Chcę zobaczyć protokół sekcji zwłok męża - Zuzanna Kurtyka

avatar użytkownika Maryla
Z Zuzanną Kurtyką, wdową po prezesie Instytutu Pamięci Narodowej Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, rozmawia Mariusz Kamieniecki

Odzyskała już Pani wszystkie rzeczy męża?
- Można powiedzieć, że odzyskałam to, co chciałam. Nie chciałam natomiast brać bardzo zniszczonego ubrania. Zastanawiam się obecnie nad celowością przeprowadzenia analizy toksykologicznej tych rzeczy. Na razie zbieram dane.

Czego oczekuje Pani teraz od polskich władz?
- Osobiście bardzo chciałabym zobaczyć protokół sekcji zwłok, wyniki badań DNA mojego męża oraz wyniki ekspertyzy toksykologicznej, którą mam nadzieję zrobiono. Zapewniam, że będę się o to dopominać.

Pani akurat udało się osobiście zidentyfikować ciało męża...
- To prawda. Mam jednak duże wątpliwości co do wiarygodności badania DNA, które zostało zrobione w sposób masowy i bardzo szybko. Bardzo zależałoby mi na tym, aby wszystkie rodziny, których bliscy zginęli w tragedii prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, otrzymały wyniki tego badania. Wątpię jednak, by do tego doszło. Ponadto mogę sobie tylko życzyć, żeby śledztwo w tej sprawie zostało przeniesione do Polski, żeby nie w Rosji, a w Polsce znalazły się oryginały zapisu czarnych skrzynek. Polska ma również prawo do tego, żeby do kraju zostały przewiezione szczątki samolotu i wszystkie rzeczy, jakie zostały znalezione, a jeszcze nie rozkradzione przez rosyjskich żołnierzy. Życzę sobie i wszystkim, którym zależy na wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej, żebyśmy w końcu przestali być petentami w naszej narodowej sprawie, i dlatego powinniśmy o to walczyć.

Trwają przygotowania grupy polskich archeologów, która ma wyjechać na miejsce katastrofy smoleńskiej. Tymczasem polski rząd na fali euforii wyraził najpierw zgodę na taki wyjazd, teraz sprawa jakby ucichła. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiadomo, czy i kiedy do takiego wyjazdu w ogóle dojdzie?
- Z tego, co wiem, chociażby poprzez kontakt z osobami bezpośrednio zaangażowanymi w tę sprawę, polska ekipa jest przygotowana do wyjazdu i to już od dłuższego czasu. Natomiast nie ma pozwolenia ze strony Rosji. Proszę zauważyć, że byłby to pierwszy i być może jedyny polski zespół, który zostałby dopuszczony do pracy na miejscu katastrofy. Pamiętajmy, że przecież nikogo z Polaków tam wcześniej nie wpuszczono. Dlatego sądzę, że dla Rosjan taka decyzja musi być twardym orzechem do zgryzienia. Mało tego, całej tej sprawie towarzyszy jakieś dziwne fatum, bo archeolog, który miał być kierownikiem naukowym tej wyprawy, kilkanaście dni temu zginął w wypadku samochodowym. Niemniej jednak jest już osoba, która przejęła jego funkcje i mimo tego tragicznego zdarzenia grupa polskich archeologów jest gotowa do wyjazdu i czeka na decyzję władz.

W tej grupie ma się znaleźć także Pani syn, który zgłosił się na ochotnika.
- Paweł jest studentem archeologii. Z pewnością sobie poradzi, tym bardziej że do części prac przy badaniu tego terenu niepotrzebne są wysokie kwalifikacje. Myślę, że jest to też pewien obowiązek syna wobec ojca. Tak samo jak jako obowiązek potraktowaliśmy to, że musimy jechać do Moskwy, by zidentyfikować ciało męża i sprowadzić je do Polski, tak samo obowiązkiem jest wyjazd do Smoleńska i na miejscu katastrofy zebranie - o co nie potrafili zadbać Rosjanie, jak i polskie władze - pozostałych rzeczy, które się tam jeszcze znajdują, i przywiezienie ich do kraju. Jest to obowiązek także wobec polskiego Narodu, którego najwyżsi przedstawiciele zginęli 10 kwietnia.

Rząd i Ministerstwo Spraw Zagranicznych robią wystarczająco dużo, by doszło do tego wyjazdu?
- Nie potrafię powiedzieć, czy i co robi rząd w tej sprawie. Mogę natomiast powiedzieć, że mimo moich kilkakrotnych próśb, pytań kierowanych do pana ministra Michała Boniego, nie dostałam żadnych informacji co do możliwości wyjazdu lub odmowy wyjazdu mojego syna. Byłoby mi miło, gdyby ktokolwiek z władz zechciał mnie poinformować, czy jest taka możliwość, czy nie. Nie dostałam też żadnych informacji na temat tego wyjazdu, zaś to, co wiem, wynika z moich osobistych kontaktów.

Odbierając nagrodę Kustosza Pamięci Narodowej przyznaną pośmiertnie Januszowi Kurtyce, stwierdziła Pani, że to nie ona powinna być na tym miejscu i chyba nie Pani mąż powinien otrzymywać tę nagrodę, a przynajmniej nie teraz. Co konkretnie miała Pani na myśli, wypowiadając te słowa?
- Sytuacja, jaka się wytworzyła od 10 kwietnia, jest dla mnie bardzo nierzeczywista. To tak jakby wokół mnie istniały dwa światy: jeden normalny, gdzie rozumiem, że mój mąż zginął i nie wróci, i drugi świat, w którym nic się nie stało, nie było żadnej tragedii i mąż zaraz znów stanie w drzwiach. Nagroda Kustosza Pamięci Narodowej była niejako z pogranicza tych dwóch światów. Miałam odebrać nagrodę przyznaną mojemu mężowi już po jego śmierci. Przypomnę, że kapituła, która decyduje o przyznaniu tych nagród, zebrała się kilka dni przed 10 kwietnia br. Kapitule przewodniczył mój mąż. Przecież on tej nagrody nigdy by sam sobie nie przyznał, a otrzymał ją teraz, bo zginął. Nie chciałam tej nagrody za taką cenę. To nie ja, nawet w zastępstwie, powinnam odbierać tę nagrodę Kustosza Pamięci Narodowej. Ona jest dla ludzi, którzy poświęcili życie dla historii, dla pamięci narodowej; dla ludzi, których część życia stanowiła walka o tożsamość Narodu Polskiego. Ja zostałam wyciągnięta na scenę poprzez cały splot bardzo tragicznych wydarzeń. Gdyby świat i życie toczyło się normalnie, to kiedyś, po latach, mąż to wyróżnienie sam by odebrał. Tymczasem stało się inaczej i nikt nas o zdanie nie pytał. To, co dodatkowo było dla mnie dużym przeżyciem, to fakt, że nagrodę Kustosza Pamięci Narodowej wymyślił sam Janusz, kiedy zaczął pracować w oddziale krakowskim IPN. Była to jego idea, jego pomysł, który wdrożył w życie i tak naprawdę od początku go wykreował. Teraz nagle otrzymuje tę nagrodę i to w momencie, kiedy zginął. Tymczasem to on miał ją wręczać, a nie odbierać. Tak miało być, ale życie napisało własny scenariusz.

Odnosi Pani wrażenie, że mamy do czynienia z próbą zamknięcia czy wyciszenia sprawy tragedii katyńskiej?
- To zdumiewające, ale prawdziwe. Proszę zauważyć, jak szybko wyszło z publicznego użycia określenie katastrofy jako tragedii narodowej. Teraz pisze się katastrofa lotnicza. To tak jakby to była katastrofa jakiegoś przypadkowego samolotu, co też jest przecież czyjąś tragedią. Tymczasem nie o to chodzi. Określenie "tragedia narodowa" oznacza znacznie więcej niż katastrofę lotniczą. Tu przecież chodzi o wszystkie aspekty związane z tą sprawą, o całokształt przygotowań, o sposób potraktowania samolotu prezydenckiego i elity politycznej państwa polskiego, która w nim leciała. Chodzi tu także o organizację wyjazdu do Katynia, który był zupełnie nieprzygotowany. Patrząc na to wszystko z perspektywy minionego czasu, odnoszę wrażenie, że niektóre biura podróży dbają bardziej o swoich pasażerów czarterowych lotów, aniżeli polski rząd zadbał o bezpieczeństwo lotu z 10 kwietnia br. do Smoleńska. Owszem, zdaję sobie sprawę, że określenie "tragedia smoleńska" jest może niepopularne, ale niestety takie są fakty. To określenie niesie ze sobą pewien ciężar gatunkowy, wymusza niejako przyjęcie określonej postawy i skłania do zastanowienia się nad samą katastrofą i nad śledztwem w sprawie tego wydarzenia. Można powiedzieć, że ono jest, a jakoby go nie było. Dlatego ta tragedia narodowa, która zaczęła się pod Smoleńskiem, trwa nadal.

To rodzaj semantycznego "znieczulenia"? Mówimy "wypadek lotniczy" zamiast tragedia czy katastrofa.
- Dokładnie. Myślę też, że właśnie o to chodzi, aby ludzie przestali się zastanawiać nad głębszymi przyczynami tego, co się stało, a potraktowali to jako dopust Boży, jako pech spowodowany fatalnym zbiegiem okoliczności. Myślę, że wielu osobom byłoby to na rękę.

Jest Pani w gronie sygnatariuszy listu m.in. do polityków, mediów w sprawie nieferowania przedwczesnych wyroków wobec pilotów prezydenckiego samolotu.
- Dla pewnych grup najlepiej byłoby, gdyby się okazało, że całą winę za katastrofę Tu-154M ponosi mgła. Ale, niestety, mgły bywają na całym świecie, na całym świecie startują, latają i lądują we mgle samoloty. I to jest chyba cały problem. W drugiej kolejności najłatwiej jest zrzucić całą winę na tych, którzy nie mogą się już bronić. To jest najprostsze, piloci już zginęli i w swojej obronie nie powiedzą ani słowa. Zawsze kiedy nie ma dowodów, powinna obowiązywać zasada domniemania niewinności. Pamiętajmy, że nawet bardzo negatywna czy sugerowana interpretacja zapisów ujawnionych z czarnych skrzynek absolutnie nie wskazuje na winę polskich pilotów. Może powinniśmy czasem także pomyśleć o etyce postępowania wobec ludzi, którzy zginęli, i wobec ich rodzin.

Jak po ponad dwóch miesiącach od katastrofy smoleńskiej ocenia Pani stan prowadzonego śledztwa w tej sprawie?
- Prawdę mówiąc, to niewiele na ten temat wiem. Właściwie powtarzam ciągle, że wiem tylko tyle, co podają media. Mój pełnomocnik nie zaczął jeszcze czytać akt. Mam nadzieję, że kiedy to uczyni, może dowiem się czegoś więcej. Natomiast na chwilę obecną nie wiem nic ponad to, co wiedzą wszyscy.

Ma Pani pełne zaufanie do kroków podejmowanych przez polskie władze w kwestii wyjaśnienia katastrofy?
- Właściwie to nie mam żadnego zaufania do polskich władz, które pozostawiły śledztwo w rękach Rosjan i czekają grzecznie na informacje, które spłyną z Moskwy. Z tego, co wiem, udział Polski w śledztwie jest właściwie żaden, mało tego - wiem również, że Polska zrezygnowała z oferty NATO, które proponowało swoją pomoc w sprawie śledztwa. Kierując się przesłanką, że pod Smoleńskiem zginęli przecież najwyżsi rangą wojskowi, polscy przedstawiciele Sojuszu Północnoatlantyckiego, było to zupełnie zasadne. Natomiast jak się okazuje, nawet z tego nie skorzystaliśmy. Dlaczego? Tego nie wiem... Być może dlatego, by nie drażnić w ten sposób strony rosyjskiej. Chociaż trzeba przyznać, że Rosjanie, przynajmniej na razie, niczym nam nie grożą.

Chyba jednak ważniejszy od obaw czy nawet strachu powinien być tutaj interes państwa, suwerennego państwa?
- Oczywiście, że tak. To, że śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej nie jest prowadzone, jak należy, świadczy tylko i wyłącznie o ogromnej słabości polskiego rządu. W taki sposób zachowuje się tylko rząd słabego kraju, który jest w pewnym sensie ubezwłasnowolniony.

Czy odtajnienie zawartości tzw. czarnych skrzynek, co zresztą doprowadziło do różnych spekulacji, było Pani zdaniem zasadne?
- Przyznam, że mnie osobiście upowszechnienie stenogramów z końcowej fazy lotu prezydenckiego samolotu kosztowało bardzo wiele. Była to dla mnie bardzo bolesna sprawa. Natomiast o ile potrafię wyjść poza siebie i spojrzeć na to, a przynajmniej spróbować spojrzeć na to, zupełnie z boku, obiektywnie, to dla mnie ujawnienie tych stenogramów jest kompletnym brakiem konsekwencji. Zauważmy, że przecież z jednej strony - zabrania się mówić o tym publicznie różnym osobom: lotnikom, dowódcom wojskowym i niby ma to służyć dobru śledztwa, a z drugiej strony - upublicznia się materiały śledztwa, które nie zostało nawet zakończone. Jakby tego było mało, te materiały - jak się okazuje - nie są do końca wiarygodne, nie są nawet kompletne i nie są też jednoznaczne. Tak naprawdę dostaliśmy to, co Rosjanie byli łaskawi nam dać, a właściwie skopiować, i to w taki sposób, że trzeba było procedurę jeszcze raz powtarzać. Takie działanie polskich władz nie tylko nie wycisza emocji, jakie narosły - i słusznie - wokół katastrofy smoleńskiej, ale przeciwnie - przyczynia się do ich eskalacji.

Sugeruje Pani, że jako strona, na własne życzenie znaleźliśmy się na uboczu tego śledztwa...
- Powiem więcej: jesteśmy zupełnie poza nim. To nieprawda, że ktokolwiek w Polsce prowadzi to śledztwo. Prokuratura Wojskowa jest kompletnie ubezwłasnowolniona. Może robić cokolwiek z materiałami czy dowodami pod warunkiem, że je dostanie od Rosjan, z kolei Rosja oprócz dwóch kopii nie była łaskawa przekazać nic więcej. Jesteśmy zatem tylko petentem w tej sprawie, zdani na łaskę i niełaskę strony rosyjskiej. To smutne, ale prawdziwe.

Dziękuję za rozmowę.
 
http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=105636
Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz