Opluwani 2005-2010.
Wczorajsza „Rzepa” zaszczyciła nas świetną notką K. Kłopotowskiego, pt. „Solidarni 2010” bez kontrapunktu. Krytyk filmowy, jak wiadomo nowojorski liberał, obnaża w niej swoiście pojmowaną przez Komisję Etyki Telewizji Polskiej tendencyjność w produkcji Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego właśnie pt. „Solidarni 2010”. Stanowisko Komisji Etyki wpisuje się w linię propagandową „salonowszczyzny” podbudowaną m.in. stanowiskiem Rady Etyki Mediów w tej sprawie. Wiele na ten temat zostało już wystukane na klawiaturach oraz wyartykułowane przed kamerami telewizyjnymi i mikrofonami radiowymi. Stąd też nie ma potrzeby powielania przytaczanych argumentów i kontrargumentów. Publicysta „Rzepy” podsuwa jednak genialną propozycję, by przypomnieć o nagonce, jaka spotkała m.in. św. p. prezydenta.
Aż nie śmiem nawet przypuszczać, że ktoś taki, jak K. Kłopotowski, skorzystał z mojego wcześniejszego pomysłu opublikowania w formie, tzw. białej księgi, tego wszystkiego, z czym rządząca po 2005 r. ekipa (i późniejsza opozycja) miała do czynienia. Jednak miło mi, że echo tego znajduje się w propozycji autora. Mam nawet tytuł roboczy takiej produkcji – „Opluwani 2005-2010”. Mimo to nachodzą mnie zasadne wątpliwości, czy taka produkcja ma jakąkolwiek szansę (gdyż sens, to zapewne, tak) w ogóle powstać. Z materiałem źródłowym (artykuły prasowe, wypowiedzi radiowe i telewizyjne, wpisy blogowe lub na forach internetowych, zdjęcia, wystąpienia publiczne) nie byłoby żadnego problemu, gdyż jest tego w bród. Fundusze pewnie także by się znalazły, podobnie jak i przeczesujący materiał źródłowy. Myślę, że te rzeczy dla sprawnej ekipy producenckiej nie są zbytnim problemem. Ten zaś widzę wszelako w czymś innym.
Nazywa się on – „wola”. Wola, by właśnie coś takiego zrobić. Nie, nie chęć, gdyż jacyś chętni mogliby się znaleźć. Wszak efekt finalny mógłby być w kategorii dokumentalistyki czymś na miarę Pulitzera. Bo ukazanie procesu niszczenia nie tyle konkretnej formacji politycznej (względnie kilku osób z nią związanych), co właściwie nurtu politycznego, mogłoby stać się rewelacją na skalę światową. Przecież nie często się zdarza, przynajmniej w demokratycznej tradycji Zachodu, by jedna z części sceny politycznej była systematycznie, notorycznie, bezustannie, metodycznie, z premedytacją dyskredytowana, deprecjonowana, wyszydzana, wyśmiewana, lżona, znieważana, by rzucano na nią kalumnie, oszczerstwa, potwarze, obelgi, by w najprzeróżniejszy sposób ją oczerniano i – nomen omen – wgniatano w glebę. Taki dokument miałby szansę stać się w swoim gatunku klasykiem, a jego twórcy ze sprzedaży praw do emisji mogliby do końca życia mieć zapewnioną przyszłość finansową. Zatem chęć zrealizowania takiej produkcji mogłaby nawet być dosyć spora.
Mimo chęci istnieje jednak o wiele poważniejsza bariera, którą jest, jak napisałem wyżej, wola. Bo też w zasadzie po co robić sobie problemy? Przesłanki zaś do kompromisów mogą być, rzecz oczywista, różne. Granice takich różnych kompromisów doskonale ukazuje M. Mann w swoim „Informatorze”. I choć wydaje się, że „I Poprawka”, to coś świętego lecz o tym, co znajdzie się w „60 minut”, więcej do powiedzenia mają zarząd stacji i jego dział prawny niż wydawca i reporter, o czym doskonale wiedzą dziennikarskie wygi. Dopiero jednak przeciek do prasy z sąsiedniego obozu o „wydłubaniu” prawniczą ręką z surowego materiału co pikantniejszych szczegółów uruchamia lawinę. Ale tam chodziło faktycznie o sprawy poważnego – nomen omen – kalibru. W naszym przypadku mogłoby chodzić o sprawy zgoła przyziemne. A może jednak, nie?
Bo też pomiędzy kompromisem a wrażliwością na poziom, tzw. kontrowersyjności, jest cienka linia. Sama „kontrowersyjność” jest lustrzanym odbiciem poprawnej postawy (w tym rozumieniu – politycznie poprawnej) skłaniającej do budowania sobie systemu pewnych tabu. Z tym zaś wiadomo, że oznacza to, że coś tam „nie wypada”, „nie uchodzi”, że lepiej czegoś nie robić, o czymś nie mówić, bo…. Bo uzasadnień może być wiele. I jak w przypadku każdego lustrzanego odbicia w takich sytuacjach autonomicznie i automatycznie włączają się różne sygnały ostrzegawcze, obronne, hamujące ludzkie działanie. Podświadomie bądź całkiem świadomie człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że gdy coś tam powie lub zrobi, to może spotkać się to z reakcją nieprzychylną, nierzadko zaś wrogą. Może narobić sobie jakichś kłopotów, problemów. A tego naturalnie zawsze pragnie uniknąć. To z kolei ma związek z ludzką wrażliwością i akceptacją ryzyka.
Cóż, gdy jeden z dziennikarzy, ostentacyjnie, przed kamerami czytał pewną gazetę trzymając ją w rękawiczce, to musiał liczyć się z tym, że na wiele lat zniknie ze szklanego okienka. Można też powiedzieć, że uderzając kubkiem w stół dodawał tym sobie animuszu. Lecz wbrew wszystkiemu był w tym naturalny, prawdziwy i oddający to, co czuje. I choć jego „idylla” w telewizji publicznej trwała zaledwie dwa lata, to „salonowszczyzna” go tak za to wszystko lubiła, że nie omieszkała jemu o tym przypomnieć w trakcie jego procesu w 1999 r. za „wyrażanie się” przez niego o pewnej osobie. Oczywiście 3 tys. złotych, to był wystarczający dla wielu innych argument – mający walor „edukacyjny”. Później, rzecz jasna, ów „worek z prezentami” zaczął się rozsypywać coraz częściej i bardziej. System osiągnął w ten sposób właściwy poziom wrażliwości i akceptacji ryzyka. Stąd właśnie dzisiaj w studiu wystarczy nie mówić o tym, że ktoś jest heretykiem, lecz trzeba jedynie umiarkowanie uznać coś (a właściwie, kogoś) za „kontrowersyjne”. Kulturowe, społeczne itp. tabu działa więc bez pudła. Zastanawia mimo wszystko to, że wielu, tzw. prawicowych publicystów, dziennikarzy i komentatorów w swoich programach i artykułach dostrzega wiele „kontrowersyjności” u tych, którzy opowiadają się po prawicowej stronie, zaś mają wyjątkowo dużo atencji i dobrej woli wobec tych, którzy ową prawicę bezustannie łoją. Być może bierze się to z niechęci do przeprowadzenia się do Ameryki Południowej. Wszak o skłonności masochistyczne prawicy podejrzewać nie można.
No, to skoro prawica została już skutecznie uwrażliwiona na „kontrowersyjność” (ergo, dała się wpasować z gorset politycznej poprawności), to następnym krokiem stało się wyćwiczenie w niej kompromisowego podejścia. Dzisiaj bowiem prawica ogromnie chce, by być centroprawicą, gdyż ta pozycja ułatwia jej manewrowość. Tak, tak, prawica się „usalonowiła”, „udomowiła”. Doskonale to opisuje P. Gursztyn w dzisiejszej „Rzepie” (Między colą a pepsi). I choć do Salonu to jej jeszcze brakuje, lecz stojąc gdzieś w okolicach przedsionka i hallu głównego już jest jej dobrze. Zimno nie jest, na głowę nie kapie, można gdzieś przycupnąć. Zaczyna być zajefajnie. Wprawdzie jeszcze z „Salonu” słyszy o sobie różne kpiny, kamerdynerzy i lokaje ją ofukują i obsztorcowują, to jednak nie jest to już to samo, co stanie na zewnątrz. Klasyk wszak powiedział, że „byt kształtuje świadomość”. I miał w tym mnóstwo racji. Wszak ucentrowiona prawica zanim weszła do parlamentu i poczuła subwencję budżetową, to długo wcześniej miała wyrobioną samoświadomość, dzięki której mogła wypowiadać się wyrazistym językiem i prezentować poglądy, które Salon uznawał za kontrowersyjne. Wreszcie, tzn. wówczas, gdy prawica postanowiła znaleźć się w parlamencie i dążyć do ucentrowienia konieczne było wzięcie rozbratu z czytaniem gazety trzymając ją w rękawiczce, gdyż coś takiego wywoływało absmak wśród bywalców Salonu decydujących o rozdzielaniu puli w parlamencie. Prawica narodowa skończyła się, by w jej miejsce mogła pojawić się międzynarodowa, zeuropeizowana, jakby taka ufryzowana. Prawica rozliczająca peerel, dekomunizująca i lustrująca skończyła się, by w jej miejsce mogła pojawić się roztropna, wstrzemięźliwa, z dylematami i wątpliwościami. Prawica żądająca wyjaśnienia przekształceń własnościowych skończyła się, by w jej miejsce mogła pojawić się uznająca status quo. Prawica domagająca się ograniczenia biurokracji, marnotrawienia środków budżetowych, oszczędzania, racjonalnego inwestowania skończyła się, by w jej miejsce mogła pojawić się zakolegowana z etatyzmem, klientelizmem i rozdymaniem funduszy celowych. Prawica nazywająca pijaka pijakiem, złodzieja złodziejem, wykolejeńca wykolejeńcem itp. skończyła się, by w jej miejsce mogła pojawić się nazywająca patologie eufemizmem „problemów społecznych”. I tak dalej, i tak dalej.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż dlatego, że ucentrowiona prawica stając się wrażliwa na zarzut „kontrowersyjności”, mimo że powiększyła swój stan posiadania w parlamencie, zaczęła tracić na wyrazistości. Swoim działaniem, a także werbalnie, zaczęła upodabniać się do pozostałych głównych sił na polskiej scenie politycznej. To z kolei zostało dobrze przez społeczeństwo dostrzeżone, po czym rozpoczął się nasilający się odwrót od zainteresowania prawicową ofertą programową. Mówiąc bardziej obrazowo, Polacy zaczęli częściej wybierać to, w czym lepiej się czuli i co było dla nich łatwiejsze do zaakceptowania. W dużym stopniu dotyczyło to kierunku neoliberalnego, w niewiele mniejszym, lewicowego. Mniej więcej o czymś takim pisze Gursztyn. Stopniowe tracenie wyrazistości przez ucentrowioną prawicę zaczęło skutkować osłabieniem jej wpływu w społeczeństwie. To zaś doprowadziło do tego, że „salonowszczyzna” błyskawicznie to dostrzegła i mogła rozwinąć ofensywę przeciwko ucentrowionej prawicy. Właściwie ta ostatnia wobec swoich postaw i dążeń znalazła się w klasycznej pozycji opisywanej jako „iterowany dylemat więźnia”. Kiedy indziej pogłębię ten temat, lecz tutaj chcę jedynie zasygnalizować, że ucentrowiona prawica prowadzi grę, której celem jest maksymalizacja zysku w postaci jak najdłuższego pozostawania w parlamencie i minimalizowaniu kosztów, tj. przynajmniej utrzymywania dotychczasowego stanu posiadania.
Tracenie przez ucentrowioną prawicę na wyrazistości prowadzi wprost do nabierania nawyku do kompromisowości. Zwyczajnie mówiąc ucentrowiona prawica ogromnie pragnie, by mieć za sobą jak najlepszą prasę. Gdyż dzięki temu, w jej mniemaniu, tworzy sobie szanse na docieranie do jak najszerszych kręgów społeczeństwa. I na tym, myślę, polega jej kluczowy błąd. Otóż, dążenie do posiadania jak najlepszej prasy wcale nie skutkuje pozyskiwaniem szerszego elektoratu/sympatyków, gdyż wynika to z, wyżej przytoczonej, strategii minimalizacji kosztów. Jedyny zaś rezultat sprowadza się do tego, że, tzw. żelazny elektorat ucentrowionej prawicy w jak najlepszej prasie oczekuje zaprzestania (względnie – ograniczania) napaści na siebie. Jest w tym pewien racjonalizm, który można streścić następująco, gdy żelazny elektorat myśli: „Niech nasi liderzy zaprzestaną z tamtymi prowadzenia ciągłych wojen, to my będziemy mieć więcej spokoju.” Więcej, tzw. „świętego spokoju”. Ceną za to jest posiadanie około 30-35 proc. stałej reprezentacji w parlamencie. I to jest właśnie tym maksymalizowaniem zysku. „Salonowszczyzna”, widząc powyższą postawę żelaznego elektoratu ucentrowionej prawicy, dąży do podtrzymania osi pomiędzy obiema powyższymi strategiami, gdyż dzięki temu zyskuje pewność, by jakikolwiek bardziej radykalny odłam polskiej prawicy nie mógł znaleźć się w parlamencie. A przecież każdy pragnie kompromisu, czego emanacją miał być wyidealizowany projekt pod nazwą „POPiS”, tj. salonowa wersja „IV RP”. Można sądzić, że bardziej niż środowisko neoliberalne pragnęło jej środowisko ucentrowionej prawicy, ponieważ dzięki temu widziało swoją szansę na opuszczenie hallu głównego i znalezienie się w Salonie. Tutaj kpiny mogły wreszcie się skończyć, a lokaje i kamerdynerzy przestaliby być szorstcy i obcesowi. Koalicja z LPRem i Samoobroną popsuła jednak nadzieję na wejście ucentrowionej prawicy do Salonu. Czy tenże jednak na to nie liczył?
Jak to wszystko ma się do projektu produkcji, pt. „Opluwani 2005-2010”? Ma się to tak, że szanse jego powstania są niewielkie, o ile nie żadne. Wszak w nim to musiałaby zostać sportretowana walka nie tylko pomiędzy Salonem a ucentrowioną prawicą, lecz także pomiędzy nią a formacjami stanowiącymi zawadę w tym, by ona mogła przekroczyć próg Salonu. A przecież w tym ostatnim przypadku również szło „na ostro”. I nie ma sensu rozstrzyganie, czyj udział był tutaj większy bądź mniejszy. Ważne jest jednak to, że o ile w przypadku pokazania natężenia konfliktu pomiędzy Salonem a ucentrowioną prawicą mogłoby to być dla tej ostatniej korzystne, to już w odniesieniu do walki na tamtej drugiej płaszczyźnie nie musiałoby to być aż tak oczywiste. Idąc bowiem tropem spostrzeżeń P. Gursztyna można by, w świetle hipotetycznego projektu „Opluwani 2005-2010”, uznać, że było się świadkiem permanentnej kłótni w rodzinie, zaś jej skutkiem ubocznym stało się przepędzenie z hallu głównego przypadkowych „sąsiadów” utrudniających młodszym krewniakom znalezienie się wewnątrz Salonu. Stąd więc propozycja nowojorskiej liberała wydaje się być niedoskonała, gdyż swoją do niej krytykę mogliby również zgłosić ci „sąsiedzi”, którzy znaleźli się na zewnątrz dworku. Oni także zaczęliby domagać się skontrapunktowania. A trzeba przyjąć, że jest ich niemało. Rezultatem tego mogłoby się stać dążenie do powstania produkcji, roboczo ją nazywając „Współopluwani 2005-2010”. Skutkiem tego mogłoby być to, że niektórzy, tzw. prawicowi publicyści, dziennikarze bądź komentatorzy musieliby wyjaśniać powody swojej wrażliwości wobec „kontrowersyjności” wypowiedzi lub postaw różnych osób. A tu byłoby ajajaj….
- MoherowyFighter - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz