W 1979 roku odbywając zasadniczą służbę wojskową trafiłem do szkoły podoficerskiej wojsk łączności w Świeciu n/Wisłą. Nigdy nie przypuszczałem, że budynek, w którym koszaruję, sprzęt, którego dotykam, korytarze, po których stąpam, nawiedził przed laty dzisiejszy noblista Lech Wałęsa.
On opuścił szkolę ze specjalnością 058, czyli dowódca drużyny, nomen omen kablowej, ja jako dowódca radiostacji i radiotelegrafista otrzymałem tajemniczy nr 048.
W 1979 roku lato było dziwne. Z okazji pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny wywieziono nas na jakiś poligon i zarzucono obowiązkowe oglądanie dziennika telewizyjnego.
Kiedy w Polsce zaczął się wiatr przemian, ja po ukończeniu edukacji w Świeciu, wędrowałem do odległego Braniewa na dalsze półtora roku służby. Dziwny to był czasy w LWP. Przepustki ograniczono niemal do zera, każdemu wyjazdowi i powrotowi z przysługującego urlopu towarzyszyła rozmowa z oficerem kontrwywiadu i politrukiem. Zalecano dyskrecję i trzymanie gęby na kłódkę. Z dziennikiem telewizyjnym rozstaliśmy się definitywnie na rzecz serialu „Daleko od szosy” wyświetlanego na prześcieradle, podczas włóczenia nas po poligonach od Torunia i Drawska po Wicko Morskie.
Właśnie latem 1980 roku w Wicku Morskim do mojej radiostacji wkroczyli oficerowie z poza jednostki i za pomocą kapsli i plasteliny poplombowali dalekopis, nadajnik, odbiornik i metalową korbę do podnoszenia anteny magnetycznej znajdującej się na dachu Stara 66. Jako, że bezpieczeństwo wymagało, aby radiostacja znajdowała się zawsze około 2 km od stacjonujących wojsk z uwagi na łatwość namierzenia i zniszczenia w czasie działań wojennych, mieliśmy sporo swobody. Morze, plaża i czterech facetów prawie nie kontrolowanych. Wpatrując się w plomby moja ciekawość z dnia na dzień stawała się coraz bardziej męcząca. Wiedziałem, że w namiocie oficerskim jest lodówka zasilana agregatem prądotwórczym. Wysłałem jednego z kolegów w celu zorganizowania lodu. Kiedy wykonał zadanie, po kolei obkładałem nim kapsle, aż do stwardnienia plasteliny. Następnie bez trudu wydłubywałem nienaruszone plomby z wyjątkiem tej na korbie od anteny. Dziwnie ułożony sznurek stwarzał ryzyko wpadki.
W nocy zaryzykowałem i rozwinąłem kilkunastometrowy dipol będący antena kierunkową, uruchomiłem radiostację i nawiązałem łączność z poznanym dużo wcześniej radioamatorem ze Szwecji. Wtedy to po raz pierwszy alfabetem Morsa dotarło do mnie imię i nazwisko Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy. O Wałęsie ani jednego słowa.
Oczywiście byłem bardzo naiwny myśląc, że nikt się niczego nie dowie. Namierzono mnie z łatwością i już nazajutrz zostałem zatrzymany i otrzymałem tylko 14 dni aresztu, a sprawę jakoś zatuszowano. O własną skórę walczyli, bowiem dowódca jednostki wraz z zastępcami. Ot i cała moja martyrologia bez grama styropianu.
Po wyjściu z wojska w kwietniu 1981 roku zetknąłem się z pełna egzotyką. Szarzy ludzie, jakich pamiętałem jakby rozjaśnieni. Optymizm, życzliwość, entuzjazm. Otrzymałem skierowanie do pracy w Hucie im. Bolesława Bieruta i oczywiście zapisałem się zaraz do Solidarności. Ta inna Polska, jaką zastałem była piękna. Po dwóch latach miałem skalę porównawczą. Później pamiętam rulony ulotek ukrywane w żeliwnych nogach wanny, bardziej z obawy o serce marki niż najazd esbeków. Latem otrzymałem od przyjaciela rodziny, franciszkanina zaproszenie do Jordanii. Przebywał w klasztorze na Górze Nebo należącej do zakonu od XIX w. Wiedziałem, że z moją specjalnością wojskową na paszport nie mam szans przynajmniej trzy lata. Zgłosiłem się do przewodniczącej Solidarności na moim oddziale. Pomogła mi załatwić bezpłatny urlop i twierdziła, że esbecy teraz mają takiego pietra, że jeżeli do wniosku dołączę pismo z poparciem związku to być może zmiękną. I tak Iłem 118 do Bukaresztu, a stamtąd TU-134 rumuńskich linii Tarom z międzylądowaniem, w Larnace na Cyprze wylądowałem w Ammanie.
Wróciłem do Polski na 10 dni przed ogłoszeniem stanu wojennego. Ale to już całkiem inna historia.
Dzisiaj wbrew temu, co słyszymy w kraju, symbolem obalenia komunizmu nie jest Wałęsa i przeskoczony przez niego ponoć płot. Jest nim obalenie berlińskiego muru. Bohaterem zbiorowym zaś są Niemcy, Berlińczycy, a nie jakiś pojedynczy Hans, Wolfgang czy Jurgen co to sam „tymi ręcami”. Rozwalili mur, ruszyli na siedzibę STASI uniemożliwiając niszczenie dokumentów, po czym rozliczyli się jak należy z własną historią. Tam nawet taka osoba jak ja, może uważać, że ma swój maleńki wkład w historię.
U nas jak to u nas. Najpierw był wielki Lech i noblista, później w latach 90-tych stał się dzięki michnikowej zgrai antysemitą, dyktatorem i zagrożeniem dla demokracji. Rolę bohaterów przejęli Geremek, Kuroń, Michnik, Balcerowicz i charyzmatyczny premier Mazowiecki.
W 2005 roku Wałęsa powrócił do łask jako narzędzie do walenia w kaczy reżim i trwa w tej roli do dziś.
Berliński mur to symbol obalenia komunizmu, który przetrwa. W historii nie ma miejsca na symbole komiczne.
Tekst opublikowany w s24 w lipcu 2008 roku.
2 komentarze
1. Witaj wojskowy Brachu!
Dokladnie tak to jest i tak to bylo.
Zaczalem czytac Twoje teksty. Swietnie idziesz!
Poziom ostrosci utrzymany w normie. Nie za duzy, nie za maly.
Chyba wydrukuje wszystko co napisales, bede mial jasnosc.
Rozni nas jakies wojskowe 15 lat. Rozne okolicznosci przyrodnicze, ale jaja te same.
2. Tak, kokos świetnie pisze.
brakuje mi tylko, by powiedział, co teraz robi, jak już zaczął o sobie.
Już mnie ta cała anonimowość nuży.
Służby bardziej Mordorowi niż nam, to pewne.
Oni i tak nas znają i mają policzonych.
Taki mr-off z Salonu. Nigdy się nie objawi, bo wyszło by że jest gollumem.
Potrzebna nam prawda.
Może powinniśmy się znać chociaż na PW.
www.powstanie-warszawskie-