Gdzie są nasze miliardy z prywatyzacji? | | | |
Autor Janusz Szewczak |
Piątek, 21. 08. 2009 16:48 |
( )
Nie wyciągnięto wniosków z przeszłości
Jak widać nie wyciągnięto żadnych wniosków z doświadczeń lat minionych i okresu radosnej prywatyzacji z początku lat 90. i przełomu 2000/2001. Czy warto było? Jaki był bilans zysków i strat? Czy prywatyzacja gwarantuje dożywotnio społeczny dobrobyt, postęp, wysoką jakość, a zwłaszcza, czy gwarantuje niższe ceny? To podstawowe pytania. Do tej pory sprywatyzowano w Polsce blisko 70 proc. majątku narodowego, w systemie bankowym to już prawie ok. 80 proc. Zyskaliśmy z tego raptem 83 mld zł, czyli mniej więcej tyle, ile wynosi roczny deficyt handlowy Polski, choćby w zeszłym roku. Najwięcej uzyskano w roku 2000, bo aż 27, 2 mld zł, w roku 1999 13,3 mld zł i w roku 2004 10,3 mld. Jednak wówczas sprzedawano majątek narodowy wg zasady ministra Janusza Lewandowskiego i ministra Emila Wąsacza – za tyle, ile ktoś chciał dać. Dawano więc z reguły niewiele. Gdy wówczas prywatyzowano, a właściwie sprzedawano doskonały polski bank wraz z gotówką i klientami, uzyskano za jego całość ok. 3 mld zł. Dziś za resztówki tego samego banku Pekao S.A, czyli za 3 proc. posiadanych akcji, Skarb Państwa dostał od ręki blisko 1 mld 100 mln złotych. W 1992 podobna koalicja rządząca chciała sprzedać KGHM za 400 mln złotych. Dziś to wartość 1 – 2 proc. akcji tej firmy. Wiele sprywatyzowanych wówczas firm zmieniło już właściciela, ale już za kwoty wielokrotnie wyższe. Często trafiały do zagranicznych firm, których właścicielem również było państwo tyle, że obce. Po wyprzedaży z początku lat 90. i przełomu 2000/2001 blisko 70 proc. całego majątku narodowego, co wartościowszych segmentów naszego rynku (bowiem sprzedawaliśmy nie tylko firmy, ale głównie rynek), nasze społeczeństwo powinno dziś opływać w dostatki, a góra pieniędzy powinna rosnąć i procentować nowymi autostradami, wyższymi emeryturami, nowoczesną służbą zdrowia itd. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Dług publiczny Skarbu Państwa wynosi obecnie wielokrotność tego z początku lat dziewięćdziesiątych – blisko 650 mld zł. To tylko dług wewnętrzny, krajowy. Pojawił się jednak ogromny dług zewnętrzny, zagraniczny, rzędu 200 mld euro. Fatalnie zadłużyliśmy się jako społeczeństwo – mamy blisko 270 mld tylko na kredytach hipotecznych, ok. 200 mld długów z tytułu kredytów konsumpcyjnych, około 400 mld zł kredytów w bankach. Mamy olbrzymie zadłużenie na kartach kredytowych, które stale rośnie. Nie maleje również zadłużenie szpitali. Zadłużone i to potężnie, bo gdzieś na kwotę 40 mld euro są też sprywatyzowane, komercyjne banki, dziś własność kapitału zagranicznego. Mocno zadłużone są przedsiębiorstwa, również te sprywatyzowane. Mają długi w bankach na ok. 226 mld zł na koniec lipca 2009 r. i dziś nie bardzo mogą sobie pozwolić na nowe kredyty. Zadłużenie firm z tytułu emisji obligacji to już kwota 41 mld zł.
Gdzie są nasze pieniądze?
Rodzi się więc uzasadnione pytanie, gdzie się podziały pieniądze z tej rzekomo wielce udanej prywatyzacji? Te 83 mld złotych. Czy przepadły w kolejnych czarnych dziurach budżetowych? Największym skandalem prywatyzacyjnym współczesnej Europy był program NFI, czyli tzw. program powszechnej prywatyzacji, który przeciętnemu Polakowi przyniósł zysk rzędu raptem dwóch butelek wódki, bo na dobrą parę butów już nie starczyło. Ale i tak firmy zarządzające zarabiały od 2 do 3 mln dolarów rokrocznie bez względu na wyniki tego zarządzania. Sprzedawano więc jak widać tanio, nieroztropnie, pospiesznie, głównie z przyczyn ideologicznych i pod zagranicznych inwestorów strategicznych, absolutnie nie licząc strat, kosztów, efektów spadku dochodów podatkowych i budżetowych i utraty rynków zbytu. Dziś ponownie słyszymy starą śpiewkę – sprzedajmy wszystko, elektrownie, dystrybutorów prądu, KGHM, LOTOS, GPW itd. Bo państwo jest najgorszym właścicielem. Wtedy ceny tych produktów spadną, a budżet będzie miał większe dochody. Nie będziemy musieli podnosić podatku. Rzeczywiście, polskie państwo jest złym właścicielem, a przede wszystkim jest złym gospodarzem i nie dba o własnych obywateli. Problem jednak w tym, że żadna prywatyzacja nie usunie błędów popełnionych w polityce gospodarczej ani nie wyeliminuje na zawsze groźby deficytu budżetowego czy też spadku produkcji. Na przełomie 2000/2001 sprzedano majątek narodowy z bankami na czele za kwotę 34 mld zł tylko w tych dwóch latach. Wówczas wydawało się, że to gigantyczna kwota. Nie uchroniło nas to jednak przed dziurą budżetową i kryzysem 2001 r. Podobnie będzie i tym razem, nawet gdyby miał się powieść wielce optymistyczny scenariusz MSP, że uda się pozyskać z tej garażowej wyprzedaży całe 36,7 mld zł w 2009 i 2010 r. Już dziś wydaje się to bardzo mało prawdopodobne, choćby po nieudanej próbie sprzedaży ENEI. Do piątku 14 lipca na akcje ENEI nie zapisali się wielcy faworyci (CEZ i Vattenfall). Gdyby to wszystko sprzedano, to i tak dziura Rostowskiego w budżecie na 2010 r. wyniesie ok. 100 mld zł. Potencjalnie w 2010 r. dochody krajowe, bez wpływów unijnych, wyniosą ok. 230 mld zł, a wydatki ok. 330 mld zł. Nie da się zapchać nawet połowy tej dziury dochodami z prywatyzacji. Potrzebne będą i cięcia budżetowe, i podwyżki podatków, od których rząd tak się dziś odcina i których ma nie być właśnie dzięki prywatyzacji.
Rząd mówi, że musi
Skoro rząd nie chce podnosić podatków ani zwiększać deficytu, co byłoby najprostsze i najtańsze wbrew pozorom, to postanowił wyprzedać majątek jak leci. Problem w tym, że potencjalni nabywcy dobrze wiedzą, że rząd jest na „musiku”, a nadmierna podaż musi obniżyć ceny. W Europie jest dziś więcej tych, co sprzedają niż tych, co kupują, a kupujący mogą przebierać w ofertach. Bardziej realna cena za przeznaczone dziś do prywatyzacji na lata 2009 – 2010 polskie spółki wynosi dzisiaj od 10 do 15 mld zł, a nie 37, 6 mld zł. Choć obecnie dla rządu każda złotówka liczy się na wagę złota, to trzeba bardzo dokładnie liczyć, ile na tej transakcji prywatyzacyjnej możemy zarobić. A przecież dobry i mądry gospodarz robi rachunek zysków i strat przed sprzedaniem. Sprawdza, co się bardziej opłaca – czy lepiej trochę podnieść deficyt budżetowy, co zrobiły oprócz Polski prawie wszystkie kraje dotknięte kryzysem, czy sprzedać resztę najlepszych firm, pozbawiając się jakiejkolwiek rezerwy na przyszłość. A przyszłość wcale nie rysuje się tak różowo. Gdy już wszystko sprzedamy, to co w 2011 r. czy w 2012 r. będziemy wyprzedawać? Wawel, jeziora mazurskie, Śląsk, a może nerki naszych obywateli?
Fatalny moment na prywatyzację
W takiej sytuacji potencjalni nabywcy polskich dystrybutorów energetycznych, zakładów energetycznych, petrochemii, zakładów chemicznych czy polskiej giełdy z pewnością podyktują nam niekorzystne warunku rynkowe. Można będzie uzyskać zaledwie minimalne kwoty.
Dojne krowy na zarżnięcie
Ktoś przy zdrowych zmysłach zadaje sobie na pewno pytanie, po co sprzedawać coś co dobrze funkcjonuje i przynosi zyski, daje pracę wielu ludziom, jest jednym z najbardziej znaczących płatników i podatników do budżetu państwa i składek ZUS. I tak spółce KGHM, przysłowiowej kurze znoszącej złote jaja, chce się podciąć gardło, a przy tym i swoją pozycję w firmie – ale po co?
KGHM w ciągu czterech ostatnich lat wpłacił do budżetu państwa 10 mld zł tylko z tytułu dywidendy. Co roku wpłaca też do polskiego budżetu państwa około 4 mld zł z tytułu podatków, składek ZUS i innych opłat. W ciągu najbliższych 4 lat wpłaci do budżetu z tego tytułu aż 16 mld zł podatku, a może i więcej. Łącznie, w ciągu najbliższych kilku lat będzie to więc kwota około 26 mld zł, a więc 3 kwoty, jaką MSP chce uzyskać ze sprzedaży w roku 2009/ 2010 wszystkich oferowanych przedsiębiorstw. Ile Skarb Państwa dostanie za sprzedaż 10 proc. akcji KGHM trudno dziś powiedzieć, ale z pewnością nie będzie to kwota 26 mld zł. II kw. br. spółka zakończyła z zyskiem około 1,5 mld zł przy przychodach ponad 5 mld zł. A przecież sprzedaje się raz, a dochody podatkowe będą jeszcze potrzebne przez lata. Być może MSP wychodzi z założenia, że jeśli wszystko posprzedaje, to podatki wcale nie będą potrzebne polskiemu budżetowi. A może całe państwo nie będzie już potrzebne obywatelom? Chociaż polskie stocznie w Szczecinie i Gdyni były już prywatyzowane, to i tak z długami wróciły do Skarbu Państwa i na garnuszek polskiego podatnika. Teraz nie wiemy tak naprawdę, kto kupił stocznie, ale wiemy, że nie zapłacił. Przecież polski LOT też był już prywatyzowany na rzecz Szwajcarów. Mieliśmy nie byle jakich fachowców od prywatyzacji m.in. J. Lewandowskiego i E. Wąsacza, który aktualnie, między innymi na łamach „Gazety Wyborczej”, radzi jak fachowo prywatyzować, choć sam znalazł się w kręgu zainteresowań prokuratury i Trybunału Stanu właśnie z powodu prywatyzacji. Powtórka kłopotów i skandali murowana. Dziś rząd i MSP sprzedają resztówki 2- 3 proc. banków za kwoty idące w setki milionów zł. Za 3 proc. Pekao SA dostał 1 mld 100 mln zł, za niecałe 2 proc. akcji BZ WBK 167 mln zł. Czyli bierzemy dziś za kilka procent akcji tyle co kiedyś braliśmy za 50, a nawet 100 proc. akcji, czyli za całość sprzedawanych, prywatyzowanych banków. To kiedy się prywatyzuje, a nie tylko jak, ma bardzo istotne, wymierne finansowe znaczenie. Zagwarantowanie budżetowi państwa stabilnych dochodów to obowiązek każdej władzy. Wygląda na to, że na najbliższych wyborach prezydenckich problemy Polski miałyby się zakończyć. Powstaje jednak pytanie, co po tych wyborach?
Kryzys energetyczny krąży nad Europą
Zastanawia ogromna presja polskiego rządu na wyprzedaż systemu energetycznego, dystrybutorów energii, rafinerii w najbliższych dwóch latach. Zwłaszcza w momencie, kiedy jest już pewne, że w Europie w najbliższych latach będzie bardzo brakować energii, grozi jej wręcz kryzys energetyczny i mówi o tym najnowszy raport amerykańskich służb wywiadowczych. Kto będzie miał energię w Europie, będzie coś znaczył i sowicie na tym zarabiał. Dostawy gazu z Kataru to bardzo wątpliwa śpiewka z przyszłości gdzieś w okolicach lat 2014-2015. Jeśli wszystko pójdzie tym razem lepiej niż ze sprzedażą polskich stoczni. Polacy i Urząd Regulacji Energetyki mają fatalne doświadczenia po sprzedaży Stoenu RWE czy Siekierek Vatenfallowi, czyli firmom obcym. Ceny energii po prywatyzacji polskich zakładów energetycznych wzrosły dramatycznie. Tylko w zeszłym roku o 40 proc., a dla przedsiębiorstw zaproponowano wzrost nawet o 80 proc. na ten rok. W przyszłym roku możemy się spodziewać dalszego wzrostu cen energii zarówno dla gospodarstw domowych, jak i przedsiębiorstw. Co ciekawe w kasach tych dochodowych przedsiębiorstw jest żywa gotówka. Tylko w Enei 2 mld zł po zeszłorocznej emisji akcji. Polską tradycją prywatyzacyjną było przez lata kupowanie firmy w ramach tzw. prywatyzacji po części za pieniądze tej właśnie polskiej firmy. Jakby tego było mało, polskie firmy energetyczne to monopoliści. Sprzedawać będziemy więc nie tylko przedsiębiorstwo, ale i rynek z klientami, którzy podlegają dyktatowi cenowemu. Zwykłych polskich klientów praktycznie nikt nie broni. Swoboda wyboru dostawców energii to absolutna fikcja, a polski rynek energetyczny rośnie co roku o 5 proc. Dodatkowo już niedługo z budżetu państwa popłyną do firm energetycznych dwa potężne zastrzyki gotówki. Jedna z tytułu zwrotu akcyzy. Oczywiście nikt się nie martwi, że my odbiorcy też płacimy akcyzę za prąd i tu zwrotów na pewno nie będzie. Drugi zastrzyk to miliardy złotych płynące z tytułu rozwiązania tzw. kontraktów długoterminowych (KDT). Znowu więc będziemy napychać cudze, głównie zagraniczne kieszenie, uzyskując śmieszne w tym kontekście dochody za prywatyzację energetyki.
Naród bez własności, narodem bez przyszłości
Czy państwo bez własnych banków i przedsiębiorstw energetyki może sprawnie funkcjonować? Skąd będziemy brać dochody budżetowe w następnych latach? Nadal będzie trzeba dopłacać, i to słono, do emerytur (z OFE ok. 30 mld zł, z ZUS-u i KRUS-u ok. 50 mld zł rocznie). Na drogi w najbliższych 5 latach miało pójść 120 mld zł. Trzeba dopłacać do projektów UE w ramach współfinansowania, na co bardzo liczą polscy przedsiębiorcy. Czy nie zabraknie tych środków? Skąd na to weźmiemy skoro już dziś tak dramatycznie brakuje dochodów podatkowych i do końca roku zabraknie z tego tytułu w budżecie ok. 50 mld zł, a w przyszłym roku blisko 100 mld zł. Prywatyzacja w dotychczasowych wydaniu to przysłowiowe przejadanie pieniędzy, zapychanie kolejnych dziur budżetowych, miotanie się od ściany do ściany, prowizorka i brak przede wszystkim uczciwego bilansu. Państwo polskie będzie pomimo mniej czy bardziej udanej prywatyzacji ciągle potrzebować środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb obywateli: emerytalnych, zdrowotnych, edukacyjnych i transportowych. Mimo prywatyzacji nadal jesteśmy państwem, które z powodu braku środków nie wywiązuje się przyzwoicie z żadnych obowiązków w stosunku do swoich obywateli.
Janusz SZEWCZAK
Autor jest analitykiem gospodarczym
++++++++http://www.gazetafinansowa.pl/index.php/wydarzenia/kraj/2663-gdzie-s-nasze-miliardy-z-prywatyzacji.html
UPDATE.
Kiedyś napisałem tekst „Bezradność wykształciucha” porównujący jak zachowali się po burzy ludzie ze wsi i inteligenci z miejskiego osiedla. W ciągu ostatnich tygodni znowu mogę obserwować bezradność inteligentów a przynajmniej ludzi pragnących za takich uchodzić.
Ludzie którzy uważają siebie za elitę polskiego dziennikarstwa, producenci, pisarze, aktorzy oraz słuchacze radiowej „trójki” uważający się za tą lepiej wykształconą, ambitniejszą i bardziej przedsiębiorcza część społeczeństwa kolejny raz pokazują że są tylko bezradnymi dziećmi na łasce państwa, potrafiącymi tylko tupać gdy zabierze się im ulubioną zabawkę. Jak to możliwe że prosty zakonnik razem z zastępami „moherowych babć” często wyśmiewanych przez liberalnych ( w różnych odmianach) wnuczków potrafili zorganizować coś o czym nawet bają się myśleć obrońcy redaktora Skowrońskiego ?
Jak to możliwe że jedynym na co było stać dziesiątki dziennikarzy pierwszej ligi ( fakt że ta pierwsza liga gorsza często jest od okręgówki ale to inny temat) oraz tysiące sympatyków „nowej trójki” stać tylko na napisanie kilku listów błagalnych oraz zorganizowanie czegoś na kształt wiecu związkowców broniących swoich ciepłych posadek finansowanych z podatków.
Gdzie ta wasza przedsiębiorczość, inteligencja, ambicja, wiedza i wykształcenie, skoro jedynym co potraficie robić to wyciągnąć rękę po kasę z abonamentu marudząc „my chcemy niebieskiego misia, nie żółtego eeeeee......, my chcemy Skowrońskiego i jego wizję radia łeeeeee”
Panie i Panowie, chcecie waszego radia z redaktorem Skowrońskim mającym wpływ na jego kształt, uważacie że jest świetnym fachowcem, dalej do roboty. Tyle sław bez problemu może założyć fundację lub stowarzyszenie, znaleźć sponsorów, zachęcić miłośników „trójki Skowrońskiego” do płacenia składek. W czym problem ? Najpierw nadawać w internecie, potem odkupić jedną z istniejących koncesji lub uzyskać koncesję na nadawanie.
Nie podoba się wam jak wydawane są pieniądze z abonamentu ? Tyle sław dziennikarskich z pewnością nie będzie miało problemu z propagowaniem akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa polegającego na zawieszeniu opłacania abonamentu. Jeśli naprawdę zależy wam na kształtowaniu mediów, za przeproszeniem, publicznych taki protest będzie skuteczniejszy niż zbiegowisko pod budynkiem Polskiego Radia.
Ale wy niczym opisani we wspomnianym na początku tekście, wolicie patrzeć na drzewo tarasujące przejazd, narzekać i czekać aż państwo usunie przeszkodę. Beznadzieja, Bezradność. Moherowe babcie biją was na głowę w każdej kategorii.
UPDATE II.
|
Media epatują informacjami o końcu kryzysu. Do niedawna politycy i dziennikarze byli o tym „przeświadczeni” na podstawie badań opinii przedsiębiorców lub konsumentów. Od opinii, dodajmy podejrzanych, do realnego wzrostu gospodarczego droga daleka. Ale... w końcu jest coś namacalnego. W dniu dzisiejszym Bureau of Economic Analysis ogłosiło korektę dynamiki Produktu Krajowego Brutto w USA w trzecim kwartale 2009 r. PKB wzrósł aż o 2,8 %. Hurra koniec recesji. Optymizm troszkę przygasiła informacja, że pierwotne szacunki rządu mówiły o wzroście 3,5 %. Sytuację określono jako anemiczne ożywienie. Lepszy rydz niż nic. Nie wierząc politykom i dziennikarzom ani na jotę, postanowiliśmy sprawdzić jak to jest z amerykańskim wzrostem gospodarczym. Analizując ten przypadek posiłkujemy się oryginalnymi danymi Bureau of Economic Analysis. Wartości PKB w poszczególnych kwartałach znajdują się w tabeli nr 3. Wartości w niej ujawnione są w cenach stałych 2005 r. W III kwartale 2009 r. PKB wyniósł 12,9903 bln dolarów. Tymczasem za cały 2008 r. wartość PKB wyniosła 13,3122 bln dolarów. Jak to możliwe, że PKB za jeden kwartał odpowiada całemu PKB za poprzedni rok. To nie cud eksplozji dynamiki gospodarczej. Tylko jeden zwrot w opisie kolumny: „annual rates”. Amerykańscy statystycy faktyczny PKB w danym kwartale wymnażają automatycznie przez cztery (cztery kwartały), dzięki czemu dokonują „rocznych porównań”. Pytanie kolejne do czego porównują? W komunikacie prasowym wskazano, że porównanie jest w stosunku do drugiego kwartału tego samego roku. Sprawdźmy. Iloraz 12,9903/12,9015 daje wskaźnik dynamiki 1,00688, tj. wzrost o 0,688 %. Ponieważ porównujemy kwartał bieżący z poprzednim wymnażamy ten wzrost przez 4 (względnie wskaźnik dynamiki podnosimy do potęgi czwartej) i otrzymujemy 2,8 % z komunikatu. Tylko w takim razie co ten wskaźnik tak naprawdę oznacza. Oznacza on, że gdyby PKB przez cały rok rósł z kwartału na kwartał o 0,688 % to PKB wzrósłby w ciągu roku owe 2,8 %. A zatem 2,8 % to nie wskaźnik, a prognoza i to oparta na fałszywych założeniach. PKB w I i II kwartale przecież spadało. Trzymając się porównań z kwartału na kwartał, bez statystycznej sztuczki otrzymamy następujące wskaźniki dynamiki amerykańskiego PKB. W tej sytuacji wzrost PKB w trzecim kwartale jest nawet mniej niż anemiczny. Jest niebezpiecznie bliski zeru. PKB w wartościach bezwględnych jest zdecydowanie mniejszy niż w trzecim i czwartym kwartale 2008 r. Prawdę o dynamice amerykańskiego PKB w pełne krasie pokazuje inny wskaźnik roczny. Gdy porównamy PKB z trzeciego kwartału 2009 r. z analogicznym kwartałem roku ubiegłego otrzymamy smutną prawdę. PKB w USA w takim ujęciu nadal spada o 2,5 % (12,9903/13,3246) rocznie. To dopiero osiągnięcie statystyczne ze spadku 2,5 % rocznie zrobić oficjalny wzrost o 2,8 %. Nie ukrywamy wzmogło to naszą ciekawość. Skoro zachachmęcono ze „wzrostem” to... Zajrzeliśmy do tabeli nr 2, w której przedstawiono wkład poszczególnych branż do dynamiki PKB. I co znaleźliśmy na czele? Spadek zapasów, sprzedaż samochodów, wydatki na obronę, usługi medyczne. Nie ma co „zdrowe” podstawy wzrostu. Wolniejsze opróżnianie magazynów, sprzedaż samochodów nakręcana ulgami podatkowymi które skończą się, arcyciekawe wydatki militarne (a konto Nobla?) oraz leczenie zapewne z dużym udziałem pandemicznym. Jak kształtowałby się PKB w III kwartale, gdyby wymienione wydatki pozostały na poziomie II kwartału 2009 r.? Wzrost PKB w cenach stałych 2005 wyniósł (ujęcie roczne) 88,8 mld dolarów. Natomiast wzrost analizowanych części składowych PKB wyniósł z kwartału na kwartał 94,6 mld dolarów. Stąd gdyby te nadzwyczajne wydatki kształtowały się na poziomie drugiego kwartału PKB w III kwartale spadłby o 5,8 mld dolarów do kwoty 12,8957 bln dolarów. Tym samym zamiast wzrostu o 0,688 % mielibyśmy do czynienia ze spadkiem o 0,04 % w stosunku do drugiego kwartału 2009 (stagnacja) i spadkiem o 3,2 % w stosunku do trzeciego kwartału 2008 r. W takiej sytuacji trudno mówić nawet o przywiędnięciu zielonych pędów. One gniją. Tomasz Urbaś |
napisz pierwszy komentarz