O studiach i studiowaniu

avatar użytkownika Kirker
Pamiętam, że jeszcze w szkole średniej kierowałem się pewnym idealistycznym mitem. Myślałem mianowicie, że na pewne kierunki idą pasjonaci. Nie miałem tutaj na myśli prawa czy medycyny, bo tam chyba mało kto idzie z powodów zainteresowań. Chodzi mi natomiast o nauki przyrodnicze. Znalazłem się w między czasie na Wydziale Biologii UW. Życie bardzo ciężko zweryfikowało moje wcześniejsze wyobrażenia. Okazało się, że na dwie setki ludzi, z którymi zacząłem studiować, pasjonatów trzeba szukać ze świeczką. Większa część ludzi poszła na zasadzie, żeby gdzieś się znaleźć albo nie dostali się gdzie indziej. Mit zatem upadł, później inne wyobrażenia też zostały brutalnie zweryfikowane.

Na przykład pewne dziedziny w ogóle na wydziale nie istnieją. Na przykład taka duża dziedzina biologii, jaką jest zoologia. Kiedyś była protozoologia, ornitologia, teriologia, entomologia, nawet kręcili się pojedynczy herpetolodzy. Teraz z tamtego, dawnego zróżnicowania nie zostało nic. Są dwa zakłady atomistycznej ekologii, gdzie zwierzaki traktowane są jak drożdże lub bakteriofagi, oraz paleontologia z różnymi dziwnymi poglądami tam wyznawanymi. Ponieważ jest ustawowy wymóg, żeby biolog miał zrealizowany przedmiot o nazwie "zoologia", to ktoś musi go prowadzić. No i co? Koordynatorem ćwiczeń jest fizjolog zwierząt, który bynajmniej nie jest zainteresowany zagadnieniami adaptacyjnymi; gdyby to był jakiś polski Schmidt-Nielsen nie śmiałbym się przyczepiać. Wykłady natomiast są prowadzone przez paleontologa, który ma własne poglądy, bardzo często wsteczności i anachronizmy przedstawiane jako antymainstream.

Dziwne specjalności... kiedyś były na Biologii UW cztery specjalności - Zoologia, Botanika, Mikrobiologia, Biochemia. W latach dziewięćdziesiątych wymyślili dwa molochy, w które próbuje się upchnąć wszystkie nauki biologiczne reprezentowane na wydziale - Biologia Środowiskowa oraz Biologia Komórki i Organizmu. W moim mniemaniu są to biurokratyczne twory, których pomysłodawcy zatrzymali się chyba mentalnie w czasach realnego socjalizmu. Żadnego przełożenia na praktykę bowiem. Dodam, że całkowicie sztuczne. Poprzedni układ nie był idealny, ale obecny jest jeszcze gorszy.

Odnoszę również wrażenie, że studia są niepraktyczne, a wszystkiego, co człowiek potrzebuje, musi się tak naprawdę nauczyć samemu. Do tego ogranicza się dydaktykę. Przytaczałem wyżej przykład zoologii. Kiedyś był rok. Na innych uczelniach jest rozdzielona na zoologię bezkręgowców i kręgowców, które trwają kolejno po pół roku. Na UW... pół roku. Tak samo z botaniką, fizjologią roślin, fizjologią zwierząt, biochemią, biologią komórki. Poza tym panuje powszechnie zgoda odnośnie opisywania życia w kategoriach fizykochemicznych, zakłada się, że żywy organizm to taka bardzo złożona maszyna. Gdybyśmy mieli na przykład baniak z reagującym związkami, to uznalibyśmy, że do jego zrozumienia potrzebna jest znajomość matematyki, fizyki i chemii. To dlaczego nikt nie zakłada, że skoro najprostszy organizm typu Mycoplasma gentilis jest układem wielokrotnie bardziej złożonym niż taki system, to dlaczego tak mało na studiach biologicznych matematyki, fizyki, przyczepić można by się również chemii. Dodam, że słaba znajomość nauk ścisłych bardzo często skutkuje słabością metodologiczną.

Podejrzewam, że studenci bądź absolwenci dowolnego kierunku mogliby wskazać tego typu mankamenty. Zastanowić się tutaj należy nad przyczynami tego stanu rzeczy. Będę pisał tutaj na przykładzie mojego kierunku, ponieważ tutaj jako tako orientuję się w realiach.

Moim zdaniem po prostu nikt nie patrzy na rynek pracy, a jeżeli już, to udaje, że patrzy. Jaki powinien być na przykład biolog po studiach, żeby znaleźć pracę w innym miejscu niż szkoła? Czy ktoś się nad tym zastanawia, czy po prostu zakładają, że przeznaczeniem magistra nauk biologicznych jest garowanie w jakiejś szkółce, ewentualnie praca w innym zawodzie niż wyuczony? Tutaj potrzebnych jest kilka podstaw. Primo: dobry warsztat matematyczno-fizyczno-chemiczny. Człowiek, który orientuje się w tej triadzie, będzie dobry pod względem metodologicznym, co sprawi, że zwiększą się zdecydowanie jego horyzonty. Będzie w stanie na przykład wymyśleć albo zaproponować jakąś nową metodę badań. Secondo. Wbrew pozorom klasyczna biologia, czyli zoologia, botanika, ekologia. Jest pewne zaopatrzenie na inwentaryzacje fauny i flory z punktu widzenia ochrony środowiska; w końcu trzeba unikać takich burd jak w Rospudzie czy na Górze Św. Anny. Problemem są również zanieczyszczenia przemysłowe, w przypadku których należy potrafić określić ich wpływ na organizmy, populacje oraz na całe ekosystemy. Tertio: biochemia, genetyka, biologia molekularna, mikrobiologia. Będzie rosło zapotrzebowanie na specjalistów, którzy znają techniki molekularne. Żeby takie rzeczy dostrzec, jak wyżej, nie trzeba być wcale żadnym geniuszem w dziedzinie biologii. Pytanie tylko, dlaczego ludzie kształcący przyszłych biologów tego nie chcą widzieć albo udają, że nie widzą?

Co należy zrobić, żeby znormalizować pewne stosunki? Moim zdaniem studia powinny być płatne. Nie ma czegoś takiego jak darmowe obiady. Przyjąłbym tutaj zasadę, że jedną trzecią uczelnia dostaje od państwa, a dwie trzecie z czesnego studentów. Wówczas szereg indywiduów poszukujących na studiach dolce vita po prostu by tam nie trafiło. Poza tym uczelnia zmuszona zostałaby do zwiększenia wysiłków dydaktycznych, ponieważ absolwent, który zapłacił kilkadziesiąt tysięcy złotych, a nie znalazł zatrudnienia, mógłby wystąpić o odszkodowanie. Wreszcie szereg pracowników naukowych traktujących dydaktykę jak piąte koło u wozu musiałoby się wziąć do roboty. Kiedyś w rozmowie z jedną z koleżanek porównałem uniwersytet do szewca: jeżeli chce zrobić brzydkie buty, to się go zmienia, tak samo z uczelnią. Wspomniałem również, że na UW mnie się nie podoba, bo nie ma interesującej mnie specjalności. Ona prędzej myślała, że my tu wszyscy jesteśmy łaskawie tolerowani przez kadrę. W momencie, gdyby przynajmniej częściowo wprowadzić normalne stosunki kapitalistyczne, to musiałoby się to zmienić.

Kiedyś były studia magisterskie jednolite. Obecnie wprowadzili licencjat. Moim zdaniem byłoby to rozwiązanie dobre wtedy, gdy trwałoby cztery lata jak w Wielkiej Brytanii czy USA. Wówczas człowiek z tym tytułem, wychodząc z uczelni, coś by potrafił, zakładając wprowadzenie takich zmian jak wyżej proponowane. W ciągu trzech lat nie da się wyhodować biologa, próbuje się wszystko upychać, skracać, w efekcie wychodzi człowiek o bardzo ogólnej wiedzy będącej w istocie pomieszaniem z poplątaniem. Cztery lata pozwoliłyby już spokojnie. Później powinno być dwa lata studiów magisterskich. Dodam, że obrony prac licencjackich, magisterskich, podobnie jak w przypadku doktorskich, powinny być publiczne. Pewien kolega mi opowiadał, że na obronie jego licencjatu były trzy (sic!) osoby, no i tylko jedna mogąca prowadzić dyskusję na temat tego opracowania (promotor). Poza tym powinna być możliwość wysłania pytań via mail, jeżeli jeden z dyskutantów nie może się tam stawić. Mamy zatem następne sprzężenie zwrotne, które doprowadziłoby do tego, że uczelnia musiałaby zacząć kształcić. Jeżeli ktoś nie obroniłby się, też teoretycznie mógłby zażądać od niej odszkodowania.

Takie rozwiązanie rozwiązałoby również problem wyrastających jak grzyby po deszczu uczelni prywatnych. Jeżeli jej absolwenci nie byliby w stanie publicznie się obronić, to po pewnym czasie taka "szkoła wyższa" omijana byłaby szerokim łukiem. Nic więcej tutaj nie potrzeba. A jeżeli trzy osoby, w sumie sąd kapturowy za zamkniętymi drzwiami, to w sumie, nic dziwnego, że produkują przyszłych bezrobotnych i/lub emigrantów.

Wymusiłoby to również powołanie jakichś normalnych specjalności, a nie takich wszechogarniających molochów jak obecnie, do których przy minimalnym wysiłku umysłowym dałoby się przyporządkować dowolną albo większą część dyscyplin danej nauki. Wydział nie dający możliwości wyspecjalizowania się w dużych dziedzinach, w którym dochodzi do różnych dziwnych paradoksów, że ludzie prowadzący dany przedmiot nie mają z nim zbyt dużo wspólnego, nie powinien być pozytywnie weryfikowany. A co to za problem zrobić konkurs na adiunkta czy kierownika zakładu? Wówczas powinna następować fuzja. Pozwoliłoby to ograniczyć koszty administracyjne.

Tyle że oczywiście takich zmian w Polsce nikt nie wprowadzi. Abstrahuję już od tego, że akademiki wyniosły obecnie rządzącą partię do władzy. To jest jednak mały pikuś w porównaniu z panami profesorami, doktorami habilitowanymi, docentami. To oni się na takie zmiany nigdy nie zgodzą, ponieważ zostaliby zmuszeni do pracy. Lepszy dla nich stan obecny. Założę się, że byłby jakiś List w Obronie Nauki Polskiej (chyba Fatalnego Stanu Nauki Polskiej), pod którym podpisałoby się kilka tysięcy pracowników naukowych, zaczęłaby się wrzawa medialna. Człowiek, który natomiast śmiałby coś takiego forsować zostałby automatycznie "troglodytą" w oczach panów w gronostajach.

To i tak jest propozycja drobnych zmian, które dałoby się obecnie wprowadzić. Najlepiej byłoby przeprowadzić prywatyzację. Ale w przeżartym etatyzmem i socjalizmem dyskursie publicznym, nawet forsowanie takiego wariantu urosłoby do rangi czynu heroicznego.

napisz pierwszy komentarz