Jak już pisałem na tym blogu kiedyś,  z racji zawodu, zajęć i “się kręcenia”, żeby zarobić na kawałek chleba z masłem, mam bardzo często do czynienia z ludźmi określanymi przez nas na S24 “młodzi wykształceni z dużych miast”, albo - po prostu lemingi. Nie powiem, żeby przebywanie w tym towarzystwie wiązało się z dużą satysfakcją, bo to i poziom nie pogadasz, i ogólnie - specjaliści w swojej wąskiej dziedzinie, a poza tym - zgroza. No i ogólnie smród gazwybu na korytarzach, wietrzyć trzeba.

Jeszcze przed “katastrofą” opisywałem przygodę jaką mi się zdarzyła w tym towarzystwie, z ludźmi z zespołu projektowego, który nadzoruję w ramach programu - jak to na sam dźwięk nazwiska Kaczyński wybuchano śmiechem, a na moje pytanie - dlaczego, zwłaszcza w kontekście choroby matki śp. Prezydenta i jego brata - zapadło niezręczne milczenie. No bo dlaczego właściwie? Dlaczego się śmiali? Nie jest łatwe przyznanie się samemu przed sobą, w dodatku ludziom, którzy są inteligentni, ale w taki specyficzny project managementowy sposób, inteligentnych wybiórczo - że uległo się manipulacji i propagandzie TVN czy innego gówna. Przecież nie od tego jest inteligencja, żeby ulegać propagandzie, nie ? A tu klops.

Przez ten ostatni miesiąc świat stanął na głowie. I jakoś nie chce wrócić.

Ostatni raz widziałem moich współpracowników w piątek 9 kwietnia, mieliśmy zebranie komitetu sterującego, odbywają się rutynowo co miesiąc, więc następne wypadło dzisiaj. Projekt się toczy, ja tam specjalnie nie musiałem przez ten miesiąc się pokazywać - wszyscy wiedzą co do nich należy, project manager trzyma wszystko w garści, budżet jest przypilnowany, termin niezagrożony, innych ryzyk nie widać - jednym słowem pi-emowy (od P[roject] M[anagement]) raj. Oby tak dalej, a skończymy projekt w zakładanym terminie, co mi zrobi dobrze na portfel, bo kasę mam od sukcesu projektu w większej części, a nie od men-days-ów (osobo dni, czyli za godzinę, jakby kto nie wiedział).

Przychodzę sobie dzisiaj do Biurowca, tego co to niedaleko wielkiego Malla na południu Warszawy, grzecznie trzymam identyfikator, żeby go zbliżyć do takiego diwajsu co to jak się zbliży, to drzwi się otwierają, a tu czuję, że ktoś z tyłu szybkim krokiem podchodzi, żeby się załapać na moje otwarcie drzwi - czyli pasażer na gapę. Parę razy już była taka akcja w firmie, że ktoś wlazł na cudze otwarcie, a potem się okazało, że to był złodziej i wszelkie tego konsekwencje.

No więc teraz wstrzymałem się z tym otwarciem drzwi, nie otworzyłem ich, nie pociągnąłem do siebie tych panic door, nie zrobiłem tego kroku do przodu, no i ten kandydat na gapowicza wpadł na mnie z rozpędu.

Nie znałem go, do tej pory nie spotkałem, chociaż twarz wydała mi się znajoma, musieliśmy się mijać na korytarzu, albo przy coffee machine, ale na pewno nie rozmawialiśmy, bo inaczej pamiętałbym. Ale z drugiej strony czułem, ze z tym człowiekiem mam coś wspólnego, że razem coś robiliśmy, i że było to coś ważnego - cholera jakiś projekt dawno temu? No to ile lat temu i w której firmie, przy którym projekcie? Nie znoszę takich sytuacji, pamięć mam raczej jeszcze dobrą, wujek Alzheimer jeszcze mnie nie odwiedza - a tu nie mogę sobie przypomnieć faceta. Tym bardziej nie wygląda na takiego, co to  bardzo dawno robił projekty, chyba, że to był projekt zmiany pampersa, ale własnego.

No więc przyglądam mu się bardziej, niżby to wynikało ze zwykłej sytuacji biurowej, on mnie przeprasza za to wpadnięcie, rzuca na mnie okiem, w ręku trzyma identyfikator na smyczy, taki sam jak mój, widać człowiek z firmy, nie złodziej - chwyta za drzwi, drugą ręką z identyfikatorem sięga do diwajsu na ścianie, chce mnie przepuścić, szacunek dla siwizny wykazuje jak widać - i nagle widzę po oczach, i  języku ciała - rozpoznanie. Facet mnie poznaje, a ja jeszcze nie. Co za sytuacja!
- Dzień dobry! - mówi
- Dzień dobry - ja niepewnie, nie wiadomo jak to może się skończyć. Już parę razy zdarzało mi się uczestniczyć w idiotyzmach z qui pro quo pod tytułem “cześć jak leci”, gdzie po kwadransie rozmowy okazywało się, że gość mnie mylił z kim innym, a ja jego nie kojarząc, nie chciałem urazić - kontynuowałem. Zupełnie bez sensu.
Patrzymy na siebie, on już mnie poznał, ja jego nie.
- O której pan wszedł ? Bo ja dopiero o wpół do dziewiątej. Dziesięć godzin staliśmy…
I teraz mnie odblokowało! Kolejka pod Pałacem. Dziesięć rzędów dalej, z mną. Jak chodziłem wzdłuż kolejki musiałem go widzieć. Tylko, że inaczej wyglądał - bejsbolówka, jakaś bluza z kapturem, coś takiego. A tu był ubrany w mundurek - ciemny garnitur, krawat, w końcu dress code u klienta obowiązuje, w końcu to instytucja finansowa.

I to porozumienie, jedno-spojrzeniowe, rozpoznanie wspólnoty, jak Apacze na terytorium wroga - tak byliśmy pod Pałacem, w tym miejscu - kto by się spodziewał.

Za drzwiami on poszedł w swoją stronę, ja w swoją, pewnie się jeszcze spotkamy.

Tam gdzie szedłem, do sali konferencyjnej, czekało na mnie stado lemingów i sam najgłówniejszy leming, oberleming można by powiedzieć, no bo miał być komitet sterujący, a to jest takie ciało, gdzie oberleming przewodniczy i pochyla się z troską, i pokazuje że on też rozumie, że wie o co chodzi w projekcie. To znaczy pokazuje, ale nie znaczy, że wie, bo oberleming na co dzień zajmuje się zupełnie czym innym niż nasz projekt, a spadło to na niego bo Centralka z za oceanu się pomyliła w rozdzielniku, miało paść na kogo innego, padło na niego. Na kogo wypadło, na tego bęc! No i bęc było w jego skrzynce mailowej. A ponieważ oberleming, który jest nieco ode mnie starszy, panicznie się boi każdej korespondencji, która przychodzi zza oceanu, ponieważ i ten tego, panie, język trzeba znać, że tak powiem na poziomie upper intermediate co najmniej, a i jakieś podchody robić w języku, żeby się od tego projektu wyłgać - padło na niego i koniec. Tak zostało.

Wyczułem jakąś zmianę na tej sali. Uwalili projekt ? Przyszło z Centralki polecenie zamknięcia, bo mają kryzys? Niemożliwe, wiedziałbym, bo zatrudnia mnie nie filia w Warszawie, tylko Centralka bezpośrednio. Musiałbym coś wiedzieć. Jakieś zmiany? Nie , wszyscy co zwykle są na sali. Coś się wydarzyło, tylko co ? Do rozpoczęcia jeszcze dziesięć minut, akurat zdążę rozłożyć laptopa. Oberleminga jeszcze niema. Zawsze zresztą trzeba czekać, nigdy do tej pory nie przyszedł punktualnie. Reszta jest.

Ale muszę się dowiedzieć co tu zaszło, dlaczego jest taka dziwna atmosfera ?
Na sali jest moja asystentka, która przyszła wcześniej z papierami. Podchodzę do niej i pytam. Ona pochyla się do mnie i mówi prawie nie poruszając ustami - Będzie call conference, sam Chairman będzie rozmawiać z nami. Wszyscy sikają ze strachu po nogach.
Nigdy do tej pory ten szczebel zarządzania Firmą się do naszego projektu nie wtrącał. Rzeźbiliśmy go sobie kąciku, po cichutku, nikomu nie wadząc, drobne kilka milionów papieru, w skali firmy - w ogóle niezauważalne. Problem w tym, że to jest fragment programu, czyli zespołu wielu projektów, wzajemnie ze sobą się przeplatających, i ten nasz skromny, cichy projekcik miał dostarczyć narzędzia niezbędne do tych innych wielkich i poważnych projektów przez duże P, bez których Firma w ogóle nie ma co myśleć o konkurowaniu, no bo jest to wszystko robione w ramach restrukturyzacji, żeby się utrzymać na globalnym rynku. A , że w korporacji nawet takiej poważnej zza oceanu jest burdel,  to przewodniczącym komitetu sterującego został oberleming, w skali polskiej fili trzeci w ważności, problem w tym,  że nie znający się na niczym. Na samym początku, zanim udało się dobrać ludzi, pospinać wszystkie nitki , ułożyć ten projekt, zrobić jakiś sensowny kick-off  - miałem z tym projektem krzyż Pański i z oberlemingiem, i z Centralką, która chciała mieć efekty natychmiast, bez względu czy to jest możliwe do osiągnięcia.

Nic nie zapowiadało takiej paniki jak dzisiaj. Jeżeli sam Chairman zwrócił na nas oczy, to znaczy, że musiało się wydarzyć jakieś trzęsienie ziemi, które może skończyć się jakkolwiek. Ja to pół biedy - związany jestem z nimi dosyć fajnym kontraktem, ale te bidne lemingi, którym się łapki trzęsą ze strachu - no nie zazdroszczę. Te kredyty, te samochody, te wakacje planowane i jeszcze nie zapłacone. Sytuacja jest o tyle groźna, że nie zadzwonili do mnie uprzedzając o Chairmanie - więc najprawdopodobniej uwalą projekt, bez patyczkowania się.Tylko dlaczego? Przecież wszystko idzie zgodnie z harmonogramem, tak jak miało iść.

Wchodzi oberleming. Zielony ze strachu. Szuka mnie wzrokiem, ja rozkładam komputer, udaję, że go nie widzę. Niech sobie radzi. Coś musieli w tym tutejszym zarządzie spieprzyć skoro jest taki dym. Otwieram komputer, loguję się do firmowego WIFI, otwiera się strona S24, więc odklikuję do zmniejszenia, żeby mi kto przez ramię nie zaglądał. Sprawdzam pocztę, nic ciekawego. Na Facebooku info o wczorajszej manifestacji pod Pałacem, zdjęcia. Byłem. Widziałem. Na Onecie rozróbka wokół przesłania Jarosława do Rosjan. Przez chwilę się zastanawiam, czy nie kliknąć na YouTubie tego klipu, żeby rozległ się w tym pokoju głos faceta który ma cojones i twardą dupę, bo ci tutaj są miękcy, miękcy jak wosk.

Oberleming daje mi wzrokiem znaki, że chce pogadać. Nagle się zrobił rozmowny. Niech spada na drzewo. Wie tyle samo co ja i nie rozumie projektu. Wszyscy wpatrujemy się w to urządzenie do telekonferencji - takiego plastikowego panasonikowego pająka rozcapierzonego na stole, z dziurkami do mikrofonów i głośników ,w czarnej obudowie. Cisza, słyszę jak mój laptop mieli dyskiem, bo włączył mu się antywirus.

Historia się powtarza. Przypominam sobie, jak prawie dziesięć lat temu siedziałem przy podobnym urządzeniu i czekałem na telekonferencję, a ci sukinsyni zza oceanu nie dzwonili. Była, jak teraz, prawie  15 konferencje przeciągały się poza 17 i chcieliśmy iść do domu, ale te call conferences zawsze rozpoczynały się z opóźnieniem, bo u nich była 9 rano i najpierw musieli wypić kawę. I wtedy, gdy tak czekaliśmy jak teraz, zadzwoniła do mnie żona i powiedziała, żebym włączył telewizor, bo usłyszała w radiu w samochodzie, że coś się stało w Nowym Jorku. Włączyłem, a tam płonęła jedna z wież, a my, siedząc przed tym telewizorem zastanawialiśmy się, czy biura właściciela były poniżej czy powyżej tego co się pali, i czy to ta wieża, czy nie. A potem przyleciał ten drugi samolot, i szlag wszystko trafił, łącznie z naszą firmą. bo właściciel nie wyszedł z tego cało.  I teraz się zastanawiałem, co się takiego stało, że jest taki alarm na pokładzie, że sam najgłówniejszy Chairman chce z nami gadać.

Telefon zadzwonił, wyrwał nas z tych myśli, bądź co bądź niewesołych. Najgorsze jest nieznane. Ale druga sprawa - życie uczy, zwłaszcza, jak się już ma trochę lat, że - wszystko mija. nawet najgorsze sytuacje życiowe kończą się i rozpoczyna się coś innego. Także  to czekanie w niepewności. No ale projekt, kwestia mojej konsumpcji umowy z nimi, jakieś z tym związane przepychanki … Było fajnie i przestało być. Psiakrew.

Telefon zadzwonił. Oberleming drżącą ręka przycisnął okrągły guzik i usłyszeliśmy rześki głos Chairmana. Jak zwykle w call conference najpierw wszyscy się zgłosili, że są. Po ich stronie - tylko Chairman.


Gentelmen - powiedział Chairman - ponieważ wasz kraj znalazł się w strefie daleko posuniętej niestabilności politycznej, związanej z polityką zagraniczną waszego rządu po śmierci waszego prezydenta, przenosimy projekt do Anglii. Dziękuję.

I się rozłączył.

 

 --------

 

Zapraszam na grupę na Facebooku koniec-zniewag, gdzie protestujemy przeciwko akcji zniewag prowadzonej przez niektóre media