Nad Łyżeczkowem ciągnie się płaskowyż, porośnięty tarniną, krzakami głogu i dzikich róż. Przecinają go piaszczyste drogi, przy których stoją krzyże Męki Pańskiej. Kiedy idąc w stronę sosnowych lasów, wędrowiec przystanie, odwróci się i popatrzy na południe, nad wzgórzami zobaczy blady cień góry, która - jak objaśniła mi Panna Ł. - rozłożyła szeroko swoją spódnicę. To Babia Góra. A kiedy popatrzy w lewo, i jeszcze dalej, przy dobrej pogodzie rozdziawi buzię, bo tam widać trunie Tatr Wysokich. Ostatnio szłyśmy tym płaskowyżem z Panną Ł. Kiedy stanęłyśmy na rozwidleniu dróg, powiedziała nagle: "Patrz, ciociu. To jest Droga w Świat". Ta droga pięła się krótko wzwyż i zaraz znikała w przepastnym błękicie. - W sam raz dla nas, Włóczykijów, prawda ciociu?

*

Przed szybą naszego samochodu pojawił się nagle czarny mercedes o dziwnych rejestracjach: "BOR". - Ale się ktoś wygłupia - pomyślałam, ale M. powiedziała, że to naprawdę samochód rządowy: "O, ma nawet metryczkę, do którego dnia pozostanie na służbie". Kogo on mógł wieźć w to upalne piątkowe popołudnie? Za tylną szybą dojrzałam liście i kwiaty. "Wieniec" - dotarło do mnie. A ja tą drogą zawsze jeździłam od wielkiego dzwonu, i to radosnego. I wtedy też był taki upał, tylko wtedy był sierpień. Też siedziałam w załadowanym po brzegi samochodzie, z tą samą sukienką w foliowej torbie, a na parkingu przy stacji benzynowej na ziemię wypadł mi perłowy naszyjnik... Potem blisko, bliziutko uśmiechięte twarze. Cała sala pełna. Drugi raz zobaczyłam je w telewizji po katastrofie, jako już fotografie. Tyle że wtedy wracałam z wesela, a teraz jechałam na nie, z takim widokiem przed nosem. Zgrzytnęło i w sercu pozostał już ciężar.

Po południu dotarliśmy na miejsce i, co za szczęście, było za mało czasu, żeby zrobić makijaż. - Boże, dzięki Ci - wreszcie nie będę przecierać bolących i załzawionych oczu i szarpać się z korektorem do zakatarzonego nosa. Wsunęłam na siebie sukienkę i buty, przyczesałam włosy i wyleciałam z hotelu w stronę kościoła. Ostatnia z ostatnich. Stojąc przy ruchliwej drodze, która mnie od tejże świątyni oddzielała, czułam się również jak ta "ostatnia" (tylko, że one nie łapią chyba, stojąc na środku drogi??). Ufff, przeszłam. Ruszyłam dzielnie i chwiejnie na obcasach, które co rusz odmawiały posłuszeństwa. W ustronnym miejscu musiałam jeszcze wyjąć z gębusi gumę do żucia, która była uprzejma zahaczyć się o zamek aparaciku, i krokiem grenadiera dotarłam do kościoła. Zaczęło się dracznie, więć musiało się dracznie potoczyć. Nie nadaję się na imprezy o podniosłym natsroju, bo mnie w chwilach zwruszenia chce się śmiać, nie płakać. Że tu akurat Państwo Młodzi zażyczyli sobie zamiast kwiatów karmy dla zwierząt ze schroniska, wiedziałam wcześniej. Mimo to, słuchając słodkich dźwięków harfy wygrywającej Ave Maria, chichotałam w dekolt: oto z torby pewnej damy o szlachetnym wyglądzie miast bladych lilii wygląda niebieska torba kociego żarcia. Następnie zobaczyłam, jak fotograf potknął się o pozostawioną przy klęczniku laskę Pana Młodego (laskę laskę, powtarzam, a nie dziewczynę!). Od tejże natychmiast odpadła srebrna gałka, więc za chwilę ktoś inny - wpatrzony nieprzytomnie w okienko aparatu fotograficznego - o mało nie wyrżnął się na toczącej się po podłodze kuli. No, ale właśnie w tym czasie udzielany był sakrament. W głosiku Panny Młodej usłyszałam łzy i nawet ja, grenadier na obcasach, przestałam się śmiać jak głupi do lustra. Harfa odegrała marsz weselny Wagnera. Pan Młody poprowadził żonę od ołtarza pod ołtarz boczny, a minę miał taką, jak gdyby obwieszczał całemu światu: "Patrzcie, jaką złowiłem sztukę!".

*

W tym miejscu piaszczyste drogi znów się rozwidlały. Zapytałam, którędy teraz, a Panna Ł. wskazała tę, która szła w stronę sosnowych lasów. I na tej drodze Panna szła długo w milczeniu, a nagle zadała głośno pytanie, jak będzie kiedyś wyglądać jej suknia i jej welon, oraz że bardzo się cieszy, bo idzie na wesele swego ulubionego wujka. Marzyła o welonie do ramiona i bukiecie "z ziół". Dobierała kolory, wstążki i koronki. A potem drobiazgowo odpytała ciocię Sosenkę z jej poglądów na strój, kwiaty i to wszystko inne, co jest ważne i przychodzi samo. I tę drogę, którą wybrała na tę dyskusję, Panna Ł. nazwała - Drogą w Nieznane.