - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz