Dziennikarz potrzebny od zaraz
FreeYourMind, pt., 05/03/2010 - 09:26
To, że w swej olbrzymiej większości przedstawiciele zawodu dziennikarskiego nie spełniają swojej misji czy funkcji społecznej, nie jest odkryciem Magdy Figurskiej ani nawet Igora Jankego, ale jest czymś, co każdy w miarę rozgarnięty obywatel już po 21 latach istnienia „wolnych mediów” doskonale wie. Magda wspomina o 1) służebności wobec establishmentu, czyli, mówiąc inaczej, o całkowitym spolityzowaniu zawodu dziennikarza i 2) bezmyślności ludzi mediów, ja jednak rzekłbym, że kluczowa sprawa wiąże się z kwestią „wzorców osobowych” polskiego dziennikarstwa oraz wykształcenia ludzi pracujących w tymże zawodzie.
Niedawno rozmawialiśmy z przyjacielem na temat kondycji polskiego dziennikarstwa, oczywiście w kontekście kołomyi, w jaką wpadli salonowcy, odkąd wydano książkę Domosławskiego, ale też w kontekście niedawnej, głośnej wypowiedzi Żakowskiego, który odmówił profesjonalizmu tym współczesnym przedstawicielom dziennikarstwa, którzy nie mają (tak jak on) zawodowego przygotowania w postaci studiów dziennikarskich. Zacznijmy od Kapuścińskiego. W dyskusjach wokół tego, co w swej książce miał wykazać Domosławski, zaczęto, zauważmy, bagatelizować parę istotnych spraw: 1) to, że Kapuściński konfabulował, 2) to, że współpracował ze specsłużbami, jak też to, że 3) był nie tylko „tłumaczem wojennym”, ale brał udział w walkach w Angoli po stronie komunistycznej partyzantki (pomijam już kwestie obyczajowe, bo do ich rozgrzeszania „salonowcy” nas już przyzwyczaili, jeśli chodzi o ich przedstawicieli, rzecz jasna). Ponoć A. Stasiuk pukał się w czoło, odnosząc się do tych młotków, co chcieliby po głupiemu wytykać zmyślanie „mistrzowi reportażu”, a przecież jest to kwestia zasadnicza, jeśli traktujemy pisarstwo Kapuścińskiego (a taki przecież był kanoniczny przekaz hagiografów) jako literaturę faktu. Cóż bowiem bardziej może dyskwalifikować wartość tego rodzaju literatury, jeśli nie konfabulacje? Wiedząc, że ktoś często zmyśla – czy traktujemy serio jego mrożące krew w żyłach opowieści, nawet jeżeli brzmią przekonująco? Osobiste, zawodowe, a nawet fizyczne zaangażowanie się Kapuścińskiego po jednej ze stron światowego konfliktu (zwanego w dawnych czasach „zimną wojną”) ma z kolei być dla salonowców swego rodzaju „drogą ideowca lewicowego”, który tak się włącza w budowanie raju na ziemi, że nawet nie stawia sobie pytania, czy stanął po właściwej stronie barykady. Te miliony pomordowanych, torturowanych czy więzionych w koncłagrach, te miliony żyjące w nędzy pod rządami komunistycznych zbrodniarzy, znikają jakoś za horyzontem i taki lewicowiec podąża sobie po prostu świetlistym szlakiem, zbawiając świat.
To wszystko jest zrozumiałe w kontekście neokomunizmu, jaki zafundowała nam III RP, ale też w dużej mierze uzasadniania, dlaczego ta kondycja polskiego dziennikarstwa jest taka tragiczna, taka katastrofalna. Wzorzec osobowy bowiem to nie jest śledczy, który tropi afery na szczytach władzy, to nie jest ktoś, kto węszy, grzebie na zapleczu, patrzy z podejrzliwością na ręce ludzi władzy, dociera do „niedostępnych” źródeł informacji, odsiewa propagandę od rzetelnego przekazu, naraża się (nie tylko zawodowo, ale i życiowo), by – w imię służby prawdzie i służby obywatelom, w imię ethosu dziennikarskiego – przekazywać sprawdzoną, niezakłamaną wiedzę o rzeczywistości. Wzorcem osobowym jest człowiek, który nie tylko wysługuje się reżimowi, ale osłaniany jest przez specsłużby, a gdy przychodzi „chwila próby”, chwyta za broń i walczy „po właściwej stronie”, czyli z imperializmem, faszyzmem, kontrrewolucją, wyzyskiwaczami etc. Z moim kumplem zastanawialiśmy się w kwestii Kapuścińskiego jeszcze o jednym: dlaczego po 1989 r., gdy w ZSSR (a później Federacji Rosyjskiej) działy się najważniejsze dla świata rzeczy Kapuściński nie rzucił się w wir wydarzeń i nie opisał dokładnie rozpadu „kraju rad”, puczu Janajewa, wojny czeczeńskiej, a następnie dojścia Putina do władzy i następnie neoimperializacji, neosowietyzacji Rosji? Nie było już przecież „gorsetu cenzury”, a sam Kapuściński przecież był ideowcem lewicowym („komunistą”, jak stwierdził Żakowski), mógł więc wojażować po terenach rozlatującego się ZSSR jak król. Tymczasem Kapuściński napisał jedynie miałkie „Imperium”, mające charakter raczej „sentymentalnej podróży” pośród widm aniżeli wstrząsającej reporterskiej wędrówki po zapalnych regionach.
Wróćmy na koniec jeszcze do Żakowskiego. Otóż, biorąc literalnie to, co stwierdził o profesjonalizmie, należałoby uznać, że całkowicie zideologizowane studia dziennikarstwa w peerelu miałyby być wzorcem zawodowstwa nie tylko w czasach monopolu medialnego trzymanego w ryzach przez monopartię, Bezpiekę i wojskówkę, ale także w III RP. To naprawdę warty odnotowania skok myślowy, nawet jak na kogoś na co dzień chodzącego w intelektualnych siedmiomilowych butach, jak Żakowski. Co by bowiem powiedzieć o współczesnych uczelniach, to na pewno nie prezentują one takiego poziomu edukacyjnego zidiocenia, jak szkoły „Polski Ludowej”, gdzie - częstokroć utytułowany za prace o wyższości młodego Marksa nad starym - cep cepa cepem poganiał, wciskając młodzieży kompletnie bezwartościową lub bezsensowną wiedzę. Jednak jest w tym spostrzeżeniu Żakowskiego jakieś ziarno prawdy. Dla wielu adeptów dziennikarstwa (już nie tych z peerelowskim stażem w kołchoźnikach, lecz tych młodych wiekiem), studia pod okiem takich autorytetów dziennikarskich jak Żakowski, Paradowska, Passent, Olejnik, Turski, Rolicki itp., to normalna droga wchodzenia w zawód, nie zaś patologia przygotowywania się do profesji.
Nie zapominajmy jednak o najważniejszym wzorcu dziennikarstwa i publicystyki w III RP – Michniku. Wzorzec ten wyraża się, jak sądzę, w myśli: „prawda to ja – mnie słuchajcie”. I słuchają. A ponieważ mistrz naznaczył na uczniów wielu swoich najwierniejszych naśladowców, to szkoła rozwija się z roku na rok, nawet, jeśli służba obywatelom i dążenie do rzetelnego przekazu jest ostatnią rzeczą, o którą w niej chodzi. Te ideały szkoły wujka Adama są zresztą całkowicie zrozumiałe. Inżynierowie dusz są stworzeni do wyższych celów, nie zaś do banalnego, dokładnego opisu tego, co się dzieje wokół nas.
http://wing2009.salon24.pl/161211,spotkalam-nawet-szczesliwych-cyganow
http://jankepost.salon24.pl/161172,zalosni-politycy-bezmyslni-dziennikarze
Niedawno rozmawialiśmy z przyjacielem na temat kondycji polskiego dziennikarstwa, oczywiście w kontekście kołomyi, w jaką wpadli salonowcy, odkąd wydano książkę Domosławskiego, ale też w kontekście niedawnej, głośnej wypowiedzi Żakowskiego, który odmówił profesjonalizmu tym współczesnym przedstawicielom dziennikarstwa, którzy nie mają (tak jak on) zawodowego przygotowania w postaci studiów dziennikarskich. Zacznijmy od Kapuścińskiego. W dyskusjach wokół tego, co w swej książce miał wykazać Domosławski, zaczęto, zauważmy, bagatelizować parę istotnych spraw: 1) to, że Kapuściński konfabulował, 2) to, że współpracował ze specsłużbami, jak też to, że 3) był nie tylko „tłumaczem wojennym”, ale brał udział w walkach w Angoli po stronie komunistycznej partyzantki (pomijam już kwestie obyczajowe, bo do ich rozgrzeszania „salonowcy” nas już przyzwyczaili, jeśli chodzi o ich przedstawicieli, rzecz jasna). Ponoć A. Stasiuk pukał się w czoło, odnosząc się do tych młotków, co chcieliby po głupiemu wytykać zmyślanie „mistrzowi reportażu”, a przecież jest to kwestia zasadnicza, jeśli traktujemy pisarstwo Kapuścińskiego (a taki przecież był kanoniczny przekaz hagiografów) jako literaturę faktu. Cóż bowiem bardziej może dyskwalifikować wartość tego rodzaju literatury, jeśli nie konfabulacje? Wiedząc, że ktoś często zmyśla – czy traktujemy serio jego mrożące krew w żyłach opowieści, nawet jeżeli brzmią przekonująco? Osobiste, zawodowe, a nawet fizyczne zaangażowanie się Kapuścińskiego po jednej ze stron światowego konfliktu (zwanego w dawnych czasach „zimną wojną”) ma z kolei być dla salonowców swego rodzaju „drogą ideowca lewicowego”, który tak się włącza w budowanie raju na ziemi, że nawet nie stawia sobie pytania, czy stanął po właściwej stronie barykady. Te miliony pomordowanych, torturowanych czy więzionych w koncłagrach, te miliony żyjące w nędzy pod rządami komunistycznych zbrodniarzy, znikają jakoś za horyzontem i taki lewicowiec podąża sobie po prostu świetlistym szlakiem, zbawiając świat.
To wszystko jest zrozumiałe w kontekście neokomunizmu, jaki zafundowała nam III RP, ale też w dużej mierze uzasadniania, dlaczego ta kondycja polskiego dziennikarstwa jest taka tragiczna, taka katastrofalna. Wzorzec osobowy bowiem to nie jest śledczy, który tropi afery na szczytach władzy, to nie jest ktoś, kto węszy, grzebie na zapleczu, patrzy z podejrzliwością na ręce ludzi władzy, dociera do „niedostępnych” źródeł informacji, odsiewa propagandę od rzetelnego przekazu, naraża się (nie tylko zawodowo, ale i życiowo), by – w imię służby prawdzie i służby obywatelom, w imię ethosu dziennikarskiego – przekazywać sprawdzoną, niezakłamaną wiedzę o rzeczywistości. Wzorcem osobowym jest człowiek, który nie tylko wysługuje się reżimowi, ale osłaniany jest przez specsłużby, a gdy przychodzi „chwila próby”, chwyta za broń i walczy „po właściwej stronie”, czyli z imperializmem, faszyzmem, kontrrewolucją, wyzyskiwaczami etc. Z moim kumplem zastanawialiśmy się w kwestii Kapuścińskiego jeszcze o jednym: dlaczego po 1989 r., gdy w ZSSR (a później Federacji Rosyjskiej) działy się najważniejsze dla świata rzeczy Kapuściński nie rzucił się w wir wydarzeń i nie opisał dokładnie rozpadu „kraju rad”, puczu Janajewa, wojny czeczeńskiej, a następnie dojścia Putina do władzy i następnie neoimperializacji, neosowietyzacji Rosji? Nie było już przecież „gorsetu cenzury”, a sam Kapuściński przecież był ideowcem lewicowym („komunistą”, jak stwierdził Żakowski), mógł więc wojażować po terenach rozlatującego się ZSSR jak król. Tymczasem Kapuściński napisał jedynie miałkie „Imperium”, mające charakter raczej „sentymentalnej podróży” pośród widm aniżeli wstrząsającej reporterskiej wędrówki po zapalnych regionach.
Wróćmy na koniec jeszcze do Żakowskiego. Otóż, biorąc literalnie to, co stwierdził o profesjonalizmie, należałoby uznać, że całkowicie zideologizowane studia dziennikarstwa w peerelu miałyby być wzorcem zawodowstwa nie tylko w czasach monopolu medialnego trzymanego w ryzach przez monopartię, Bezpiekę i wojskówkę, ale także w III RP. To naprawdę warty odnotowania skok myślowy, nawet jak na kogoś na co dzień chodzącego w intelektualnych siedmiomilowych butach, jak Żakowski. Co by bowiem powiedzieć o współczesnych uczelniach, to na pewno nie prezentują one takiego poziomu edukacyjnego zidiocenia, jak szkoły „Polski Ludowej”, gdzie - częstokroć utytułowany za prace o wyższości młodego Marksa nad starym - cep cepa cepem poganiał, wciskając młodzieży kompletnie bezwartościową lub bezsensowną wiedzę. Jednak jest w tym spostrzeżeniu Żakowskiego jakieś ziarno prawdy. Dla wielu adeptów dziennikarstwa (już nie tych z peerelowskim stażem w kołchoźnikach, lecz tych młodych wiekiem), studia pod okiem takich autorytetów dziennikarskich jak Żakowski, Paradowska, Passent, Olejnik, Turski, Rolicki itp., to normalna droga wchodzenia w zawód, nie zaś patologia przygotowywania się do profesji.
Nie zapominajmy jednak o najważniejszym wzorcu dziennikarstwa i publicystyki w III RP – Michniku. Wzorzec ten wyraża się, jak sądzę, w myśli: „prawda to ja – mnie słuchajcie”. I słuchają. A ponieważ mistrz naznaczył na uczniów wielu swoich najwierniejszych naśladowców, to szkoła rozwija się z roku na rok, nawet, jeśli służba obywatelom i dążenie do rzetelnego przekazu jest ostatnią rzeczą, o którą w niej chodzi. Te ideały szkoły wujka Adama są zresztą całkowicie zrozumiałe. Inżynierowie dusz są stworzeni do wyższych celów, nie zaś do banalnego, dokładnego opisu tego, co się dzieje wokół nas.
http://wing2009.salon24.pl/161211,spotkalam-nawet-szczesliwych-cyganow
http://jankepost.salon24.pl/161172,zalosni-politycy-bezmyslni-dziennikarze
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. FYMie