stany polskie titanicowskie *
No i się zaczęło...
Gdy wracałem do Polski po pierwszym pobycie w USA, pierwsze co się rzuciło w oczy to...
1. Kraj oszustów, bo już przy samym wyjściu z Okęcia, tuż po rozstąpieniu się drzwi za którymi jest sala przylotów i gdzie zaczyna się Polska, taksówkarze proponują nam podwiezienie pod PKiN za... 150zł. To tak około 5x drożej, niż stawka normalna.
2. Następnie zauważymy, że to kraj ludzi smutnych, nieuśmiechających się, nie pytających się ciągle "jak się masz?", a przede wszystkim ludzi krańcowo nieuprzejmych.
3. Kolejna rzecz, którą się zauważa to to, że to państwo samobójców. Wiele razy jeżdżąc po USA tak spokojnie, normalnie, bezpiecznie, chciałem, by ci wszyscy grzeczni, uprzejmi kierowcy zostali teleportowani do Polski i by musieli przejechać z Warszawy do Zakopanego tudzież nad Bałtyk. Ciekawiło mnie, ile % tych kierowców zginęłoby podczas jazdy, roztrzaskani przez kogoś wyprzedzającego na trzeciego czy czwartego, przez kogoś wymuszającego pierwszeństwo przejazdu, pędzącego 200km/h i więcej, itp.
4. Po wyjechaniu z Warszawy co rzuca się w oczy? Anteny CB radia na większości samochodów. Co drugie auto pędzi z anteną na dachu. W USA nie zobaczycie żadnej takiej anteny na samochodzie osobowym, co najwyżej auta ciężarowe komunikują się między sobą w ten sposób. Wystarczy przejechać 500-600km po Polsce, by powróciły stare, polskie, pirackie zachowania na drodze. Tu po prostu nie można jechać przepisowo, bo nas ludzie zatrąbią na śmierć! Nie mogę przepuszczać pieszego na przejściu, bo ktoś mnie wyprzedzający albo jadący z naprzeciwka tego pieszego potrąci i zabije, itp.
Powracając do Polski po raz drugi, rzucają się zupełnie inne rzeczy. Po pierwsze - tutaj wszędzie się... pali papierosy! Wprowadzona kilka dni temu ustawa zakazująca palenia tytoniu w miejscach publicznych tak "zakazała" palenia 9milionom palaczy, że ci dodatkowo zyskali prawo do palenia w szkołach, szpitalach, wszędzie. To niepalący ma sobie znajdować miejsce wolne od palaczy, a nie oni miejsce do palenia przeznaczone. 1/4 populacji może bezkarnie zatruwać 3/4 niepalących - tak to właśnie Platforma Obywatelska robi dobrze swoim nikotynowym wyborcom. Tak tu wygląda stanowienie prawa i ustaw. Szkoda, że ustawa antyaborcyjna nie wprowadza tysiąca miejsc albo setki okoliczności w których można dokonać zabiegu przerwania ciąży. Powracając do palaczy - wsiadasz do taksówki - napalone. Wchodzisz do urzędu - śmierdzi papierosami. Idziesz do firmy telekomunikacyjnej, która dostarcza Ci internet - facet inkasując abonament za Net ordynarnie przy Tobie pali. Pub, pizzeria, restauracja - dymu więcej niż w kominie krematorium. SZOK!
Co znów razi? Język angielski! Włączasz TV, a tam co chwilę "shoppingi" (w całym przesłuchaniu Magdy Sobiesiak przed komisją hazardową słyszałem więcej razy słowo "shopping" niż w całych Stanach, a ani razu nie padło słowo zakupy!). W sklepach zamiast wyprzedaży są same "sale". Qrwa mać! To jest Polska! Mamy ustawę o języku polskim! Jeśli jakieś światowe słowo ma polski odpowiednik to należy go stosować - takie jest Prawo RP! I jak tu w to prawo wierzyć. Nawet idiotyczne gazety, w swym podtytule mają: "HOT - Moda i shopping". A wielu ludzi wypowiadający się w mediach ma obecnie "feeling" zamiast odczuć czy uczuć.
Co w Polsce przeraża? Dzieci! Gdy kilkuletnie bidulki z wielkimi, ciężkimi tornistrami na plecach same chodzą po mieście, bo School-busów w Polsce nie ma, same czekają w centrum ruchliwego miasta przy przejściu dla pieszych aż jakiś uprzejmy kierowca się zatrzyma i je przepuści. 40 tonowe TIR-y wręcz zdmuchują te dzieci z chodników. Tego w całych USA nigdzie i nigdy nie ujrzycie. Tam dziecko poniżej 12-stego roku życia nie ma prawa zostać bez opieki zarówno w domu, jak i w sklepie, a co dopiero na ulicach miast!
Prawdziwe przerażenie spotkało mnie przy dystrybutorze z paliwem na stacji benzynowej. Gdy tankuje się w USA pełen bak paliwa, to cyferki na dystrybutorze przesuwają się tak powolutku. Po kilku minutach nalewania paliwa dolarów na wyświetlaczu dystrybutora naleci co najwyżej 30-40. A galonów tankując auto osobowe maksymalnie 16. Wszystkie cyferki niemrawo się przekręcają. Gdy wsadziłem bagnet dystrybutora do swojego auta w Polsce i przycisnąłem nalewanie - szok! Cyfry złotówkowe lecą jak... milisekundnik na stoperze! Dokładnie tak! Nie dziwne, skoro napełnienie zbiornika do pełna oznacza dobicie do wartości około 260PLN. Szok i przerażenie, gdy w 2-3sekundy nalewania pojawia się 20PLN, a nalewa się zaledwie 4,5litra paliwa. Należy pracować ponad tydzień, za najniższą krajową płacę, by zatankować auto do pełna - to jest straszne!
No i na sam koniec rarytas możliwy tylko w Polsce i może jeszcze w krajach trzeciego świata...
Miejsce akcji: Tesco, Warszawa
Osoby dramatu: Ja i sprzedawczyni.
W sklepie tuż przed wejściem na halę stoją tacki w których znajdują się gazetki reklamowe. W tym Tesco niestety były w owym miejscu tylko cieniutkie 2-4 stronne wrzutki do gazetki głównej (Tesco apteka i Tesco ogród). Gazetka główna była dostępna w jednym egzemplarzu rozłożonym przy wejściu w gablocie. Nie mam takiej pamięci, by zapamiętać ją całą, więc pytam się miło i spokojnie przechodzącej obok mnie pracownicy:
- Gdzie są gazetki reklamowe?
- Tutaj są! - krzyczy stara raszpla z miną jakby patrzyła na debila, który gazetek sobie wziąć nie potrafi.
- Ale tu są tylko wrzutki, a ja szukam gazetki głównej - pytam jeszcze spokojnie.
- Tutaj!! - krzyczy kobieta.
- Czemu pani na mnie krzyczy? - zapytałem zdziwiony.
- Bo ja mam taki głos! - wycharczała kobieta z miną dziką i gotową do ataku i poszła w kierunku kas. Ruszyłem zatem za babskiem z pytaniem, czy mogę poznać jej imię i nazwisko, bo chciałem zgłosić do kierownika jaką mają tu obsługę.
- Niech pan mnie tu nie straszy kierownikiem!!! - charczała baba, jakby zaraz miała mi przypieprzyć. Gdy zobaczyła, że próbuję dostrzec dane widniejące na jej identyfikatorze - odpięła go i schowała za kasę.
I co tu można zrobić? Raz już chciałem dociągnąć do końca podobną akcję w Lublinie, i co było później? Ochrona (często składająca się z dobrze zbudowanych wykolejeńców) zapytała mnie, czy wyjdę ze sklepu sam, czy mają mi "pomóc"? Lepiej żebym wyszedł sam, bo jak mi "pomogą", to będę miał kłopoty z chodzeniem. Po krótkiej licytacji, kto, co, komu może postanowiłem wyjść sam, w towarzystwie... wszystkich kamer, które mijałem po drodze. Złodzieje mogli w tym czasie kraść wszystko, a "ochrona" śledziła mnie wszystkimi obrotowymi kamerami na terenie zarówno sklepu, jak i parkingu! Tak bardzo ich wkurwiłem, że chcieli poznać moje tablice rejestracyjne, by może mnie po nich namierzyć i wykończyć w domu. Tak to się tu odbywa.
W USA możesz wyjść ze sklepu wejściem (np. z osiedlowego Krogera). Zazwyczaj nie ma tam żadnej bramki przeciwzłodziejskiej (co najwyżej w sklepach z elektroniką czy z markowymi ciuchami, żadnego ochroniarza. W żadnym sklepie nie musisz zostawiać w szafce swoich zakupów, pokazywać ochroniarzowi zawartości plecaka czy torby (no prócz jednego sklepu w NY w którym wyprzedawali końcówki serii wielkich kreatorów i gdzie musiałem oddać plecak do przechowania - ale wszystko w atmosferze zrozumienia i sympatii). Ochroniarz niczego w USA nie będzie mi foliował (torby, plecaka, teczki czy saszetki), albo taśmą oklejał. W Polsce musisz się czuć złodziejem już od samego wstępu aż do wyjścia. Ochroniarze tylko patrzą, co i gdzie podpierdolisz i gdzie to schowasz. Jak już zaciągną kogoś do pokoju przeszukań (czego nie mają prawa robić) to jak delikwenta nie pobiją, to przynajmniej zastraszą i przetrzymają kilka godzin. Dziki wschód! Oczywiście za jakiś czas na nowo przywyknę do tych wszystkich tępych ryjów nypiących na mnie jak na złodzieja. Ale obecnie przeraża mnie ten FUCKt.
Już oczywiście przyzwyczaiłem się do tego, że kasjerka w Polsce nie pakuje mi zakupów, jak dzieje się to w USA. Może kiedyś i w Polsce wpadną na to, że to bardzo przyśpiesza i umila obsługę. Wiem, że ze "względów ekologicznych" nie dostanę w większości sklepów żadnej reklamówki - no chyba, że za nią zapłacę. Że tuż po zainkasowaniu pieniędzy i wydaniu mi reszty, kasjerka skanuje zakupy kolejnego klienta spychając mnie z moimi sprawunkami w pizdu. Jestem spokojny, wyrozumiały, szybko przyzwyczajam się do luksusów, ale i szybko od nich odzwyczajam. Sądzę jednak, że większość Polaków, którzy zaznaliby traktowania oraz praw takich, jakie ma klient w USA, po powrocie do Polski przeżyłoby SZOK i ciągle wzywaliby kierowników sklepów czy pisali skargi do Urzędu Ochrony Konsumentów i Konkurencji.
I co z tego, że w Polsce żyje się (niektórym) coraz lepiej. Że też można zarobić, dorobić się pięknego domu, luksusowego samochodu i oszczędności na koncie. Że coraz mniej opłaca się wyjeżdżać zarobkowo za granicę, bo przywozi się stamtąd coraz mniej pieniędzy (złoty znów z jakichś dziwnych powodów się umacnia). Nie ważne są pieniądze, bogactwo, ale warunki cieszenia się tym wszystkim. Milionerem można być także i w krajach trzeciego świata. A miliarderem nawet w Kolumbii. I co Qrwa z tego, jak żyje się w kraju dzikusów! Że wszędzie jest się przedmiotem? Że wystarczy zdjąć markowe ubrania, drogi zegarek i ubrać się normalnie czy wygodnie, by być potraktowanym w polskich sklepach jak śmieć! A w marketach jak złodziej na którego trzeba mieć oko i łazić za nim jak cień. W USA poznany przeze mnie milioner (azjatyckiego pochodzenia) chodzi na zakupy w dresach, w ulubionych podartych papciach. Dom wielki i pełen przepychu, luksusowe samochody zmieniane co rok, ale ulubione ciuchy zostają. I nikt go po ubiorze nie ocenia. Pielęgniarki i lekarze w USA często wracając z pracy zatrzymują się w sklepie będąc w służbowych uniformach, czasami nawet z krwawymi śladami po operacjach. Tam życie jest dla ludzi, w Polsce... wbrew nim.
stany 2010-03-06
skomentuj proszę tę notkę.
Muchy...
Wiem, że do napisania takiej notki trzeba mieć "jaja", bo przez wielu może być ona uznana za "niepoprawną politycznie" czy wręcz za niezgodną z prawem albo ze zdrowym rozsądkiem... Proszę jej nie przeinterpretowywać, bo nie piszę jej, by kogokolwiek obrażać, albo szerzyć treści zarówno w Polsce jak i w świecie zakazane (rasizm). Jest to tylko moje spojrzenie na niewątpliwą różnicę ras. I tak, jak mam prawo napisać, że Azjaci są żółci, niscy, mają skośne oczy i że uważam, że są dziwni, bo lubią jeść psy, zagryzając je na deser kotami, tak samo mam prawo napisać o Czarnych to, że też są... "inni".
Rok temu, gdy wielu moich rodaków platonicznie zakochanych w Ameryce nie potrafiąc zbić moich argumentów o tym, że jednak Ameryka nie jest tak piękna, jak im się wydaje, nie potrafiąc pokazać, że się mylę w jej postrzeganiu, w odruchu rozpaczy zaczęło przypisywać mi rasizm. Że niepochlebnie się wypowiadam o AfroAmerykanach, że poznawszy ich zaledwie kilku, rysuję obraz większości. Oczywiście wszyscy ci Polacy broniący czarnoskórych mieszkańców USA pewnie wychowywali się w murzyńskich gettach, albo nawet przyszli na świat w czarnoskórych rodzinach i znają czarną stronę Ameryki jak własną kieszeń, czy jak własne blokowisko pozostawione w Polsce...
A nie pisałem wówczas niczego złego, ani tym bardziej nieprawdziwego. To że ówczesny, czarnoskóry burmistrz Detroit to malwersant, złodziej i bandyta to przecież prawda, która wkrótce zostanie udowodniona w sądzie. To, że idąc jego przykładem, całe Detroit składające się w większości z czarnoskórych mieszkańców stało się najbardziej bandyckim, bezprawnym i niebezpiecznym miastem w USA to też prawda.
Dlaczego zatem, tak bardzo broniono tutaj czarnoskórych przed jakąkolwiek krytyką z mojej strony? Bo tak dobrze są oni znani Polakom? Bo moi rodacy oglądając soulowe, R&B czy raperskie teledyski myślą, że znają występujących tam czarnoskórych? To, że lubicie 50centa nie znaczy, że półdolarówka lubi Was! Murzyni to obecnie najwięksi rasiści, jakich można sobie wyobrazić. Białego to oni co najwyżej lubią... mieć służącego, by mścić się na nim psychicznie, a może nawet i fizycznie za lata niewolnictwa.
To, że na dyskotece tańczycie przy muzyce Rihanny czy Beyonce i znacie na pamięć teksty ich piosenek, a na swoich ścianach w pokoju macie plakaty z czarnoskórymi zawodnikami NBA nie znaczy, że to działa w obie strony! Że oni na swoich ścianach mają plakaty jakichkolwiek białoskórych! Ja też uwielbiam Denzela Washingtona w "Karmazynowym przypływie" i w większości filmów w których zagrał, podobnie Morgana Freemana czy Samuel L. Jacksona, ale to nie jest powód, by na podstawie filmów, muzyki czy nawet kilku zamienionych z ciemnoskórymi zdań wiedzieć o nich "więcej" czy też myśleć "lepiej". Jeśli myślicie, że znacie chociażby nazewnictwo panujące tej kwestii, to powiedzcie mi, jak odróżnić Black od African American od Negro - są to trzy różne rasy, rozróżniane w ankiecie amerykańskiego urzędu statystycznego Census. Wasz amerykański ciemnoskóry ulubieniec należy do której z tych grup?
Od razu zaznaczam, że nic złego mnie nie spotkało ze strony czarnoskórych. Wręcz przeciwnie - to właśnie od czarnoskórego otrzymałem rok temu mój pierwszy napiwek za moją pracę. Na mój widok dwóch młodych Afroamerykanów z czarnej dzielnicy Hamtramck krzyżowało palce w geście pozdrowienia, a nie wyciągało środkowego palca w geście dezaprobaty za wtargnięcie na ich terytorium. Żaden murzyn mnie nie napadł, nie okradł, ani nie zrobił mi nic złego - i mam nadzieję, że tak pozostanie. Ale prócz poznawania wszystkiego na własnej skórze, mam także prawo obserwować i wnioskować.
Co zatem wywnioskowałem? Po pierwsze to to, że 90% moich znajomych, którzy wyjechali za pracą do Anglii, Szkocji, Irlandii, krajów Skandynawii czy USA, pracowali lub mieszkali z Murzynami mają podobne do moich spostrzeżenia. Wyjeżdżali za granicę w dobrej wierze, bez żadnych uprzedzeń wobec czarnej rasy, wracają jako skryci lub jawni rasiści. Uważają, że poznani przez nich w Londynie, w różnych częściach Europy lub w USA Murzyni są głośno krzyczącymi, często nieładnie pachnącymi, prawie zawsze leniwymi osobnikami, którzy dodatkowo są strasznymi rasistami! Dlaczego? Bo tak, jak Żydzi do końca świata będą każdy sprzeciw wobec swoich działań (np. protesty świata przeciwko izraelskim masakrom dokonywanym w Palestynie) uważać za antysemityzm, tak samo murzyni na każdą zwróconą im uwagę będą mówić - RASISTA! Nie możesz czarnemu powiedzieć nic, co on może uznać za rasizm, więc najlepiej do nich nie mówić nic poza: "Szanowny panie Afroamerykaninie"...
Kilka przykładów? Proszę bardzo:
Byłem na zakupach w Burlingtonie, takim wielkim sklepie odzieżowym. I co mnie tam spotkało? Włożyłem do swojego wózka na zakupy buty oraz sweter. Wystarczyło na chwilę zostawić wózek bez opieki, by Czarna bez żadnego skrępowania wyjęła moje rzeczy z wózka, rzuciła na podłogę i zawłaszczyła sobie mój basket, dobrze wiedząc, że ma on swojego właściciela. Oczywiście, że mi nic złego nie zrobiła. Krzywdy mi tym wielkiej nie wyrządziła, ale Biały tak nie zrobi i tyle. Tu w sklepach panuje wzajemna uprzejmość, czasami aż do zarzygania. Gdy przecinasz komuś linię wzroku, to mówisz: "przepraszam". Każdy tak przeprasza! Ktoś patrzy na coś na półce przed którą musimy przejść - przepraszamy. Oglądam jakiś artykuł, ktoś zazwyczaj poczeka aż się napatrzę. Chcemy wózkiem wjechać w ciasną alejkę, którą ktoś blokuje i nie chcemy się przeciskać, przepraszamy, a nie jak w Polsce robimy sobie wolną przestrzeń energią kinetyczną wózka. Za zrobienie nam przez kogoś miejsca ładnie dziękujemy - pełna uprzejmość bez miejsca na podkradanie wózków! Jej facet pewnie kradnie w Detroit samochody, a ona w Sterling Heights ćwiczy na wózkach... Gdybym zwrócił jej uwagę, że to mój wózek to jak by się to najprawdopodobniej skończyło? Mogę się założyć, że awanturą i jej krzykiem na pół sklepu, że jestem rasistą, bo uważam, że wszyscy czarni to złodzieje! Ten głośno krzyczy, kto nie ma racji - to chyba właśnie obserwując tego typu rozmowę, ktoś wymyślił to przysłowie...
- Czemu nic nie robisz? - zapytasz czarnoskórego pracującego z Tobą (a tak naprawdę to zazwyczaj obijającego się)
- Bo czasy niewolnictwa się skończyły - odpowie i dalej będzie dłubał w nosie, w zębach albo w dupie.
- Czemu nie dokładasz się do czynszu, skoro wynajmujesz z nami mieszkanie? Jak nie zapłacisz za ten miesiąc, to Cię niestety poprosimy o wyprowadzenie się - zapytamy czarnoskórego współlokatora. A ten... zadzwoni na policję, że chcemy go wygonić z domu z rasistowskich powodów.
- Kilku młodych ciemnoskórych chłopaków (tak przynajmniej 20-25lat) przyszło na zakupy do WallMart. To, jak się zachowywali przypominało mi zakupy z dziećmi, kiedy to młodzi chłopcy (np. 8-10letni bracia) idą na zakupy z mamą, a ta przez długi czas przechadza się przez dział z odzieżą, więc im się nudzi. Robią wszystko, by zabić jakoś czas. Jeżdżą na wózkach, ganiają się między półkami, itp. Tak samo zachowywali się ci 20latkowie. Też niczym nie szkodzą, nic złego nie robią, ale... są dowodem na to, że dojrzeją tak może za kolejne 20lat.
W poczekalni u lekarza siedziała ciemnoskóra para ok. 40latków. W poczekalni nudzi się każdemu. Jedni słuchają i-Podów, inni czytają wyłożone na stole gazety. Co robił pan Afroamerykanin? Dłubał sobie ordynarnie w zębach. To, co udało mu się wydłubać oglądał i wkładał do ust, by przeżuć i połknąć. Czynność powtarzał kilkukrotnie. Oczyścił sobie w ten sposób wszystkie zęby. Obrzydliwe? Wyjątek? Rok później, gdy oglądałem GP Formuły 1 w Brazylii zobaczyłem, jak Lewis Hamilton podczas konferencji prasowej, gdy jego koledzy wypowiadali się o wyścigu, wyraźnie znudzony grzebał sobie w uchu, badawczo oglądał to, co wydłubał, i gdyby nie działo się to przed kamerami TV pewnie skonsumowałby to tak samo, jak ów pan z poczekalni... Widzieliście może iskające się małpy? Exactly! Wy po prostu nigdy tego nie zauważycie, nie dlatego, że nie będziecie w takiej poczekalni albo na takiej konferencji prasowej, ale po prostu w poczekalni będziecie się martwić bolącym zębem lub chorobą, a na konferencji prasowej skupicie się na wypowiedzi Roberta Kubicy.
Często oglądam w TruTV amatorskie filmy i nagrania z kamer przemysłowych. Różnego typu wypadki, napady, rozboje, demolki, głupie zabawy różnego typu idiotów wzorujących się na Jackass. Kilka z takich filmów pokazywało, jak szybko i z jak błahych powodów dwóch lub więcej kłócących się Afroamerykanów przechodzi do rękoczynów. Po pierwsze tłuką się czasem dosłownie za nic, bo energia i testosteron ich rozpiera. Ale bardziej interesujące jest to, jak fizycznie wygląda ich walka, atak. I już nie chodzi o tę ślepą furię, ale o ruchy. Jest to prawdziwie zwierzęcy, instynktowny atak. Tygrys gdy atakuje nie myśli, by robić to dla siebie bezpiecznie. Nie stawia gardy przed przeciwnikiem. Tak samo oni. Zwierzę wie, że jak nie zwycięży i nie pokona przeciwnika, to go nie zje i padnie z głodu. AfroA wie, że jeśli nie zniszczy przeciwnika, to zostanie zniszczony. Instynkt podpowiada im, że to walka o życie.
W tej samej TV widziałem także jak wygląda zabójstwo w wykonaniu AfroA. Gdy wystrzela się w przeciwnika cały magazynek, albo rozbije mu się głowę kijem baseballowym, nie ucieka się z miejsca przestępstwa, ale robi jeszcze kilka podskoków. Ręce w górę w geście zwycięstwa, kilka obraźliwych gestów, podskoki. Autentyczne nagranie z miejsca zbrodni. To trzeba zobaczyć na własne oczy, a później obejrzeć film z buszu na Animals Planet i po prostu urzeknie podobieństwo tych zachowań...
Tak to właśnie wygląda. Gdy przyjrzysz się, jak rozmawiają ze sobą afroamerykanie (szczególnie kobiety), jak bardzo przy tym gestykulują, jak bardzo niedbałym językiem mówią, to przestajesz wątpić w Teorię Darwina... Można śmiało powiedzieć, że prócz angielskiego i amerykańskiego istnieje także język murzyński. Leci w radio reklama Little Cesar i nie masz najmniejszej wątpliwości, kto komu zachwala wspaniałość pizzy za 5bucków, bo... nic nie zrozumiesz z ich afroangielszczyzny. [Oama ma fata] - fonetyczny zapis <><
Przez to, że Prezydent Obama nie mówi w "Negro Dialect" przez wielu murzynów (kilkanaście procent czarnoskórych!) nie jest on uważany za swojego, za czarnego! Mówi niezrozumiałym dla nich językiem, bo nie wtrąca co chwilę tych ich przerywników w postaci "yo man", "yaaa", "cool", "fuck", "shit", "bitch", itp. Jest farbowanym na czarno lisem.
Rasizm w USA będzie zawsze. Skryty i jawny. Wystarczy porozumiewawcze spojrzenie dwóch Białych przyglądających się Czarnemu np. w sklepie. Ciemnoskóry coś ogląda w sklepie budowlanym HomeDepot (takie amerykańskie Nomi czy Castorama), a dwóch białych się porozumiewawczo dziwi, że on wie, do czego to może służyć, i że obracając ową rzecz w swojej wielkiej czarnej dłoni, mądrze marszczy czoło i używając wyobraźni przestrzennej, wizualizuje sobie, jak ów element będzie u niego w domu zamontowany. Dla białych to szok warty porozumiewawczego spojrzenia.
Rasizm dosięga także elit. Wystarczy być ciemnoskórym profesorem, zapomnieć klucza od domu i coś tam majstrować przy zamku, by mało nie zostać zastrzelonym przez białoskórego policjanta (działo się to w Washingtonie, a zatrzymanym był przyjaciel Prezydenta Obamy). Później cała czwórka (dwóch białych policjantów, Obama i jego przyjaciel) spotykają się w ogrodach Białego Domu, by zażegnać tę niemiłą sytuację. Tysiące podobnych przypadków rocznie dzieje się, ale nie są nagłaśniane.
Ale rasizm działa też w drugą stronę. Gdy Jay-Z przyjechał do jakiegoś klubu przed który to klub przybyło tysiące jego fanów, a lokal mógł ich pomieścić zaledwie kilkuset, co bez krępacji rozkazał muzyk ochronie? Wpuszczać tylko czarnych! Biali niech idą na Eminema!
A skąd wziął się temat tej notki? Murzyn, Czarny, Afroamerykanin... W miastach o tak dużym nasyceniu Polakami, jak Detroit i jego okolice, nie warto ryzykować używania słowa Murzyn, Czarny, itp, bo wielu z nich może rozumieć słowa w jakich inne narodowości o nich mówią. Zatem co kilka lat powstaje nowe słowo, by sobie ich jakoś tak grzecznie i taktownie nazwać. W tym roku jest to - mucha. Dlaczego mucha? Zacytuję dowcip z którego to się wzięło:.
U bram do Nieba stoją dwaj mali chłopcy jeden biały, a drugi murzynek. Święty Piotr patrzy się na nich patrzy, myśli i myśli i mówi:
- Ty biały chłopczyku dostaniesz skrzydełka i będziesz aniołkiem...
- A ja? - zapytał murzynek.
- A Ty, hmm, a Ty też dostaniesz skrzydełka, tylko czarne i będziesz muchą!
Dowcip może nie za śmieszny, nie za mądry, ale za to dający nowe, bezpieczne określenie Afroamerykanów.
Latem zeszłego roku, gdy leżałem sobie przy osiedlowym basenie i przyglądałem się kąpiącym się dzieciom... Gdy wśród dzieci były dwie "muchy".. zrobiło mi się ich żal, gdyż nasze wysokozalbańczykowane osiedle dalekie jest do asymilacji z tym, co inne, a w szczególności - co czarne. Tak więc dwie małe Muszki topiły się w tym basenie same. Mimo, że chciały się przyłączyć do białej gromadki dzieciaków, to gromadka jakoś podświadomie je odrzucała. Patrząc wówczas ze smutkiem na te osamotnione Muszki, pomyślałem, że pewnego dnia role się odwrócą i to kilka ostatnich białych Aniołków będzie podobnie poszukiwać przyjaciół wśród czarnoskórej większości.
Wiem, że to nie ich wina. Że wartości ludzi nie ocenia się po kolorze skóry. Że mały wyskakujący z samochodu jak małpka murzynek chwilę później uprzejmie przytrzymuje starszej pani drzwi w aptece - czego nie zrobiłoby 90% białych dzieci, bo grube toczyłyby się do apteki po Slimfast ledwie same mieszcząc się w drzwiach. Ja to wszystko rozumiem. Kolor skóry nie określa osobowości, jednak najczęściej determinuje miejsce zamieszkania, a co za tym idzie miejsce dojrzewania, nabierania życiowych wartości, edukacji, itp. Smutne jest, że przebicie się Czarnego do bardziej kolorowego świata jest bardzo trudne. Że uczelnie wyższe zazwyczaj przyjmują ich jedynie po to, by ci grali w ich uniwersyteckich drużynach koszykówki, itp. Tak już ten świat jest ułożony, i się nie zmieni, skoro czarnoskórzy bardziej liczą na socjal, niż robią cokolwiek dla poprawienia swego bytu. Skoro naprodukują kilkoro dzieci, dostaną na każde z nich i dla siebie samych kartki żywieniowe, a dodatkowo państwo opłaci im mieszkanie i da jeszcze kieszonkowe, to komu chce się wyrywać z tak błogich warunków? Robić cokolwiek, by w następnym pokoleniu wspiąć się trochę wyżej? To państwo amerykańskie najbardziej psuje tych ludzi.
Wielu murzynów wie, że nie muszą nic robić, bo oni tu nie są z własnej woli. To Ameryka 200lat temu porwała z afrykańskiego buszu ich pradziadków, zakuła w niewolnicze łańcuchy, tworząc im obozy pracy, w których rodziły się ich babki, matki i oni sami, więc teraz pora zapłaty za te lata niewolnictwa, bo gdyby nie Stany, to on by teraz sobie spokojnie siedział w Nigerii i opalał się pod palmą (a tak naprawdę to pewnie umierał na HIV). Tak więc państwo płaci im dozgonną kontrybucję, zamiast załadować takiego nieroba na statek i odwieźć do kraju pochodzenia jego dziadków...
Często spotykałem także czarnoskórych z tej "wyższej półki". Ale to jest ta ich elita, z którą większość czarnoskórych z Detroit w ogóle się nie utożsamia (zapewne z wzajemnością)! Właśnie taka młoda kobieta zapytała mnie w sklepie odzieżowym, co się dzieje z obecną numeracją ubrań. Kiedyś kupowała mężowi ubrania w rozmiarze XL (Extra Large) i były na niego w sam raz, a teraz XL są o wiele na niego za duże (mimo, że waży tyle samo). Podobnie z jej, damską numeracją. Ale nie dziwi się, bo czytała ostatnio, że średnia waga dorosłej obywatelki Michigan wynosi już ponad 180 funtów i ciągle rośnie. Otwartość tej kobiety, język przez nią używany, sposób ubierania się, a nawet zegarek na ręku dowodziły, że Black, Negro i AfroAmerykanie to trzy różne rasy i... osobowości?
Macie jakieś podobne spostrzeżenia? Jeśli tak, to proszę o przykłady.
1. Lewis Hamilton oddający się odwiecznemu dążeniu do cielesnej czystości...
2. A tu widzimy, jak AfroA nabija się z białej Cheerleaderki chorej na dystonię. Gdyby podobny materiał zamieścił biały śmiejący się z Murzynki, już siedziałby w pierdlu za szerzenie treści rasistowskich, a sprawą zajmowałyby się wszystkie media, na wystąpieniu Obamy w Białym Domu skończywszy.
stany 2010-03-02
skomentuj proszę tę notkę.
Hamtramck
20-30lat temu, gdy fala uchodźstwa z Polski miała wymiar zarówno ekonomiczny, jak i polityczny, poddetroickie Hamtramck przygarniało wszystkich przybyszów z Polski. Gdy jakimś cudem dostało się od komunistycznych władz PRL paszport, a od Amerykanów wizę do USA, to zazwyczaj zostawały trzy opcje - Chicago, Denver albo Detroit. Bilet zazwyczaj był w jedną stronę... Dzięki temu w Chicago jest około miliona osób polskiego pochodzenia (w tym 250tys. mówiących na codzień po polsku), w stanie Michigan Polonii można naliczyć ok. 850tys. z czego większość zamieszkuje okolice Detroit, w szczególności pobliskie Hamtramck i sąsiednie miasta.
20lat temu Hamtramck było w 80% polskim miastem. Wszystko można było załatwić po polsku - od zdobycia pracy w jednej z wielkich fabryk motoryzacyjnych, przez zakupy w jednym z kilkudziesięciu polskich sklepów, po pochówek zorganizowany przez jeden z polskich domów pogrzebowych (co ciekawe, Polacy do dzisiaj dzierżą palmę pierwszeństwa wśród zakładów pogrzebowych w całej strefie detroickiej).
Przejeżdżając powoli obok hamtramckiego cmentarza, przed oczami przelatują same polskie nazwiska. Nie dziwne zatem, że wielu polskich mieszkańców Hamtramck, którzy przyjechali tu 20-30lat temu do dziś dnia nie rozmawia po... angielsku. Tu naprawdę można przeżyć bez znajomości urzędowego języka Stanów Zjednoczonych. Kiedyś polskie sklepy, polskie kościoły, polskie fabryki, a dzisiaj polska kablówka, internet i praca z Polakami powoduje, że ciągle można żyć w USA bez znajomości angielskiego.
Jak Hamtramck wygląda dzisiaj? Wybrałem się tam pewnego poranka, wręcz o świcie, kiedy wszystko co złe jeszcze śpi. Podobno jest tam strasznie, ale jeszcze nie tak strasznie, jak w pobliskim Detroit. Zamieszkiwane kiedyś przez Polaków domy obecnie są własnością Arabów z Iraku, Libanu, Syrii, czy Hindusów. Dawne polskie kościoły zostały sprzedane Muzułmanom, a krzyże przekute na półksiężyce oznajmiają nową wiarę. Wiara wiarą, ludzie ludźmi. Póki są to pracowici Azjaci z Indii czy równie pracowici Arabowie, nie należy się ich bać. Jeśli trafi się do dzielnicy nierobów z Afryki, wtedy może być już mniej ciekawie... - CZARNO to widzę!
Co ciekawsze, najgorszą opinię Hamtramck'owi wyrabiają... Polacy! Nasi rodacy, którzy jeszcze niedawno tam żyli, mieszkali, pracowali i nigdzie się stamtąd nie ruszali. Gdy już dorobią się na tyle, by móc wyjechać te kilkanaście mil na północ lub na zachód od rzeczonego "Hemtremika", to jako nowi mieszkańcy Canton, Dearborn, Farmington Hills, Livonia, Rochester Hills, Southfield, Shelby, Sterling Heights, Troy, czy Utica mówią, że w tym całym Hamtramck to tylko syf, kiła i mogiła. Kto tam się wychował, tam nauczył angielskiego, tam uczciwie zarobił swoje pierwsze dolary, ten źle o swojej drugiej małej ojczyźnie nie będzie się wypowiadał. Źle dzieje się w całych stanach, a że w Hamtramck trochę gorzej niż gdzie indziej, to już taki urok tego miejsca.
Gdy przyjeżdżało się do USA 20lat temu, lądowało w polskim Hamtramck, zarabiało w pobliskiej fabryce dolary warte wówczas w Polsce majątek, to były inne czasy. Gdy dzisiaj ktoś przylatuje do Hamtramck, jedzie ulicami na których większość szyldów jest w języku arabskim, w którym najczęstszym anglojęzycznym napisem widzianym w sklepach jest "For Sale" albo "For lease", to naprawdę chce się stąd uciekać chociażby do Polski. I wcale nie jest pocieszające to, że burmistrzem jest polskobrzmiąca Karen Majewski, a szefem policji w tym mieście jest Polak - Marek Kalinowski. Bo z czego tu się cieszyć? Że mandat dostaniemy po polsku?;) Że karnacja większości jasnoskórych obywateli tego miasta jest o wiele ciemniejsza, niż skóra Andrzeja Leppera u szczytu jego miłości do solariów. Że polskie delicje kupimy taniej u Araba, niż w polskim sklepie Bożek, Środek czy Polish Market?
Przerażające jest to, że wystarczy przejechać zaledwie 1km i zobaczy zbliżające się murzyńskie "osiedle", by włos zjeżył się zarówno na głowie, jak i wszędzie, gdzie tylko posiada się włosy. Gdy jako mieszkańcy Hamtramck, odwożeni nocą do domu przez znajomych musimy wejść do pustego mieszkania, przejrzeć wszystkie pomieszczenia czy nie kryje się w nich jakiś napastnik i dajemy błyskiem pokojowego światła znak, że wszystko OK i że znajomi mogą odjechać - robi się horror. Z Hamtramck większość Polaków już uciekła. Wg. danych z 2000 r. Polacy stanowili 23% populacji, Afroamerykanie 15%, Yugosłowianie (głównie Albańczycy - 13% - jest to drugie pod względem wielkości skupisko tej narodowości w całych Stanach), Arabowie 8%, Hindusi 5%, Ukraińcy 3%, itd. Znając tempo przyrostu naturalnego wśród Arabów, Hindusów, a przede wszystkim Murzynów, oraz tempo uciekania z Hamtramck ludności narodowości polskiej, spis powszechny w 2010 roku zapewne przewróci te statystyki do góry nogami. Polacy uciekają głównie ze względów bezpieczeństwa oraz za pracą. Podobno Polonia podobnie ucieka z chicagowskiego Jackowa. Wyjątkiem jest tu nowojorski, polski GreenPoint, z którego ucieka się z racji lansowania się tej dzielnicy na dzielnicę artystyczną, a co za tym idzie, znacząco wzrósł tam koszt najmu mieszkań czy życia.
Szkoda, że Polacy dają tak łatwo wyrywać sobie całe dzielnice. China Town, małe Rosje czy Italie, czyli chińskie, rosyjskie czy włoskie dzielnice zawsze będą w USA obecne i zazwyczaj będą w tym samym miejscu i wielkości. Polaków zewsząd przegania się tak łatwo, bo każdy jako pierwszy chce uciec z tego tonącego okrętu. Szkoda, że nie potrafimy stworzyć naszej polskiej, spójnej społeczności chociażby w Anglii, gdzie jest nas około 2miliony i gdzie tworzymy 17-ste polskie województwo.
Do notki o Hamtramck natchnął mnie film, którego link podesłał mi ktoś z pytaniem, czy treść tego filmu to prawda? Tak, niestety tak wygląda dziś Ameryka. To nie jest manipulacja, to ulica po ulicy, dzielnica po dzielnicy, fabryka po fabryce... Na razie głównie w Michigan, ale to się rozlało w mniejszym lub większym stopniu na całe Stany.
1. Detroit: modelowe miasto. Film dla jednych zmanipulowany, dla innych jest rzeczywistością Detroit A.D. 2010.
2. Moja odpowiedź na film nr 1. A może jedynie uzupełnienie obrazu nędzy i rozpaczy.
3. Tak w USA traktuje się swoje domy. Dom po domu, dzielnica po dzielnicy, miasto po mieście...
Oto sposób na to, jak nic nie robiąc, mieć pieniądze. Jedzie się do Detroit. Kupuje się dom za 1000$. Ubezpiecza się go na 10x tyle. Kilka dni po zakupie dom płonie "z niewyjaśnionych przyczyn". Odbiera się odszkodowanie i idzie się mieszkać do sąsiada z którym całe odszkodowanie się przepuszcza na alkohol, narkotyki i "czekoladki". Gdy pieniądze się kończą, ubezpiecza się dom sąsiada i po kilku dniach puszcza się z dymem jego chałupę. Inkasuje się odszkodowanie i idzie do kolejnego sąsiada. Tam historia się powtarza - pije się, ćpa, penetruje... A gdy pieniądze z odszkodowania się kończą to... Itd. Itp. Ulica po ulicy, dzielnica po dzielnicy. PROSTE?
stany 2010-02-18
skomentuj proszę tę notkę.
No i ponownie w Polsce...
Wylatywałem 6dni temu z Detroit do Warszawy (z międzylądowaniem we Frankfurcie). Gdyby 7tygodni temu pewien Nigeryjczyk lepiej wymieszał dwa składniki bomby, którą przykleił sobie do penisa, to właśnie na Detroit spadłyby szczątki ostatniego, skutecznie sterroryzowanego samolotu... I tu nasuwa się pierwszy wniosek:
Polacy od wielu lat giną na amerykańskich wojnach, dokładają do tzw. "misji pokojowych" setki milionów dolarów rocznie. Wracają z Iraku, Afganistanu, itp. miejsc w plastikowych workach, a jak mają więcej szczęścia to z ranami lub tylko z urazami psychicznymi. Włażą USA w odbyt jak tylko się da, a ciągle potrzebują wiz do USA, mogą być bez słowa wyjaśnienia cofnięci z amerykańskiego lotniska, muszą się "spowiadać" urzędnikowi granicznemu, itp. Ciekawe, czy Nigeryjczycy potrzebują wiz? Czemu nikt ich nie zatrzymuje już w Afryce, kiedy to ojciec tego porywacza informował wielokrotnie ambasadę USA, że jego syn spotyka się z islamskimi radykałami i ciągle mamrocze: "śmierć Ameryce!"... No dosyć już tych pytań retorycznych...
Wszyscy moi amerykańscy znajomi mówili, by jadąc na lotnisko w Detroit być tam przynajmniej 3godziny wcześniej. By nie mieć w bagażu ani grama więcej, niż pozwala na to limit mojego przewoźnika (2x23kg bagażu głównego + 8kg bagażu podręcznego). By być gotowym, na wszelkiego typu przeszukania, prześwietlenia, przeglądania, rozbebeszania bagażu, itp. Żeby nie mieć przy sobie więcej niż 10tys. USD (jako stały rezydent) i maksymalnie do 2tys. USD jako turysta, itp...
Zajechałem na detroickie lotnisko spodziewając się, że będzie ono przypominało oblężoną twierdzę. Że przed terminalami zobaczę jak nie czołgi, to przynajmniej transportery opancerzone pełne wojska. Że policjantów i agentów bezpieczeństwa będzie więcej, niż pasażerów. Itd, itp. Taa....
Lotnisko spokojne. Przed terminalem można stać samochodem tak długo, jak się chce (pod warunkiem przebywania kierowcy w aucie). Robić zdjęcia mogę wszędzie, gdzie mi się podoba - nawet stanowiskom do prześwietlania pasażerów. Pani z Lufthansy przy odprawie bagażowej daruje mi każde 1-1,5kg nadbagażu, a dodatkowo, z wrodzonej uprzejmości, mój za ciężki bagaż podręczny nada ZA DARMO jako trzeci bagaż główny. Na mojego za dużego laptopa da mi specjalną torbę Lufthansy. Wszystko z uśmiechem na ustach, w odróżnieniu do warczenia takiej samej kobiety, gdy odlatywałem z podobnym nadbagażem z Warszawy. Pan przy odprawie bezpieczeństwa z uśmiechem poprosi o paszport, zapyta, jak się dzisiaj miewam, poświeci ultrafioletowym długopisem na mój paszport, czy nie jest on podrobiony i wcale nie obchodzi go, z jaką ilością gotówki wylatuję.
Kolejna osoba przy skanerze prześwietlającym bagaż z uśmiechem przyniesie z powrotem moją torbę z laptopem, bym z niej go wypakował, bo laptopa skanujemy osobno. Jak bramka pirotechniczna nie zapiszczy, to nikt mi nie grzebie wykrywaczem lub dłońmi pod pachami czy w okolicach krocza. Ktoś zostawił kurtkę przed skanerem - nie ewakuuje się lotniska i nie robi afery, tylko wrzuca kurtkę na skaner i po chwili wiadomo, że jest ona bezpieczna i może dalej czekać na swojego właściciela. A nie właściciel na rachunek za ewakuację lotniska, jak ma to miejsce w Polsce. Na całym lotnisku widziałem tylko jednego policjanta z bronią, szedł spokojnie niosąc sobie kawkę. Mimo, że odlatujących jest setki, a wiele Arabek pod swoimi czarnymi czadorami może mieć po kilka sztuk broni palnej, czy po kilka kg. materiału wybuchowego - ZERO PANIKI.
Oczywiście odlatując z Polski można odnieść wrażenie, że jest się na lotnisku w Afganistanie. Policjantów przed terminalem dziesiątki, samochód z bagaży należy wypakować w tempie, które zapewniłby tylko Mariusz Pudzianowski. Autem odjechać najszybciej, jak się da. Na terminalu co chwilę uzbrojone w karabiny maszynowe patrole Straży Granicznej. Gburowatość obsługi widzącej w każdym jak nie terrorystę, to chociażby przemytnika... Żyć nie umierać? Nie! Prędzej wylatywać stąd i już tu nie wracać...
Europejskie dziadostwo zaczęło się już... we Frankfurcie! Samolot do Polski miał odlecieć z bramki A01 (tak większość pasażerów miała napisane na swoich biletach). Jest to najdalej oddalona od centrum terminala bramka. Takie zesłanie na sam koniec lotniskowej cywilizacji, gdzie sprzątaczki trzymają swoje miotły. Idzie się do tej bramki ok. 10minut - gdy ma się wiele czasu na przesiadkę, to OK, ale gdy samolot już prawie kołuje, to robi się nerwowo. Oczywiście nikomu z obsługi lotniska nie przyszło do łbów, żeby poinformować, chociażby na wyświetlaczu nad stanowiskiem, że lot odleci tego dnia z Gate A18. Gdyby nie wrodzona spostrzegawczość, to pewnie czekałbym na tej pomylonej bramce aż do odlotu mojego samolotu z innego stanowiska. Co chwilę przez lotniskowe megafony lecą jakieś komunikaty, ale te zazwyczaj informują Niemców, że ich samolot będzie opóźniony, że już należy podchodzić do odprawy, ale polskiego bydła lecącego do Warszawy nie poinformuje się o niczym, bo pewnie i tak niemieckiego nie znają.
Dziadostwo nr 2. We Frankfurcie trzeba przejść drugą odprawę bezpieczeństwa. Znów wyzbywanie się paska ze spodni, zzuwanie butów, itp. W USA było tak samo, ale z uśmiechem obsługi. Z pomocą. W Germanii gburowate twarze, wciskanie wszystkich po kolei do boksów w celu przemacania, zero wytłumaczenia, że to smutna konieczność, zero uśmiechu. A mnie spotkał dodatkowy zaszczyt. Moja kamera została przez obsługę skanera wyjęta z torby, podszedł jakiś ichni szef szefów, i każąc mi zebrać swoje rzeczy, rozkazał iść za sobą. Czekając aż włożę buty, pasek, kurtkę, zegarek na rękę, dokumenty do kieszeni, bawił się moją kamerą kręcąc nią na palcu jak jakimś breloczkiem.
- Ale o co chodzi? - zapytałem po angielsku. Dobrze, że nie znam niemieckiego, bo bym dziada odpowiednio potraktował, gdyż dla chamstwa, z jak wysokiego szczebla by nie ono nie pochodziło zazwyczaj nie miewam sentymentów.
Przyleciałem z Ameryki, nikt mi nie robił problemów, a ty mi tu zabierasz kamerę? - usłyszał ode mnie Hans Srans.
- Kom, kom, sznel - powiedziało to gburowate coś, którego ojciec lub dziadek podobnie popędzał Polaków w 1939 roku. A wcale nie miał świadomości, jakiej jestem narodowości, gdyż odprawa ta odbywała się anonimowo - bez okazywania paszportów czy biletów.
W osobnym pokoiku moja kamera (jej model) została wpisana do jakiegoś zeszytu i mogłem iść dalej. Od razu chce się wracać do USA, gdzie taka rzecz po prostu nie miałaby miejsca. A nawet jakby, to w miłej atmosferze, z prośbą na początku i przeprosinami na końcu. Po cholerę niemieckie dziady macie urządzenia do prześwietlania, skoro gówno na nich potraficie dostrzec? I co z tego, że obudowa mojej kamery po spiłowaniu może służyć jako składnik bomby? Gdybym chciał zrobić zamach na Wasz rozlatujący się samolot, to pewnie bym zrobił. Spryt i intelekt zawsze będzie odrobinę naprzód przed procedurami...
Po takich perturbacjach w Niemczech już nawet nie zaskoczyła mnie Polska. Znów na "starych śmieciach". Pierwsze, co rzuca się w oczy to to, że wylatując z Frankfurtu, gdzie ruch samolotowy jest większy, niż w Polsce ruch na autostradach, nasze Okęcie wydaje się wymarłym miastem. Odrapane budynki LOT-u, puste pasy startowe, samoloty rządowe pamiętające czasy Gomułki... Przez zmęczenie wynikające z 10godzinnego lotu, strach przed polskimi kierowcami jakoś nie do końca dociera. Oj, do wszystkiego da się przyzwyczaić....:)
A teraz zagadka dla moich wszechwiedzących czytelników. Z Frankfurtu do Detroit leci się 9godzin, a w drodze powrotnej, prowadzącej tą samą trasą... 8godzin. Z czego to wynika? Proszę o odpowiedź zarówno teoretyczną, jak i praktyczną. Rysunki poglądowe, mapki, linki, itp. mile widziane:) Z góry dziękuję!
Aa... widzicie. Jedni mówią (piszą) że to przez to, że kula ziemska się kręci i USA ucieka lecącym do niej, a Europa się zbliża do gości:) A inni uważają, że to zasługa wiatrów - i kto ma rację?:) Proszę o dowody naukowe;)
stany 2010-02-12
skomentuj proszę tę notkę.
Rozbiłem butelkę alkoholu, proszę o kolejną.
Kupiłem wczoraj 1,75litrową butelkę alkoholu. Tyle Smirnoffa za 21,7$, czyli coś około 18zł za półlitrową butelkę - przeliczenie dla tych, którzy chcieliby wiedzieć, ile w USA kosztuje materiał niezbędny do kulturalnego "zbetonienia się":) Można oczywiście wybrać coś mniej markowego za połowę tej sumy i naprawdę nie wychodzić z orbitowania za 5-6$ za litr.
Przy kasie, jak to zawsze ma miejsce, zakupy pakuje kasjer lub specjalny pakowniczy. Traf chciał, że było to dwóch młodych chłopaczków, którzy alkoholu pewnie jeszcze legalnie kupić by tutaj nie mogli (nie mieli skończonych 21lat). Zapewne dlatego głupek nie wiedział, że alkohol, szczególnie prawie 2 litrową, ciężką szklaną butelkę należy zapakować w dwie reklamówki, i nic więcej do nich już nie wkładać.
Jakież było moje "zdziwienie", gdy wyjmując zakupy z samochodu, tuż obok bagażnika rozdarła się reklamówka i na ziemię runęła butelka szlachetnego trunku, tłukąc się przy tym niemiłosiernie. A dodatkowo z reklamówki z logiem Kroger wyleciał sos sałatkowy - zapewne na deser;) Nastąpił mój długi monolog, składający się głównie z kilku słów ogólnie uznanych za nieodpowiednie do wyrażania w miejscach publicznych - na szczęście na terytorium USA można je wykrzykiwać do woli i w dowolnej głośności... KUR....!!!
Jako, że trunek był mi niezbędny do pożegnalnej imprezy, pojechałem do pobliskiej apteki (tak, w aptece kupuje się tutaj alkohol, kosmetyki, drobną elektronikę, itp.) i za tę samą cenę nabyłem ten sam trunek, ale tym razem w plastikowej butelce. Plastikowego Smirnoffa kasjerka zapakowała mi... do dwóch bezpiecznych reklamówek.
Oo... właśnie! Tak tutaj się pakuje alkohol. Trzeba wrócić do Kroger, gdzie nie potrafią go zapakować i... upomnieć się, albo o zwrot pieniędzy za rozbitą butelkę, albo o nową flaszkę. Nie, żebym był jakimś alkoholikiem, ale wódka w domu być musi - szczególnie, dla polskich gości:)
Pojechałem z resztkami potłuczonej butelki do Krogera (taka Michigańska sieć marketów), poszedłem do punktu obsługi klienta, położyłem zwłoki butelki na ladzie i mówię.
Kupiłem godzinę temu tutaj alkohol. Mój tato wyjmując z samochodu reklamówkę nie wiedział, co w niej jest i... stłukł jej zawartość, gdyż daliście jedną reklamówkę na całą ciężką butelkę.
Jako, że sprawa mało typowa (bo w każdej innej sprawie dotyczącej zwrotów pani bez mrugnięcia okiem, z uśmiechem na ustach wypłaca pieniądze za zwrot, często nawet z przeprosinami, że coś nam w zakupie nie odpowiadało, czasami nawet dają 5dolarów w ramach przeprosin - tak robi m.in. Meijers). Tutaj pani wezwała przez interkom szefa, gdyż na taki zwrot potrzebuje zgody przełożonego. Przełożony zadzwonił, wysłuchał mojego przypadku i... jako, że za alkohol nie mogą wydawać pieniędzy, dali mi kartę upominkową na kwotę 21,71$.
I jak tutaj ma nie być kryzysu? Ja zrobiłem to wszystko uczciwie, bo taki jestem aż do szpiku kości. Wydało mi się nie fair, że to nie z mojej winy flaszka wylądowała na bruku i poszedłem upominać się o swoje. Nikt w sklepie nie robił mi problemów z tak absurdalnym wydawałoby się przypadkiem. Nie musiałem się wykłócać, że mają tak kiepsko wyszkolony personel, że nawet zapakować zakupów nie potrafią, że wszystko jest nagrane na kamerach monitoringu, że to lub owo... Zdarzył się wypadek - zdarza się - oddali pieniądze z uwagą, bym następnym razem ostrożniej się obchodził z tego typu zakupem.
W Polsce, gdy coś się stłucze (np. kosmetyk w drogerii), nie dość, że trzeba za niego zapłacić, to jeszcze sprzedawca często każe łamadze posprzątać, i co najwyżej, okazując swoją wspaniałomyślność przyniesie zmiotkę, by klient dokładniej wysprzątał. W USA gdy zdarzy się coś takiego, jest "Don't worry! Nothing happens!" i każe się klientowi odejść z miejsca wypadku, by się nie pokaleczył rozbitym szkłem. Żyć nie umierać - prawda?
Oczywiście, że tak liberalne podejście handlowców do klientów może prowadzić do wielu nadużyć. Dwie wielkie amerykańskie sieci sprzedaży hurtowej Sam's Club i Costco (coś podobnego do działającego w Polsce niemieckiego Makro) musiały zmienić politykę zwrotu towarów, gdy w Kalifornii jakiś sprytny człowiek otworzył wypożyczalnię sprzętu elektronicznego. Kupował ów sprzęt w Sam's Club, przez 11 miesięcy wypożyczał go w swojej wypożyczalni, i w ostatnim tygodniu w którym można było go zwrócić, zwracał wszystko w ilościach hurtowych. Przez kilku cwaniaczków także w USA zaczną wkrótce utrudniać zwroty, ale póki co można się cieszyć pełnią praw konsumenta.
Dwa dni po rozbiciu butelki alkoholu, rozdarłem w WallMart ponad 2kg worek cukru. Wyjmując go w wózka i kładąc na taśmie przy kasach, worek mi się "wypsnął" i wylądował na podłodze. Przez powstałą w worku dziurkę zaczął wysypywać się cukier.
Chcesz zabrać ten, czy pójdziesz po nowy - zapytała kasjerka? Byłem gotów zabrać ten przeze mnie uszkodzony, bo to ewidentnie była moja wina - ale skoro sama wysyła mnie po nowy... Wall-Mart przez to nie zbiednieje...;)
http://stany.blog.pl/
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz