"Odwet" Horodyńskich cz.II (vantomas-galicja 1)

avatar użytkownika Maryla
II wojna światowa to wielki dramat czwartego i piątego pokolenia rodziny Horodyńskich. Sprawcą tej tragedii był Martin Fuldner (Fullner).

Zarządzał on z ramienia Niemców, jako Trauhänder (pełnomocnik), dobrami Lubomirskich w Charzewicach W Rzeszy Niemieckiej zaliczał się do założycieli partii nazistowskiej, ludzi zasłużonych dla Hitlera i III Rzeszy. Liczył na to, że w nagrodę za wierną służbę, otrzyma w Polsce jakiś majątek ziemski. Charzewice Lubomirskich były zbyt dużą posiadłością i po wojnie mogłyby się dostać bardziej zasłużonemu hitlerowcowi. „Fuldner upatrzył sobie Zbydniów, spory i doskonale zagospodarowany majątek z dużym dworem, a poza tym miał specjalny apetyt na piękne konie miejscowej hodowli i bardzo cenne zbiory porcelany. Tymczasem wojna się przedłużyła, a trzeba było się liczyć z konkurencją innych amatorów – lepiej zrobić fakt dokonany, wziąć Zbydniów w zarząd, porcelanę wysłać do domu, a końmi skutecznie handlować.” Nie mógł jednak przejąć majątku pod pozorem niskiej produkcji rolnej (w stosunku do wyznaczonych przez Niemców norm), tak jak uczyniono z innymi majątkami polskich właścicieli). Zbigniew Horodyński był świetnym gospodarzem. Produkcja Zbydniowa przewyższała normy, więc formalnie jego majątek nie podlegał rekwizycji. Jednak Fuldner postanowił opanować go za wszelką cenę. W realizacji powyższego zamiaru uczestniczyła kompania pancernego pułku grenadierów SS pod dowództwem Haupsturmführera Ehlersa, która wkroczyła do akcji pod pretekstem walki z partyzantką.
 
„NOC KUPAŁY”
„24 czerwca 1943 r. w dzień Bożego Ciała odbył się w kaplicy przydworskiej ślub naszej 17-letniej kuzynki Teresy Wańkowiczówny z Iwonem Mierzejewskim, kolegą naszego brata Zbigniewa z gimnazjum jezuitów w Wilnie. Żadnych gości ani większego przyjęcia nie było. Po południu młoda para wyjechała w podróż poślubną, jak przystało na wojenny czas podróż niedaleką, do położonego o 15 km Sandomierza”. Sakramentu małżeństwa udzielił młodym proboszcz zaleszańskiej parafii, ks. JakubPrzybyłowicz.
Podczas posiłku niemieckie auto wjechało do parku, objechało gazon i zniknęło. Incydent ten był zwiastunem zbliżającego się nieszczęścia. Wtedy Inio wstał i wzniósł toast: „Siedzimy przy stole i wyobrażamy może, że dzisiejsze wesele, to – bodaj chwilowa – nasza rzeczywistość. Musimy sobie zdać sprawę, że tak nie jest. Rzeczywistość ukazała się nam – przez sekundę – za oknem.
Nie wolno nam o niej zapominać.”
Zbigniew miał rację. O północy rozpętało się piekło. Wydarzenia następnych dni znamy właśnie z relacji Inia, którą spisał przyjaciel - Jacek Woźniakowski. Poniżej został przytoczmy jej obszerny fragment, gdyż wspomnienia naocznego świadka najlepiej oddadzą tragizm tamtych wydarzeń.
 „24 czerwca zjechali się do Zbydniowa goście na ślub kuzynki naszej Teresy Wankowiczówny z Iwonem Mierzejewskim. Było nas razem 18 osób. A więc moi rodzice, Andrzej, Haneczka i ja, wujostwo Wańkowiczowie z Teresą, pani Mierzejewska z synem Iwonem, pani Herubowiczowa z synem z pierwszego małżeństwa Czesławem Jeśmianem, siostra mojego ojca Maria Kowerska,
której mąż Stanisław Kowerski z Zamościa zginął w Oświęcimiu, ciotka Krystyna Giecewiczowa z 12-letnim synkiem, Lolusiem, Halszka Meysztowiczówna oraz sąsiedzi pp. Erazm Mieszczański i Jan Sokołowski.
Ślub odbył się rano w kaplicy koło dworu. W czasie śniadania, w smutnym nastroju, który z niewytłumaczonych powodów wszystkim się udzielił, piliśmy zdrowie państwa młodych. Wzniosłem toast „Kochajmy się”. Dobre wino – wyciągnięte na tę okazję- zrobiło swoje. Humory poprawiły się. Nagle przed domem zjawił się samochód terenowy SS z wmontowanym karabinem maszynowym, z którego żołnierz niemiecki puszczał w powietrze krótkie serie. Zaniepokojeni tą niezwykłą wizytą wybiegliśmy na ganek. Ojciec zapytał oficera siedzącego w samochodzie o powód strzelaniny. Niemiec odpowiedział śmiejąc się, że pokazuje maszynowy karabin szybkostrzelny ze specjalną amunicją. Krótką chwilę rozmawiał z ojcem, po czym samochód objechał gazon i znów padło kilka strzałów. Jak się później okazało, było to specjalne SS Jagdkommando, wysłane na pacyfikacje okolic nad Sanem. Incydent ten zwiększył nasz poprzedni nastrój niepokoju. Zastanawialiśmy się, co miała
na celu ta wizyta Niemców. Mogło ją spowodować liczne zgromadzenie. Może Niemcy, którzy zawsze niechętnie patrzyli na skupiających się Polaków, chcieli przy okazji sprawdzić liczbę osób, ojciec bowiem dla uniknięcia możliwych nieprzyjemności, uprzedził
miejscowego Landrata o mającym się odbyć ślubie, a nawet podał liczbę spodziewanych gości.Koło dziesiątej wieczór w domu zapanowała cisza. Poza Andrzejem i mną wszyscy byli w łóżkach. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Nie otworzyliśmy, tylko stanęliśmy z ojcem w oknie. Zaczęła się rozmowa podobna do poprzedniej. Teraz jednak nieznajomi przybrali ton agresywny i pełen pogróżek. Byliśmy pewni, że coś się gotuje. Andrzej i ja wiedzeni instynktem, nie położyliśmy się spać. Byliśmy ubrani. Milczeliśmy, ale czuliśmy, że stanie się coś strasznego. Czekaliśmy niedługo. W niespełna godzinę ktoś zaczął z całych sił walić
do drzwi. Ciotka Kowerska otworzyła drzwi. Na progu stali esesmani. Krzyczeli:
- Jesteście wszyscy aresztowani za współpracę z bandytami, wszystkim wam należy się śmierć!
- Na śmierć jestem zawsze przygotowana – odpowiedziała ciotka.
Rozległ się strzał, ciotka upadła na progu domu. Trudno mi opisać, co się działo później. Słyszałem krzyki i strzały: serie z pistoletów maszynowych, z karabinu maszynowego, a potem pojedyncze strzały. Jeśmian uciekł na dach przez górny taras. Leżał nieruchomo na szczycie. Zestrzelono go z karabinu maszynowego. Andrzej i ja wyskoczyliśmy z naszego pokoju. Na korytarzu zatrzymała nas matka.
- Chowajcie się – szepnęła i popchnęła nas na stryszek ukryty w końcu dużego strychu.
Na tym stryszku przechowywane były futra, srebro i różne wartościowe rzeczy. Potem pomału zamknęła za nami drzwi. Przeszła zaledwie kilka kroków; została zabita kilkunastoma kulami. Liczbę kul mogłem sprawdzić w cztery dni później, gdyż szlafrok leżał na tym samym miejscu, gdzie matka upadła.  Andrzej i ja z wielkim wysiłkiem oderwaliśmy trzy deski z podłogi i wsunęliśmy się między podłogę strychu a powałę. Potem ostrożnie zasunęliśmy deski za sobą, przytuliliśmy się do siebie, leżąc między legarami, do których deski były przybite. Tak trwaliśmy bez ruchu, nie oddychając zamienieni w słuch. Słyszeliśmy krzyki, strzały, padanie ciał. Z tego, skąd krzyki dochodziły, zrozumiałem, że Halszkę Meysztowiczównę zastrzelono na schodach, wuja Stanisława Wańkowicza – w łóżku, ciotkę Aleksandrę Wańkowiczową raniono, słyszeliśmy jej głos, gdy wołała, że jest ranna, po czym nastąpiły strzały i zaległa cisza. W pokoju sypialnym zastrzelono Krystynę Giecewiczową i jej
12-letniego synka Lolusia.
Nie wiem ile czasu minęło, gdy raptem usłyszałem kroki dwóch ludzi chodzących po strychu – stanęli nad naszą kryjówką. Zaczęli przewracać rzeczy schowane na strychu. Postali i zeszli na dół. Po chwili z dołu, z hallu posypała się seria strzałów w kierunku naszej kryjówki. Jedna kula lekko drasnęła mnie w ramię, inne zahaczyły tylko o moje ubranie, przestrzeliwując rękaw koło łokcia. Andrzej nie był ranny. Teraz znów zaległa cisza.
Wkrótce jednak po raz drugi odzywają się kroki na strychu. Jedne są głośne, drugie ciche skradające się. Wstrzymując oddech, nasłuchujemy. Ciężkie kroki schodzą na dół, widocznie drugi Niemiec został na czatach. Zapewne podejrzewali, że ktoś skrył się na strychu i przypuszczali, że po seriach
z pistoletu maszynowego jest ranny i będzie jęczał. Później zrozumiałem przypominając sobie urywki rozmów między Niemcami, w jakim kierunku szły ich podejrzenia: liczba łóżek zasłanych na noc nie zgadzała się z liczbą zabitych, brakło dwóch ludzi. Niemcy chcieli dostać ich w swe ręce, gdyż oni byli świadkami masowego mordu.
(…)
Znowu mija dzień, nadchodzi trzecia noc. Jesteśmy coraz słabsi, nęka nas pragnienie, głód skręca kiszki, ciało cierpnie bo pozycja, której nie możemy zmienić, staje się męczarnią. Postanawiamy wykonać drobne ruchy i to absorbuje naszą myśl. Pod nami na dole, Niemcy chodzą, przyjeżdżają, wyjeżdżają. W pewnej chwili wydaje się nam, że jest więcej ludzi, biegają po całym domu, właśnie palimy papierosa, zaciągamy się, gdy nagle słyszymy kroki na strychu, tuż obok naszej kryjówki. Zamarłem z przerażenia.
Czy Niemiec poczuł zapach dymu? Niemiec odchodzi wolnym krokiem. Śmierć przeszła tuż obok nas.Trzeci dzień już się kończy. Nie spaliśmy i nie jedliśmy już trzy dni i trzy noce. Usta wysuszyło nam pragnienie. A jednak zmuszam siebie i Andrzeja do ćwiczeń: czołganie się pod deskami.
Szepczę:
- Obejmuję komendę; na moją komendę czołgać się! Metr na godzinę! Marsz!!
W naszej kryjówce robi się ciemno. To już czwarta noc. W domu cicho. Po ostatniej kontroli Niemcy zapewne upewnili się, że nikogo w domu nie ma. Postanawiam, że wyjdę na strych: może znajdę coś do zjedzenia. Znów ta sama gimnastyka z wydostaniem się na zewnątrz. Wyprostowałem się. Posuwam się wzdłuż ściany, kręci mi się w głowie, zmuszam się całym wysiłkiem woli, by nie upaść. Macam belki i natrafiam na słoik, słoik konfitur wiśniowych. Poza słoikiem ani chleba, ani wody. Liczyłem, że znajdę kiełbasę albo szynkę, bo byłem prawie pewny, że wisiały na strychu. Znów droga powrotna do schowka. Szczęśliwie dotarłem do Andrzeja, który jest u kresu sił. Jem lepką, słodką maść wiśniową. To zaspokaja głód, ale potem mamy w ustach smak obrzydliwy i pragnienie staje się coraz większe.
Andrzej zasypia i bredzi. Gdy go budzę, mówi od rzeczy. Chce popełnić samobójstwo. Przyłapuję go, gdy stara się przegryźć arterię ręki. Cicha walka ze słabością jego i moją, ale poczucie odpowiedzialności za życie mojego młodszego brata, daje mi tyle siły, by jego i siebie uchronić od rozpaczy. Zaczyna się czwarta noc. Układam plan ucieczki. Szeptem powtarzam go Andrzejowi. Myśl moja działa jasno i sprawnie, gdyż widzę i wiem, że Andrzej dalszej doby nie wytrzyma. Plan jest następujący. Wzdłuż gościnnych pokoi na piętrze, mniej więcej 50 cm poniżej parapetu okiennego ciągnie się metrowej szerokości daszek. Mamy wyjść ze strychu, przejść przez korytarz do gościnnego pokoju, spuścić się na daszek, dojść do rynny i oparci nogami o rynnę przesunąć się kilka metrów,
aż do balkonu od strony ogrodu. Po kolumnie trzeba zsunąć się na parterowy balkon, a potem biegiem w ogród. Leżąc koło Andrzeja powtarzam po raz nie wiem który cały plan. Słucha najpierw apatycznie, potem zaczyna się interesować, widzę, że zrozumiał, pytam go, czy się czuje na siłach?
- Tak mam siłę, damy radę!
(…)
Jest 28 czerwca 1943 roku. Boimy się tylko, by nasz wyżeł, kochany Dream, nie zwąchał nas i nie zdradził. Ale zdaje się, że podzielił los wszystkich. Przespaliśmy się do południa, słyszeliśmy znów warkot samochodów, rozmowy i krzyki Niemców.
Zapadł wieczór. Księżyc późno wschodził, wyczołgaliśmy się więc z krzaków i dotarliśmy na folwark do karbowego. Gdy otworzył drzwi, patrzył na nas jak na upiory. Byliśmy upiorami, wracaliśmy z tamtego świata. Kochany Pan Szydło napoił nas i nakarmił, mówił, że Niemcy ciągle kogoś szukają
i przesłuchują ludzi. Nikt żywy z pałacu nie wyszedł, ani z rodziny ani ze służby. Pożegnawszy się serdecznie z panem Szydło, ruszyliśmy bocznymi, polnymi drogami do zaufanego gajowego. Szliśmy przez łany wysokiego żyta i pszenicy, przez pola Zbydniowa.”
Zbigniew i Andrzej po opuszczeniu Zbydniowa udali się do Kotowej Woli do gajowego - Franciszka Ideca. Odegrywał on w tym czasie rolę kuriera kontaktującego się z ludźmi, którzy zorganizowali pomoc w wydostaniu się z rejonu zagrożenia. Parę dni później w majątku Czyżów za Wisłą
koło Zawichostu otrzymali karty rozpoznawcze na fałszywe nazwiska oraz zaświadczenia pracownicze. Cała pomoc pochodziła od ludzi z Armii Krajowej. Po opieka Juliana Targowskiego, właściciela Czyżowa, dojechali do Warszawy i trafili w ręce przyjaciół.
Następnego dnia po mordzie Fuldner udał się do Zbydniowa celem zabezpieczenia pozostałego mienia. Do pomocy wyznaczył swojego ogrodnika, Józefa Woźniaka. Był on wcześniej pracownikiem Jerzego Lubomirskiego i pełnił rolę dyrektora ogrodów w Charzewicach. Woźniak stał się jego pracownikiem, gdyż pochodził ze Śląska i świetnie mówił po niemiecku. Jak się później okazało, był także bardzo aktywnym członkiem Armii Krajowej.

 
Po przybyciu do dworu Horodyńskich zastał porażający widok „Przed głównym wejściem zobaczył Woźniak żarzącą się stertę spalonych rzeczy. Ściany i odrzwia postrzelane. Krew na schodach…. Wewnątrz meble były połamane, książki z półek na ziemi, pełno rozbitej porcelany i szkła, ślady rozbitych o ścianę butelek wina. Podłoga mokra od wina i krwi… Wielkie łoże z kolumnami w głównej sypialni połamane. Widać było, że ktoś tu walczył.
Również kilka dni po morderstwie w pomieszczeniach dworu był doktor Eugeniusz Łazowski: „Dwór był pusty. Weszliśmy do środka. Podłogi już były z grubsza zamiecione i umyte. Niewiele zmniejszyło to grozę zniszczeń. […] Piękny hall z kolekcją starej broni na ścianie. Naprzeciwko półki
z wartościowymi księgami. Wytworny salon, obrazy, dywany, antyki… Wszystko w tragicznym nieładzie, rozrzucone i pogruchotane. Przed głównym wejściem – stos popiołu i niedopalonych szmat. Poszliśmy w stronę zbiorowej mogiły. Ziemia była już wyrównana. Towarzysz ostrzegł nas, że grób może być podminowany. […]Pod stajnią stała ogrodowa platforma. Tą platformą wozili Niemcy pomordowanych do wspólnego grobu. Jeszcze nie była obmyta z krwi, obsiadły ją roje much i os.”
W parku, około 80 metrów na zachód od budynku zbydniowskiego dworu, znajduje się prostokątny, niewielki cmentarz. Skrywa on doczesne szczątki członków rodziny Horodyńskich, ich służby oraz znajomych, zamordowanych przez hitlerowców.Zbiorową mogiłę okala niski mur z piaskowca. Przy wejściu na cmentarz, po prawej stronie, umieszczone są dwie tablice z czarnego marmuru. Jedna z nich objaśnia: Grób 19 osób zabitych przez hitlerowców w zbydniowskim dworze. Rodzina Horodyńskich, Goście i Pracownicy.Obok nieco większa tablica z napisem: Andrzej i Zbigniew Horodyńscy lat 19 i 21 żołnierze AK zginęli w powstaniu warszawskim – 1944 r. Pochowani w Warszawie.
Na kamiennej platformie znajduje się mur z krzyżem. W granicie wykuty jest napis: Tu spoczywają pomordowani przez hitlerowców w zbydniowskim dworze 24 VI 1943+ Wieczną radość – daj im Panie.
 Obok wypisane są nazwiska pomordowanych:
Zbigniew Horodyński – dziedzic Zbydniowa, Zofia Horodyńska – żona Zbigniewa,Anna Horodyńska – córka Zofii i Zbigniewa, Maria Kowerska – siostra Zbigniewa Horodyńskiego, Rozalia Koczalska – guwernantka Anny, Krystyna Giecewicz – żona brata Pani Horodyńskiej, Loluś(Leon) – 12-letni syn Giecewiczowej, Stanisław Wańkowicz – senator Rzeczypospolitej Polskiej, ojciec panny młodej,
Aleksandra Wańkowicz – mama panny młodej, Barbara Mierzejewska – mama pana młodego, Halina Herubowicz, Krzysztof Jeśmian – Syn Herubowiczowej, Halszka Meysztowicz – dalsza krewna, malarka, Elfrida Horwatt – babcia panny młodej, Zofia Ryczek, Maria Latocha, Stefania Łebek – pokojówki, Edward Zboroń – leśniczy.
W dzień po zbrodni, oficer SS wręczył wójtowi gminy i miejscowemu proboszczowi oświadczenie i rozkazał, aby je ogłosić z ambony. „Byliśmy zmuszeni zastrzelić 20 osób, aby uratować życie 2000 ludzi, którzy przez kontakty Horodyńskiego z bandami i komunistami są zagrożeni.”
13 października 1943 r. grupa Armii Krajowej w odwecie zlikwidowała Fuldnera. Wyrok wydał sąd podziemny, działający w ramach Kierownictwa Walki Cywilnej. Rozkaz wykonania akcji "F" podpisał płk Emil August Fieldorf "Nil", szef Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej. Dowódcą placówki Zbydniów „Piernik” obwodu Tarnobrzeg ”Pszenica” był Julian Bekiesz „Dąb”. Dowódcą patrolu przeznaczonego do wykonania zadania był Henryk Paterek „Lew”. Członkami byli Zbigniew Horodyński (Inio), Mieczysław Horoch, Mieczysław Stępniewski, Mieczysław Mierzwa
(obaj ze Zbydniowa), Stanisław Idec „Wilk”, Mieczysław Stepień
(obaj z Kotowej Woli). 
Fuldner, wraz z przybyłym z Generalnej Guberni Niemcem o nazwisku Weber, bawił w swojej charzewickiej rezydencji. Jego żona Marta pojechała do Stalowej Woli na zebranie niemieckich kobiet. Tuż przed 3 po południu wszystkie przewody telefoniczne w Charzewicach zostały przecięte. Dwaj mężczyźni weszli do salonu. Jednym z nich był Inio - Zbigniew Horodyński (ubrany w mundur niemieckiego kapitana). Niemcy, którzy grali w karty, początkowo byli przekonani, że jest to żart. „Jesteśmy tu, aby wykonać prawomocny wyrok sądu Podziemnego Rzeczypospolitej Polskiej". Tekst odczytano w języku polskim i niemieckim. Zginął także syn Fuldnera - Horst. Po wyjściu z pomieszczeń partyzanci zauważyli powracającą ze Stalowej Woli żonę Fuldnera. Zatrzymali powóz przy bramie posiadłości i ponownie odczytali wyrok śmierci, zabijając Niemkę. Zabranym pojazdem, dotarli partyzanci przez Obojną do leśniczówki w Kotowej Woli. Wóz rozebrany na mniejsze fragmenty utopili w bagnach dla zatarcia śladów.
W odwecie za śmierć Fuldnera, 20 października 1943 roku, Niemcy rozstrzelali w Charzewicach, na łące zwanej „Maźnica” (ze względu
na podmakanie po deszczu), 25 polskich zakładników. Pani Michalina Hara (obecnie Tyban) wspomina: „Pamiętam też egzekucję, jaką wykonali Niemcy na 25 Polakach w zemście za śmierć Fuldnera i jego rodziny. Wraz z innymi pracownikami przebywałam w baraku przeznaczonym dla służby i stamtąd przez szpary w deskach widzieliśmy tę tragiczną akcję.
Niemcy dzień wcześniej polecili miejscowym chłopom wykopać ogromny dół na 4 m długi, 3 m szeroki i 2 m głęboki. Nazajutrz przywieziono
22 mężczyzn i 3 kobiety. Przebywająca w baraku służba płakała, widząc prowadzonych na stracenie niewinnych ludzi. Podzielono ich na ośmioosobowe grupy i ustawiano tuż nad dołem, w każdą osobę wymierzony był karabin.
Na rozkaz rozlegały się strzały, a potem dodatkowo dobijano ciała leżące
w dole. Pani Michalina pamięta, że tuż przed strzałem, jeden z mężczyzn krzyknął „Niech żyje Polska”.
Następnie zwołano chłopów z Charzewic, którym polecono zasypać dół. Ciała posypano, prawdopodobnie wapnem, bo w górę wzbiły się białe kłęby dymu. Niemcy starali się zatrzeć ślady zbrodni, wyrównali teren, wycięli nawet pochyloną jabłoń, która rosła w pobliżu i była niemym świadkiem tych tragicznych zdarzeń (a punktem odniesienia dla podglądającej służby,
która chciała zachować w pamięci to miejsce i przekazać następnym pokoleniom). Józef Woźniak wraz z miejscowym kowalem Kłopockim zaznaczyli miejsce zbrodni kamieniem i posadzili obok dwa dęby.
Dalsze dzieje dworku rodziny Horodyńskich to bardzo smutna historia..
 

W obu częściach korzystano ze strony Kuratorium Oświaty w Rzeszowie.

http://vantomas.salon24.pl/156018,odwet-horodynskich-cz-ii
Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz