18 marca 1940 roku
18 marca – to dzień niesłychanie ważny w moim życiu. Dwa brzemienne w skutki wydarzenia miały miejsce bardzo dawno temu, mianowicie w roku 1940 i 42 – natomiast trzecie – w bieżącym roku.
To co się działo podczas II Wojny światowej było następstwem jeszcze wcześniejszych zdarzeń.
I od nich właśnie zacznę. Pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku w klinice psychiatrycznej Uniwersytetu Warszawskiego pracowało m.in. dwóch młodych psychiatrów. Starszy – urodzony w 1895 roku w Ekaterynburgu za Uralem nazywał się Eugeniusz Wilczkowski – młodszy – urodzony w 1901 roku w Kijowie to Karol Mikulski. Kierownikiem Katedry Psychiatrii jest w owym czasie prof. Jan Mazurkiewicz – człowiek najwyższego formatu, który na wiele lat swoją działalnością naukową zdominował polską psychiatrię. Warto dodać – Wielki Mistrz Wielkiej Loży Narodowej Polskiej.
I tak jest do roku 1933. Wtedy to Wilczkowski porzuca pracę na Uniwersytecie i Warszawę i zostaje dyrektorem nowopowstałego szpitala psychiatrycznego w Gostyninie. W rok później dołącza do niego Mikulski jako jego zastępca i ordynator oddziału.
Co skłoniło dwóch świetnych naukowców – bardzo cenionych przez szefa – do opuszczenia stolicy i zaszycia się w podgostynińskim lesie.
Znam, zwłaszcza z opowiadań matki, wiele przyczyn, które skłoniły do tego czynu mojego ojca. Znacznie mniej wiem o motywacji w przypadku dr. Mikulskiego. Sądzę jednak, ze to nie rachunek osobistych strat i zysków tu zaważył.
Zacznijmy od 1917 roku w przypadku Wilczkowskiego. Kiedy wybucha w Rosji rewolucja jest on studentem IV roku studiów medycznych na uniwersytecie moskiewskim. Formuje się wówczas na terenie Rosji Korpus Polski pod dowództwem gen. Dowbora Muśnickiego. Ojciec mój na pierwszą wiadomość o tym fakcie porzuca studia i idzie walczyć z Rosjanami za ojczyznę, w której był może raz czy dwa na wakacjach, a której nie ma na mapach świata. A walczy nie w służbie medycznej, tylko jako konny zwiadowca w samym sercu zrewoltowanej Rosji i trzymuje Krzyż Walecznych.
Po rozwiązaniu Korpusu – który gen. Muśnicki poddał Niemcom w Bobrujsku – Wilczkowski wraca do Moskwy kończyć studia, a wojna 20 roku odgradza go od ojczyzny, aż do października 1921 roku.
Karol Mikulski, którego rodzina przeniosła się z Ukrainy do Polski już w roku 1907, w 1920 roku uczeń klasy maturalnej w Łodzi, zgłasza się wraz z ojcem – psychiatrą – podówczas dyrektorem szpitala w Kochanówce do wojska i przez kilka miesięcy walczy z bolszewikami. W efekcie zdaje maturę dopiero w 1921 roku.
Myślę, ba, jestem przekonany że podstawową przyczyną przeniesienia się do Gostynina było u obydwóch przekonanie, że znacznie więcej będą mogli dać ojczyźnie budując i rozwijając nowoczesny szpital niż pracując na wyższej uczelni w stolicy.
Trudności są ogromne. W okolicy Gostynina brak wykwalifikowanego personelu – trzeba go szkolić, w szpitalu, który przed wybuchem wojny przekroczył liczbę 500 pacjentów pracuje – licząc dyrektora i jego zastępcę – pięciu lekarzy. Jest ciągle zbyt mało pieniędzy na wykończanie kolejnych budynków. Mimo ogromu zadań obaj koledzy nie porzucają pracy naukowej. Wilczkowski prowadzi badania naukowe, publikuje i w końcu w 1937 roku habilituje się u prof. Mazurkiewicza; Mikulski pisze i wydaje dwie książki oraz szereg publikacji w czasopismach naukowych.
Kiedy w sierpniu 39 obaj dostają powołanie do wojska ani jednemu nie przychodzi do głowy żeby się wyreklamować.
Wilczkowski służy w 12 szpitalu ewakuacyjnym pod komendą płk dr. Zawadowskiego. Szpital organizuje się pod Warszawą i przemieszcza na wschód. 23 września dociera do Chełma, gdzie już są bolszewicy. Szpital zostaje rozwiązany, a ppor. doc. Wilczkowski zdobywa cywilne ubranie i nie stykając się bliżej z rosyjskimi żołnierzami przedziera się do Gostynina. Żył przez pięć lat w bolszewickiej Rosji. Nie ryzykuje niewoli.
Jednostka ppor. dr. Mikulskiego zostaje ogarnięta praz czerwoną armię w Sokółce Podlaskiej. Personel lekarski zostaje załadowany do bydlęcych wagonów i wywieziony na wschód. W okolicach Smoleńska dr Mikulski pokonuje zaryglowane drzwi i w nocy na zakręcie wyskakuje z pociągu. Jest sam, w polskim mundurze, poza nim nikt nie ryzykuje. Wszyscy zginą w Katyniu.
Iza Galicka – jego córka tak relacjonuje ostatnie miesiące życia ojca:
„Powrócił do Polski pieszo, idąc nocami wzdłuż torów. Do Gostynina przybył w połowie października, powrócił do pracy i objął swoje stanowisko. Bardzo głęboko i dotkliwie przeżył klęskę narodową i utratę niepodległości. Jeszcze w końcu 1939 r. przystąpił do Związku Walki Zbrojnej, którego komórka powstała w szpitalu”.
Dnia 17 marca 1940 roku Niemcy pod groźbą aresztowania zażądali od dr. Mikulskiego żeby na drugi dzień przedstawił im listę chorych umysłowo, którzy nie rokują wyzdrowienia. On wiedział, że oznacza to ich zagładę. Listy nie sporządza. Nad ranem dn 18.3. popełnia samobójstwo.
Pozostawia żonę, dziewięcioletnią córkę i siedemnastoletniego pasierba.
Ja też miałem wtedy dziewięć lat. Zobaczyłem wówczas tragiczny protest lekarza, który nie godzi się na zło.
Ci ludzie – jego pacjenci i tak zginęli. Okupanci poradzili sobie bez niego i innych polskich lekarzy.
Nie podejmuję się egzegezy postępku dr. Mikulskiego. Po prostu go czczę. Tak jak czczę doktora Korczaka, Ojca Kolbe, pielęgniarki z powstańczych szpitali w Warszawie, które nie odchodziły od swoich rannych i ginęły wraz z nimi.
Bardzo powoli docierało do mnie przeświadczenie, że są sytuacje, kiedy ofiara z życia jest jedyną postawą godną człowieka.
W dwa lata później na szpital gostyniński spada nowy cios. W dniu 18 marca 1942 roku w skutek zdrady zostaje przez gestapo wykryta istniejąca na jego terenie placówka ZWZ – AK. Jest to wręcz pogrom. Niemcy aresztują dwudziestu siedmiu pracowników. W tej grupie jedynym posiadającym wyższe wykształcenie i stopień oficerski jest doc. Wilczkowski. Po pół roku śledztwa Niemcy urządzają proces. Zapadają cztery wyroki śmierci. Ojciec mój
„za chęć oderwania powiatu gostynińskiego od Rzeszy” dostaje wyrok 12 lat więzienia. Karę odbywa w więzieniu w Rawiczu. W ostatnich dniach działań wojennych na tym terenie ucieka z transportu i ukrywa się w szpitalu w Krotoszynie. Kiedy tylko front się przewala współorganizuje na terenie szpitala lazaret polowy a po dwóch tygodniach wraca pieszo do Gostynina. Tu natychmiast staje do pracy i zostaje lekarzem powiatowym. W kilka tygodni później zaczyna odtwarzać szpital psychiatryczny z którego – po przejściu frontu zostały gołe mury…
Po raz trzeci dzień 18 marca zaznaczył swoją ważność w moim życiu w bieżącym roku.
Byłem znowu w Szpitalu w Gostyninie, gdzie odbyła się uroczystość odsłonięcia tablicy pamiątkowej ku czci doktora Karola Mikulskiego.
Inicjatywę córki doktora podchwycił personel szpitala, a przede wszystkim lekarze tu teraz pracujący. I to właśnie ci ludzie ufundowali tablicę.
Uroczystość odsłonięcia była bardzo kameralna. W obszernym holu szpitala zebrało się kilkadziesiąt osób.
Sporą grupę stanowiły rodziny doktora Mikulskiego i profesora Wilczkowskiego. Polskie Towarzystwo Psychiatryczne – poza gostynińskiemi lekarzami – reprezentowali psychiatrzy z Warszawy i z Gdańska. Media – dziennikarze z Gostynina i Płocka.
Pewnym jest, że nikt z tych ludzi, którzy uznali za konieczne uczczenie pamięci doktora Mikulskiego poprzez swój wkład w stworzenie tablicy nie mógł znać doktora. Rozumiem, że dla nich ważny był czyn. Czyn o niespotykanej wymowie.
Bo za kim on się ujął oddając swoje życie w proteście przeciwko zagładzie?
Ujął się za ubogimi Polakami i Żydami chorymi umysłowo. Dla hitlerowców nie było bodaj grupy stojącej niżej na drabinie społecznej. To dobrze, że w szpitalu psychiatrycznym pracują dziś ludzie którzy to rozumieją.
To znaczy, że w społeczeństwie polskim jeszcze nie rozpowszechniły się mocno zarysowane na świecie tendencje, że kula ziemska należy jedynie do ludzi silnych i zdrowych, którzy sami sobie potrafią zapewnić odpowiedni komfort życia. Że nie ma na niej miejsca dla starców, niepełnosprawnych, chorych, z wadami genetycznymi i w ogóle tego wszystkiego co jest niesamodzielne.
Obawiam się, że tendencje do przyznania uprzywilejowanej pozycji liderom w walce o byt będą się nasilać wraz z przeludnianiem się ziemi. (Uważam je zresztą za tendencje zgoła naturalne). Ale… Następne pokolenia będą musiały sobie jakoś z tym poradzić, jeżeli nie chcą, żeby nadeszły czasy kiedy dziadkowie będą się bali się wpuszczać do domu własne wnuki.
- Andrzej Wilczkowski - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz