Tu byłam

avatar użytkownika Sosenka

Kryzys to jest moment, gdy płaczę na samą myśl o ruszeniu w teren. Tym razem wiele innych znaków na niebie i na ziemi mówiło: "Nie jedź, a przynajmniej zostaw rower w domu". Nie zostawiłam i 500 m przed stacją straciłam równowagę. Srebrny, na którym wisiała 12-kilowa sakwa, runął jak długi, a ja przeleciałam przez ramę. Z rozciapanym kolanem, brudna i rozdrażniona dowlokłam się do "kostki" wielkości sklepu spożywczego, która teraz pełni funkcję stacji Wrocław Główny. Na tejże stacji kasjerka nie była do końca pewna, czy pociągi już jeżdzą do Dziury w Górach, do której chciałam dostać się z rowerem. W końcu dostałam bilet i wyruszyłam mokra od potu, poobijana i wściekła. A wyprawa okazała się być jedną z moich najlepszych.

Ale to nie był urlop. Miałam prowadzić prywatne śledztwo, rozwikłać pewną tajemnicę związaną z II wojną. Na miejscu nagrałam kilka godzin rozmów, po x latach spotkałam się z ciocią, o której istnieniu znałam tylko z przekazów rodzinnych - wdowę po znanym partyzancie, a na koniec dowiedziałam się, że to zakonnice, u których nocuję, będąc w Dziurze w Górach, skutecznie ukryły w czasie wojny moją ciocię - Żydówkę, której wraz z wujkiem tak wiele zawdzięczali tutejsi akowcy. Ze ściśniętym gardłem podchodziłam do ich grobu na dużym cmentarzu. Tego grobu szukałam już od trzech lat i teraz przyszłam tu, by na ciepłej od słońca piaskowcowej płycie zapalić trzy znicze. Świadkowie dawnych czasów doradzali mi wcześniej biuro cmentarne... ale postanowiłam, że nie będę nikomu zawdzięczać tego sukcesu. Łaziłam 1,5 godziny tam i z powrotem, wybałuszajac oczy, i w końcu właściwie zderzyłam się z bryłą grobowca. Od początku zresztą miałam wrażenie, że Ktoś mnie prowadzi: drzwi urzędów w Dziurze otwierały się przede mną jak pod wpływem fotokomórki, mimo życia z językiem na brodzie ("dziecko, pani żyje w biegu!" - załamywały ręce siostry), nie kończyłam rozmowy o jednym archiwum, gdy dostawałam telefon z drugiego, że "już jest", a spotkani po drodze przypadkowi ludzie mówili, że jeszcze Go pamiętają. We Wrocławiu spóżniłabym się trzy razy... tutaj gnałam autobusem, samochodem i rowerem lub pieszo, a zdążałam ze wszystkim. Jak nie (z)noszę spódnic i sukienek (niepraktyczne szmaty), tutaj trafił mnie piorun i zaczęłam nagle chodzić w krótkiej spódnicy, która okazała się lepsza na rower niż poplamione portki przywiezione z Wrocławia. Księżna jedna wie, ile mnie to wszystko mogło kosztować, a Łyżeczka uznała, że to wpływ klasztoru! No co, potrzeba matką wynalazków.
 

W tej Dziurze w Górach znalazłam jeszcze świadków, ostatnie tlące się iskierki. Dużo było wizyt, maglowania, ładowania akumulatorów i prażenia się w słońcu oraz ścierania smaru rowerowego z... dekoltu (skąd on się tam wziął?!). I właściwie pierwszy raz mogę powiedzieć, że sił, gdy miałam ochotę tylko położyć się na łące w górach i zasnąć, dodawały mi konkretne słowa. Wcale nie to, że sędziwy partyzant od "Ognia" powiedział mi spokojnie na koniec, że brat mojego dziadka był bohaterem. Mnie ówże brat zaimponował tym, co jako lekarz wojskowy powiedział w ramach swojej ostatniej spowiedzi: "Nie spędzałem płodów ludzkich. Nie podpisywałem wyroków śmierci".

 

napisz pierwszy komentarz