Świątek: Marek Nowakowski o władzy zbudowanej z odpadów (Tygodnik Solidarność)
- Nową władzę po wojnie tworzyli ludzie o niezbyt czystej moralnie proweniencji: tzw. męty, cwaniacy, ci, co zawsze zwietrzą nowy wiatr, co im będzie sprzyjał. Albo tacy, co z mętnej wody najlepiej korzystają – o komunistycznej władzy zbudowanej z odpadów, zastępczych przestrzeniach wolności i o wieczności systemu, który jednak się skończył z pisarzem Markiem Nowakowskim rozmawia Krzysztof Świątek
- Otarł się Pan o Polskę międzywojenną – nasz prześwit wolności. Na ile później ten okres idealizowano?
- Tę Polskę czuło się za okupacji. Utrata niepodległości, ale zarazem walka o tę niepodległość w kraju podbitym. Jako chłopiec widzę ludzi prowadzonych ulicami i ginących na ulicach. Konspiracja, ściszone głosy, strzały. Krew zaczyna być codziennością. Czuję, że jesteśmy zniewoleni, Niemcy to wróg, oni nas podbili i cisną niewolniczo, chcą nas sprowadzić do podległej masy, ale my się nie dajemy. Starsi mówią, że ktoś jest w obozie, jakiś list przychodzi ze stalagu, oflagu. Matka mówi, że znajomy Tadeusz trafił do Oświęcimia... Ale cały czas wiem, że to nie jest zakończona sprawa, że wciąż jesteśmy II Rzeczpospolitą. Pod spodem tej rzeczywistości zniewolonej, krwawej, narzuconej przez Niemców, jest nurt cichy, ukryty, który jest oporem, walką o niepodległość w wymiarze przedwojennym. Nie ma mowy o żadnej wizji komunistycznej. Nurt II Rzeczypospolitej jest żywy, choć nie idealizowany. W wyobraźni ta nowa, powojenna Polska ma być zbliżona do tej wywalczonej po I w. ś.
- Cały nurt Polskiego Państwa Podziemnego był przedłużeniem II RP.
- Ale II RP nieraz mocno krytykowano. Pod koniec wojny zaczęto pisać programy jak powinno funkcjonować państwo, gdy wyzwolimy się z pęt niemieckiej niewoli. Zamierzano oprzeć się na II RP, nikt nie myślał o innym niż demokracja ustroju, ale krytykowano błędy, zapóźnienia Polski międzywojennej w sprawach społecznych, narodowościowych. Mówiono: tak nie może być, musimy to zmienić.
- I przychodzi to, co nazwano wyzwoleniem.
- Wyzwoleniem od Niemców. Pamiętam niekończący się ciąg wojsk sowieckich. Zupełnie inne mundury niż te powstańców z powstania warszawskiego. Przez młodych chłopców, którzy stworzyli armię podziemną, na chwilę wróciła wolna Polska. Mieli nieraz niemieckie mundury zdobyczne, ale biało-czerwone opaski, czapki z orłem w koronie. A tu bure mundury. Inne twarze – dużo Mongołów, Azjatów. Mrowie tego. Ciężarówki, czołgi, mnóstwo konnicy sowieckiej.
- Nowe twarze i nowa rzeczywistość.
- Pojawia się sierp i młot, czerwona gwiazda. Słyszy się nowe hasła: NKWD, PPR, UB. Wówczas mówiono „ubowcy”, nie „ubecy” jak potem. Ale nadal nie ma poczucia ostateczności. Niby zaczyna się nowa epoka, ale ludzie nie wierzą, że wpadli już w okowy sowieckie.
- W duchu są jeszcze w dwudziestoleciu?
- Chcą wolności, dlatego opór trwa. Zmawiają się młodzi, ludzie z niemieckiej okupacji. Mieszka u mnie w domu starszy krewniak, nagle mu pistolet z kieszeni wypada, okazuje się, że działa w WiN-ie. Dalej stawiają opór Narodowe Siły Zbrojne, bo nie widzą innego wyjścia. Zachęty do ujawniania się były przecież pułapką. Potem tych ludzi wsadzano do pudła i tracili życie albo spędzali w więzieniach długie lata. Piękna willa przy ulicy Piłsudskiego we Włochach, gdzie wtedy mieszkam, zostaje zajęta przez UB. Nowa rzeczywistość. Zostało mi w pamięci, że ludzie nowej władzy, z nas – Polaków, są traktowani jako zdrajcy, z wyraźnym ostracyzmem. Nie głośno, bo za nimi stoją Sowieci, ale oni sami czują się jeszcze niepewnie. Nową władzę tworzą ludzie o niezbyt czystej moralnie proweniencji: tzw. męty, cwaniacy, ci, co zawsze zwietrzą nowy wiatr, co im będzie sprzyjał. Albo tacy, co z mętnej wody najlepiej korzystają. Trochę byłych złodziei, kombinatorów o ponurej karcie, szmalcowników, co Żydów wydawali.
- Ten sam typ robił później te drobne i większe interesy na początku III RP.
- Selekcja negatywna. Nowa władza jest zbudowana z takich odpadów. Człowiek czuje się obco. Te nowe hasła: przyjaźń, Związek Radziecki, wtłaczane na siłę. Ale jeszcze jest czas nadziei na to, że będzie III wojna, że nie zostawią nas ci nasi, rzekomi, wielcy sojusznicy, alianci - Ameryka, Anglia, „Anders na białym koniu”. Oni na to nie pozwolą.
- Bunt, że to nie może być koniec.
- Wciąż nadzieja, że wrócimy do lepszego życia w duchu dwudziestolecia.
- Do którego roku jest nadzieja?
- To się kotłuje w tej niepewności, z wiarą w zmianę sytuacji do '48, '49 roku. Ale stopniowo wiara, że będziemy mieli prawdziwą niepodległość przygasa i narasta pesymizm. To, co ludzie myślą naprawdę, zaczynają mówić szeptem.
- Już wiadomo, co się stało z akowcami.
- Pokątnie słyszy się: ten został aresztowany, tamten zniknął, inny uciekł za granicę. Potem się to stabilizuje, już w tym żyjemy. Czujemy, że nowy ustrój nam narzucono, bo czegoś mamy nie mówić. Uczymy się życia w zniewoleniu jako codzienności. Jedni się dostosowują, uważają, że trzeba karierę robić, a wiadomo było, co należy czynić, by piąć się wtedy w górę. Jak się głośno protestowało to trafiało się do pudła. Czas niewoli. Niewola to nie muszą być druty, barak i nadzorcy w mundurach, którzy chodzą i biją. To nie musi być tak wyraźne. My wiedzieliśmy, że nadzorcy gdzieś byli i gdzieś bili. Zniewolenie działa jak trucizna – obezwładnia. I ludzie się poddają.
- Czyli jeszcze kilka lat po wojnie Polacy wierzą w odrodzenie II RP.
- Do '49-ego społeczeństwo było jeszcze zdrowe. Mimo, że wykrwawione i zmaltretowane przez niemiecką okupację to ducha miało. Potem zatruwano kolejne generacje. Uczono je poddaństwa i absolutnej niewiary w jakąkolwiek zmianę. Że komunizm to nowa wieczność. To była największa, obezwładniająca trucizna. „To już się nie zmieni”, powtarzano, „już nie ma co z motyką na słońce”. Były momenty podrywów, ale wszystkie kończyły się rozczarowaniem. Słynny czerwiec w Poznaniu. Uciemiężeni robotnicy, wyzyskiwani przez władzę, mimo że ponoć byli awangardą tejże władzy, a ich partia rządziła. To nie był tylko ekonomiczny protest przeciwko wyzyskowi i ciężkim warunkom życia. Za tym stała potrzeba wolności. Bunt stłumiony bezwzględnie. I tylko mit został, że się nie dali. Siła systemu spychała nas ku ziemi, w pesymizm, w myślenie, że komuna jest nie do pokonania. Traktowałem ten system, żyjąc w nim, jako taki, który będzie trwał wiecznie.
- A kiedy pomyślał Pan, że to runie?
- W którymś momencie zrodził się desperacki opór, że tego nie można traktować tak pokornie. Że trzeba walczyć o jakąś enklawę wolności, choćby dla siebie. Że trzeba wyrąbywać sobie małe, zastępcze przestrzenie wolności. Post factum łatwo tworzyć fałszywe oceny, wspaniałe w swojej przenikliwości. Ale nawet najmądrzejsi diagności nie wieszczyli końca komunizmu. Sowietolodzy amerykańscy ciągle snuli dywagacje jak system poluzować, jak wpłynąć, by tamci złagodnieli. Nie było prognoz, że to się rozleci. Giedroyc cały czas wierzył w niepodległość, ale też nie wiedział, kiedy to runie. Intuicyjnie można było poczuć, że to się zawali w czasie zrywu Solidarności, ale bez przewidywań kiedy. Ciągle potęga Sowietów, ich siła przemocy nie dawała spokoju. Myślało się, że kiedyś to runie, ale czy za mojego życia? Za życia moich dzieci? Nikt tego nie wiedział. Myślałem tylko, że trzeba stawiać opór, nic więcej. Że trzeba robić coś, by być wolnym.
- Pamięta Pan spory z kolegami w latach 50., 60.?
- Niektórzy myśleli pragmatycznie – chcieli lepiej żyć, urządzić się. Bez dramatycznego oddania się władzy. Bardziej cyniczni karierowicze czynili to z wielką tromtadracją, z werbalną zapalczywością. Byli też młodzi, którzy w komunizm wierzyli, bo propaganda działała. Ona wbijała go w łeb i w końcu ten łeb to przyjmował. Są w końcu różne łby, różna odporność. Początek był przecież czarujący: rysowano wspaniałą przyszłość, wielką wizję do realizacji. To było pociągające dla młodych wyobraźni, młodych wrażliwości i nic w tym dziwnego. Grali też na złych instynktach. Mówili młodym: damy wam władzę. A młodzi lubią zdobywać władzę, żeby tych starych zgnoić. Bunt pokoleń.
Byłem też świadkiem wspaniałych zrywów. W '56 studiowałem prawo na UW. Mój kolega był jednym z czołowych działaczy Związku Młodych Demokratów, który ogarniał wszystkie uczelnie w Polsce, 15-20 tys. członków. W statucie wpisał niezależność od Związku Sowieckiego i niepodległą Polskę. Był w opozycji do nowych, ozdrawiających komunizm ruchów np. nowego Związku Młodzieży Socjalistycznej. Kuroń był za tworzeniem nowych związków, ale w duchu socjalizmu. Wtedy większość młodzieży uśpionej, uzależnionej, bezwolnej stanęła za Związkiem Młodych Demokratów. Chodziłem na jego wiece. Gorące słowa o wolności. Polemiki z profesorami, wyrzucanie im zaprzaństwa, służby Sowietom. Znów budziła się dusza narodowa, ożywało pragnienie niepodległości. Ale na krótko.
- Na upadek komunistycznej ruiny trzeba było czekać pół wieku.
- W roku '89, '90, czułem, że coś się skończyło bezpowrotnie. Coś, co mojej duszy czyni lżej – żyć, myśleć. Ale nie to, żebym czuł, że wszystko się diametralnie skończyło. Trucizna tamtego systemu została w świadomości, układach. Kiedy wyrzuciliśmy komunistyczny knebel, złapaliśmy trochę powietrza, zobaczyłem wolność. Ale wolność w chaosie, pełną resentymentów do przeszłości, ciemnych interesów, żywotności, powiem umownie, złych ludzi. Pozostaje pytanie czy późniejsze pokolenia, dorastające po upadku PRL-u, mają świadomość jak długa była droga do niepodległości i jaką cenę za to płaciliśmy.
Rozmawiał Krzysztof Świątek
http://tysol.salon24.pl/153975,swiatek-marek-nowakowski-o-wladzy-zbudowanej-z-odpadow
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz