Nie zauważyłam nowej ozdoby, jaka przybyła Barysiówce, słoneczka przyśrubowanego do drewnianych drzwi, i Basi było trochę przykro. A tymczasem byłam pod wrażeniem innego wynalazku. Otóż naprzeciw klozetu pojawił się nowy haczyk, a z haczyka zwisa nowiutka złota korona. O rany... - No bo to jest miejsce, do którego król chodzi piechotą - wzruszyła ramionami Basia. Mój argument tronu i korony w tej sytuacji tylko dopełnił całości.
Wczoraj przygalopowałam do Barysiówki w rekordowym tempie: 60 km w 3,5 godziny. Z tego większość czasu spędziłam na tym słynnym przystanku pks przy Powstańców Śląskich. Słynnym, bo zbiera się na nim ciekawe towarzystwo bywalców, z których każdy ma w głowie inny, swój własny rozkład jazdy. Mimo że ani w internecie, ani na tablicy nie ma już tego i tamtego kursu, oni i tak wiedzą lepiej. Dopiero jakieś 10 minut po spodziewanym przyjeździe, gdy jednak autobusu nie widać, w tłumie wiernych klientów widać małą panikę. - Ja nim jechałam 2 tygodnie temu - przysięga Stara Baba. Po 10 minutach okazało się, że jechała nim 3 tygodnie temu. Kiedy minęła 12, już przestałam się pytać, bo bym usłyszała, że to było jednak jeszcze przed wakacjam. Wsiadłam więc, w co popadło. W Sobótce wymamrotałam tylko: "Nie masz chłopa, łap stopa", i ruszyłam przed siebie krokiem dragona. Było to lepsze niż propozycja pana taksówkarza - 40 zł gotówką. Bo za 40 złociszy to ja mogę dojechać pociągiem do Świnoujścia.
Słońce szło coraz wyżej, asfalt podążył coraz bardziej pod górę, jesienny dzień biegł niemiłosiernie, a... mnie się już chciało siusiu. O, cholera. Zaczęła mnie ogarniać panika. - No, kobieto. Wmiksowałaś się w tę drogę, to się musisz wymiksować - krzyknęłam na siebie w duchu. Honor porzuciłam w krzakach i zaczęłam machać. Od razu zgarnął mnie jakiś młody. Coś mu tłumaczyłam. - To pani tak idzie od rana z Wrocławia?? - otworzył szeroko oczy. Wyrzucił mnie w najbliższej wsi. Za wsią zatrzymał się czarny samochód na łódzkich numerach. Zaczęłam rozprawiać z dumą o tej okolicy: "My też jesteśmy z Wrocławia" - zgasili mnie gospodarze. Mhm. Oni chcieli do Sulistrowic, ale MNIE nie pasowało z Sulistrowic. - Ale dlaczego mają Państwo iść na Ślężę z tej wioski? Tam się idzie z przełęczy - przekonywałam. - Taaak? To proszę prowadzić - zaproponował kierowca. Wykierowałam miłych dobroczyńców tam, skąd już i oni, i ja mieliśmy blisko do celu, i zadowolona wyskoczyłam na szosę.
Gdy się patrzy z boku, lasy na Ślęży są ledwie przysypane jakby sproszkowaną, rudą farbką. Tylko czasem na tle kobaltowego nieba mignie korona czerwonego klonu. Ale gdy się wjedzie na drogę do Tąpadeł, zaczyna kręcić się w głowie: złoto, złoto, złoto, światło! Zbiegłam z przełęczy wdychając z całej siły zapach przymrożonych igieł, wilgotnego poszycia, kropelek wody - tego leśnego inhalatora, jaki odkryłam kiedyś schodząc z Otrytu. Kiedy szłam pod górę w Sobótce, by złapać pierwszego stopa, marzłam jeszcze w ręce. Gdy teraz schodziłam do wsi, było już gorąco. Basia i Rysiu już zdążyli zwątpić, że do nich dzisiaj dotrę. No i na koniec usłyszałam: - Fajnie, że u nas byłaś - podsumowała Basia. I zamyśliła się. - Wiesz co. Ale ty jednak krócej byłaś, niż do nas jechałaś! - wypaliła. I trudno było zaprzeczyć!
napisz pierwszy komentarz