Totalizator Sportowy. GTech. Josef Blass. Przyjaciele z Gottwalda. Afera hazardowa.
Nie pisałam o aferze hazardowej ze względu na oczywiste zamiary PO, aby uniemożliwić prace komisji sejmowej , która ma zostać skompromitowana i nie dopuścić do wyjaśnienia roli Chlebowskiego, Drzewieckiego ,Schetyny i wycieku z kancelarii Tuska w cmentarnych handlach nad ustawą.
Dzisiaj zajrzałam na blog Brygida Grysiak i poszukałam trochę w googlach. Jest nad czym się zastanowić. Jak ktoś ma ochotę rozwinąć temat, bez problemu znajdzie w sieci sporo informacji.
Tak dużo, że ja ograniczam się to publikacji tylko części.
Pięć wersji ustawy hazardowej sprzyjało tylko jednej firmie - Polska
Rynek wideoloterii miał zorganizować w Polsce Totalizator Sportowy. G-Tech - amerykański gigant branży hazardowej - miał dostarczyć maszyny i oprogramowanie. Dzięki nim można by grać niemal w każdej kolekturze lotto. Dodatkowo G-Tech przez wiele lat miał obsługiwać system. Specjaliści z branży hazardowej szacują, że w grę wchodził kontrakt wartości około 1,5 mld dol. Aby jednak G-Tech mógł taką kwotę zainkasować, najpierw trzeba było umożliwić działalność wideoloterii.
Do polskiego prawa w 2003 r. wpisał je rząd SLD. Jednocześnie jednak obłożył 45-procentowym podatkiem. To sprawiało, że przedsięwzięcie stawało się nieopłacalne. W interesie Totalizatora i G-Tech było więc doprowadzenie do obniżenia obciążeń.
Pierwsza - opisywana przez "Polskę" - próba została podjęta w 2006 r. Wówczas z projektem korzystnym dla TS pojawił się u Przemysława Gosiewskiego minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel. Według założeń tej ustawy podatek od wideoloterii miał zostać obniżony do 30 proc. Te rozwiązania nie weszły jednak w życie.
Sprawa wróciła w 2008 r. Wówczas Ministerstwo Finansów zamierzało zmniejszyć podatek od wideoloterii do 20 proc., czyli wprowadzić rozwiązania jeszcze korzystniejsze dla TS i G-Tech.
11 marca 2008 r. minister finansów Jacek Rostowski informuje Kancelarię Prezesa Rady Ministrów o konieczności zmian w ustawie hazardowej. Uzasadnia to m.in. koniecznością zwiększenia wpływów do budżetu oraz uregulowaniem rynku hazardu w internecie - czyli wideoloterii. Nadzór nad pracami przejmuje Jacek Kapica. Natychmiast o rozpoczęciu prac nad ustawą dowiaduje się firma lobbingowa.
http://www.polskatimes.pl/stronaglowna/192447,piec-wersji-ustawy-hazardowej-sprzyjalo-tylko-jednej-firmie,id,t.html
Przyjaciele z Gottwalda
Prezesem spólki jest Michal Kleiber, a szefem rady nadzorczej Józef Blass. Jak
pisze "PB" na stronie internetowej, brat Józefa Blassa, Piotr (wyjechal z ...
http://www.polonica.net/przyjaciele_z_Gottwalda.htm - 11k
Najwazniejsza byla niespotykana w zwyklych polskich szkolach specyficzna jednolitosc spoleczno-materialno-swiatopogladowa srodowiska uczniowskiego: wiekszosc dzieci byla z domów komunistycznych, czesto zwiazanych rodzinnie lub srodowiskowo z komunistycznym establishmentem. Dzieci te nie chodzily do kosciola, a ich status spoleczno-materialny byl stosunkowo wysoki.
W Gottwaldzie powstal Klub Poszukiwania Sprzecznosci. Nalezeli do niego m.in. Adam Michnik, Helena Luczywo, Jan Litynski, Jan Tomasz Gross (autor "Sasiedzi"), Seweryn Blumsztajn, Józef Zieleniec (pózniejszy minister spraw zagranicznych Czech w latach 90. w rzadzie Vaclava Klausa) czy Józef Blass, pózniejszy prezes funduszu emerytalnego w USA.
Klub Poszukiwaczy Sprzecznosci - nieformalny klub dyskusyjny czlonków ZMS, zostal zalozony w 1962 r. przez Adama Michnika. Czesc bywalców znala sie jeszcze z okresu, kiedy nalezeli do kregu druzyn walterowskich (tzw. czerwone harcerstwo), któremu patronowal Jacek Kuron. "Walterowcy" to potoczna nazwa powstalej w 1955 r. organizacji mlodziezowej, nazwanej od nazwiska Karola Swierczewskiego Hufcem Walterowskim. Miala ona na celu stworzenie w Polsce druzyn na wzór radziecki. Mlodziez wychowywana w tych hufcach zostala odcieta od tradycji przedwojennego skautingu. Druzyny walterowskie byly uzywane m.in. podczas akcji tzw. rozkulaczania zamozniejszych chlopów.
Do Gottwalda chodzily tak znane osoby jak prof. Michal Kleiber (byly minister nauki i informatyzacji), Wanda Rapaczynski (wówczas Gruber), prezes Agory, Jerzy Woznicki (byly rektor Politechniki Warszawskiej), Józef Wajncier (dzis Wancer) - obecny prezes zarzadu BPH PBK, który, podobnie jak wielu gottwaldowców, wyjechal z Polski w 1968 r., Marek Borowski, Karol Modzelewski, Allan Starski - scenograf, zdobywca Oscara. Niektórzy z wychowanków liceum dzialali potem w srodowisku KOR i Solidarnosci. Dzis czesc z nich skupia sie wokól Agory.
Niedawno gazeta "Puls Biznesu" opisala podejrzane transakcje absolwenta Gottwalda, Józefa Blassa. Blass byl konsultantem, któremu amerykanski GTech za zdobyty w 2001 r. wart blisko 300 mln dol. kontrakt z Totalizatorem Sportowym zaplacil 20 mln dol. "Puls Biznesu" ujawnil, ze "w stanie Teksas prowadzone jest sledztwo w sprawie dziwnych umów konsultingowych, podpisywanych na swiecie przez GTech, lidera na rynku systemów informatycznych dla branzy hazardowej.
Najwieksza umowe podpisano z Józefem Blassem, bliskim znajomym Wiktora Markowicza, zalozycielem i bylym prezesem GTechu (obaj sa matematykami, wyjechali z Polski w latach 60.). Umowa dotyczy doradztwa przy zdobyciu przez GTech dziesiecioletniego kontraktu na obsluge online sieci lottomatów panstwowego Totalizatora Sportowego".
Amerykanie sprawdzaja, za co GTech zaplacil Blassowi 20 mln dol. Kluczowa informacja moze okazac sie dotarcie do dwóch ludzi, których Blass zatrudnil w naszym kraju do, jak to okreslil, "monitorowania polskiego rzadu".
Blass zna sie dobrze z polskimi politykami zarówno z lewicy, jak i prawicy, w tym m.in. z Aleksandrem Kwasniewskim (w 1999 r. Kwasniewski wreczyl mu Krzyz Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski).
W lutym 2006 r. Blass spotkal sie z Lechem Kaczynskim jako polski emigrant znany z udzielania pomocy opozycji demokratycznej przed 1989 r. Wedlug "PB" prezydent Kaczynski poznal Blassa w 1999 r. w USA podczas zorganizowanej przez Blassa konferencji naukowej poswieconej 10. rocznicy "okraglego stolu". Byli na niej m.in. Aleksander Kwasniewski i Adam Michnik.
W spotkaniu Lecha Kaczynskiego z Blassem w lutym 2006 r. bral tez udzial m.in. prof. Michal Kleiber, byly minister nauki i informatyzacji w rzadzie SLD, dzis jeden z doradców spolecznych prezydenta Kaczynskiego.
Kleiber to kolega z klasy Blassa w XIV Liceum im. Klementa Gottwalda. Jak ustalil "PB", Kleiber i Blass dzialaja w spólce Bunge Mathematical Institute (BMI), polskiej placówce naukowej zalozonej w marcu 2006 r. przez Bunge, najwiekszego na swiecie producenta tluszczów roslinnych - choc Kleiber zaprzecza, ze lacza ich jakies interesy.
W Polsce Bunge jest wiekszosciowym akcjonariuszem Kruszwicy, ma tez 50 proc. udzialów w Ewico (dawnej Kamie Foods). Wkrótce dzieki fuzji z kontrolowanymi przez Jerzego Staraka (tez absolwenta Gottwalda) Olvitem i Olvitem-Pro koncern utworzy najwieksza w Polsce firme produkujaca tluszcze roslinne z przychodami ponad 1,5 mld zl.
Prezesem spólki jest Michal Kleiber, a szefem rady nadzorczej Józef Blass.
Jak pisze "PB" na stronie internetowej, brat Józefa Blassa, Piotr (wyjechal z Polski w 1968 r., dzis wyklada w USA matematyke), byly niezalezny kandydat na gubernatora Florydy, wymienia Michala Kleibera w gronie kilkunastu najblizszych "przyjaciól i wspólpracowników" rodziny Blassów, obok m.in. Jana Litynskiego i Marka Borowskiego.
Jan Kowalski
http://www.polonica.net/przyjaciele_z_Gottwalda.htm
Forum - portal TVN24.pl
http://www.tvn24.pl/1,251,24,63089071,167376490,2461167... - 71k
Wiceminister Finansów, Podsekretarz Stanu, Szef Służby Celnej Jacek Kapica, który jest wielkim orędownikiem likwidacji hazardu ma powiązania z Funduszem Polish Investment, którego właścicielem jest Amerykański prof. Josef Blass. Pośrednikiem jest Grzegorzem Bielowicki główny polski udziałowiec i pełnomocnik Funduszu Venture Capital `Tar Heel Capital', którego 80% kapitału właśnie pochodzi od Josefa Blassa i jest on lokowany w polskich spółkach HiTech oraz w lobbing.
Josef Blass to wieloletni pośrednik pomiędzy Totalizatorem Sportowym, a Teksańskim GTech-em (brał już za to prowizje w wysokości 20 mln dolarów), działający na rzecz umożliwienia Totalizatorowi Sportowemu wypracowanie dominującej pozycji na rynku w sprawach automatów do gry i lobbujący za przeforsowaniem w `nowej ustawie hazardowej' prawa do leasingowania przez Totalizator maszyn do gry (jednorękich bandytów).
Josef Blass ma wielkie możliwości, jest multimilionerem i amerykańskim autorytetem w sprawach funduszy emerytalnych, obiektem zainteresowania agencji USA ściągających aferzystów gospodarczych i doskonale ustosunkowany w Polsce.
Prof. Josef Blass jest dla Jacka Kapicy mentorem, osobistym przyjacielem Adama Michnika i Tomasza Grossa, z którymi chodził do jednej klasy w liceum im. Gottwalda. Bliski znajomy Sorosa i Smolara z Fundacji Batorego, oraz oczywiście Wiktora Markowicza z GTechu. Jego fundusze inwestycyjne reprezentuje w Polsce młody pistolet Grzegorz Bielowicki.
Kapica poznał Blassa prawdopodobnie dzięki Grzegorzowi Bielowickiemu, z którym w latach 90-tych działali w Młodych Demokratach. Bielowicki jako asystent ówczesnego Posła RP Zbigniewa Janasa znakomicie poznał środowisko Gazety Wyborczej i Fundacji Batorego, zawarł tam wiele przyjaźni i znajomości. Dzięki Józefowi Blassowi 25-letni Grzesio został Prezesem Spółki Euroad Sp. Z o.o. która była drugą, pod względem wielkości (po PEKAES) firmą transportową w Polsce.
Być może także wstawiennictwu Josefa Blassa 25-letni Jacek Kapica zostaje dyrektorem Biura Zbigniewa Bujaka, będącego wtedy Prezesem Głównego Urzędu Ceł. Obydwaj protegowani Józefa Blassa Jacek i Grzesio mają jeszcze bardziej wpływowego kolegę: Pawła Piskorskiego - Prezydenta Warszawy.
Dalsze dzieje tej trójki są jeszcze bardziej ciekawe, ale nie mieszczą się w ramach niniejszego artykułu. Jako ciekawostkę tylko podam, ze była żona Grzesia (tak się przedstawia nasz biznesmen) to Mecenas Magdalena Bielowicka - ekspert Sejmowych Komisji Śledczych.
Oczywiście, dla wielu działaczy PO moje `rewelacje' to prawdopodobnie nic nowego, wspominał też o tym publicznie organizator dzisiejszej demonstracji branży gastronomicznej i rozrywkowej przeciwko pospiesznie uchwalanej nowej ustawie hazardowej.
W tej sytuacji, zadziwia mnie bezmyślny owczy pęd PiSu w tej sprawie i woda w ustach wszystkich dziennikarzy.
Reasumując: ciekawe ile tym razem prowizji weźmie konsultant Józef Blass za wyczyszczenie amerykanom rynku polskiego, by mogli dzięki Totalizatorowi przejąć kontrolę nad dostawą maszyn hazardowych do Polski.
Łażący Łazarz
Kim jest Magdalena Bielowicka, doradca Komisji ds. Nacisków
PRZYPADEK CZY WTYKA?
Dwa miesiące temu pisałem o powiązaniach Ministra Jacka Kapicy z towarzystwem z kręgu Josefa Blassa, lobbysty żydowsko-polsko-amerykańskiego na rzecz zakotwiczenia firmy GTech, jako głównego leasingodawcy maszyn do gry dla Totalizatora Sportowego. Aby taki kontrakt doszedł do skutku należało:
A. Doprowadzić do wycięcia konkurencji i ustawienia Totalizatora tak by został głównym „Graczem” na rynku hazardowym,
B. Przeforsować takie zmiany w ustawie by Totalizator Sportowy uzyskał prawo do leasingowania maszyn do gry, od swojego dostawcy z Teksasu.
http://www.antydziad.salon24.pl/139154,jacus-i-grzesio-contra-miro-i-zbycho-walka-o-hazard
Wiceminister Finansów, Podsekretarz Stanu, Szef Służby Celnej Jacek Kapica, który jest wielkim orędownikiem likwidacji hazardu ma powiązania z Funduszem Polish Investment, którego właścicielem jest Amerykański prof. Josef Blass. Pośrednikiem jest Grzegorzem Bielowicki główny polski udziałowiec i pełnomocnik Funduszu Venture Capital „Tar Heel Capital”, którego 80% kapitału właśnie pochodzi od Josefa Blassa i jest on lokowany w polskich spółkach HiTech oraz w lobbing.
- odlewniczym
- cynkowniczym
- chłodniczym
- tkanin technicznych
- konstrukcji modułowych
Po tym poscie nastąpiły pewne wydarzenia, które dały dodatkowy poblask mojej tezie:
http://www.antydziad.salon24.pl/141874,dz-polska-odkryl-kwity-na-kapice-czytali-lazacego-lazarza
W artykułach moich wykazałem, że głównym pełnomocnikiem biznesowym Josefa Blassa w Polsce jest Grzegorz Bielowicki, niegdyś szef młodzieżówki Unii Wolności (przyjaciel Jacka Kapicy , Pawła Piskorskiego oraz byłego Posła RP i Pierwszego Prezesa Fundacji Batorego – Zbigniewa Janasa), następnie wieloletni prezes Euroad, Vos Logiscs Polska i w końcu szef funduszu Tar Heel Capital inwestującego w przedsięwzięcia H-tech w Polsce.
[PDF] Center for Russian and East European Studies University of ...
24 Apr 2009 ... Josef Blass and Ewa Schaff-Blass Establish Endowment to Honor U-M Professor ...
From 1970-99, Josef Blass was professor of mathematics at ...
http://www.ii.umich.edu/UMICH/crees/Home/About/News/Bla... -
Ewa Schaff-Blass to córka Prof. dr hab. Adama Schaffa
Prof. dr hab. Adam Schaff (ur. 10 marca 1913 we Lwowie, zm. 12 listopada 2006 w Warszawie) – polski filozof pochodzenia żydowskiego. Początkowo prezentujący poglądy konserwatywnego nurtu filozofii marksistowskiej, specjalizujący się w epistemologii (teorii poznania); następnie ideolog eurokomunizmu, pod koniec życia zbliżający się w poglądach do współczesnych antyglobalistów.
W 1948 r. powrócił do Warszawy. W tych latach reprezentował poglądy stalinowskie[1]. Rok później pod patronatem KC PZPR założył ideologiczny Instytut Kształcenia Kadr Naukowych, którym kierował do 1954. W tym roku stanął na czele Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR, w 1957 został kierownikiem Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR, którą kierował do 1968. W latach 1952-1953 był kierownikiem Instytutu Filozoficznego Uniwersytetu Warszawskiego[2]. W latach 50. znany był także z publikacji prasowych bezkrytycznie opiewających Stalina. Wykładał również na Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu i Leninizmu, który w tamtych latach kończył m.in. Wojciech Jaruzelski. Schaff był uważany za głównego i oficjalnego ideologa PZPR. Był członkiem Polskiej Akademii Nauk (krajowy członek rzeczywisty) kierując w latach 1956-1968 Instytutem Filozofii i Socjologii PAN. W 1969 r. został członkiem Klubu Rzymskiego.
W 1959 r. promował badania filozofii średniowiecznej prowadzone przez absolwentów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego[3]. Był protektorem zakładanego przez Adama Michnika "Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności". W 1965 r. opublikował książkę Marksizm a jednostka ludzka, w której postawił ryzykowną wówczas tezę, że w społeczeństwie socjalistycznym alienacja jednostki może istnieć w dalszym ciągu. Zyskał przez to u ówczesnych władz opinię rewizjonisty. Na fali zmian 1968 r., wskutek nagonki prasowej, w dniach 6-7 lipca został usunięty z KC PZPR i odsunięty od wpływu na naukę filozofii w PRL. We wspomnieniach pisał, że miał podstawy by bać się wtedy o swoje życie.
W czasie trwania stanu wojennego był ostrym krytykiem Solidarności; znana była jego propozycja zgłoszenia kandydatury Wojciecha Jaruzelskiego do Pokojowej Nagrody Nobla[4]. Współpracował z MSW PRL w akcjach wywiadowczych przeciwko USA[5]. 27 czerwca 1984 r. został wydalony z PZPR mimo poparcia udzielonego gen. Jaruzelskiemu. Powodem było to, że swoje poglądy na temat ideologii i polityki PZPR ośmielił się prezentować poza oficjalnym forum partyjnym. Po przemianach społecznych w 1989 r. pozostał konsekwentny i nadal wierny swoim ideom, prezentując m.in. pogląd marksizmu demokratycznego jako recepty na kapitalizm, który według niego nie poradzi sobie z głodem i bezrobociem strukturalnym, że przyszłością ludzkości jest nadal socjalizm, choć ten przyszły ustrój nie musi się tak nazywać.
Otrzymał doktoraty honorowe uniwersytetów Michigan w Ann Arbor, Nancy oraz paryskiej Sorbony.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Adam_Schaff
Adam Schaff (1913–2006) – polski filozof i marksista.
- Dlaczego twierdzę, że w Marcu [1968] szło o „zbrodnię na zamówienie”, jak w powieściach Agathy Christie? Gdyż przyczyną główną tej niesłychanej sprawy była potrzeba stworzenia w Polsce atmosfery takiego zamętu, który, w ramach wymuszonej emigracji ludności pochodzenia żydowskiego, pozwalał na szmuglowanie za granicę – Izrael stanowił tylko etap podróży w takich wypadkach, jeśli nie była możliwa emigracja wprost do kraju docelowego na Zachodzie – nowych rezydentów radzieckiej siatki szpiegowskiej, co było konieczne dla Związku Radzieckiego wobec „spalenia się” jego starej siatki. To była główna przyczyna tego tornado.
- Źródło: Książka dla mojej żony, 2001
- Do marksizmu dostałem się nie przez książki, lecz przez serce. Bo do marksizmu trzeba mieć serce.
- Źródło: wywiad dla „Euro VIP” (link 13 listopada 2006), 2000
- Powtarzam: „Solidarność” władzy nie wygrała, lecz otrzymała ją w podarunku i to faktycznie z rąk Moskwy. Że ja majaczę? Że chcę odjąć chwałę kombatantom i nie wiem co mówię? Słyszę już te głosy. Panowie, spokój, ja wiem i to z drobnymi szczegółami, wiem od bezpośrednich aktorów tych wydarzeń. (...). Inżynierem tej całej zabawy był gen. Kiszczak, on wymyślił Okrągły Stół (to był oryginalny wkład Polski do projektu Gorbaczowa), on namawiał.
- Źródło: Pora na spowiedź, s. 152–153,1993.
- Proszę pamiętać: ja jestem starym komunistą i jedynym na świecie, który opisał teorię komuno – faszyzmu i objaśnił co to jest.
http://pl.wikiquote.org/wiki/Adam_Schaff
Josef Blass
Zamów pełny raport o osobie (raport zawiera także dane archiwalne). Zobacz przykładowy raport.
- Firma: dostępne w raporcie płatnym
- Stanowisko: dostępne w raporcie płatnym
Osoby występujące w KRS w związku z tą organizacją w tym samym czasie:
Dirk Hellings, Tommy Jensen, Michał Kleiber, Andrzej Konefał, Michael Marcus, Przemysław Masłowski, Peter Mc Callum i Frans Mol.
Osoby występujące w KRS w związku z tą organizacją w innym czasie (nierównocześnie):
Marcelo Carneiro De Morais, Dessa Glasser, Mariusz Marczewski i Daniel Rudolph.
Byli i obecni współpracownicy* działają obecnie w:
- Bunge Mathematical Institute Sp. z o.o. (Warszawa), KRS 0000254952
- Zakłady Tłuszczowe Kruszwica S.A. (Kruszwica), KRS 0000019414
- Zakłady Przemysłu Tłuszczowego w Warszawie S.A. (Warszawa), KRS 0000051237
- Polska Trade Services Sp. z o.o. (Kruszwica), KRS 0000228312
Byli i obecni współpracownicy* w przeszłości działali w:
- Olvit-Pro Sp. z o.o. (Warszawa, wykreślona z rejestru 2007-02-16), KRS 0000174267
- Animex S.A. (Warszawa, wykreślona z rejestru 2002-04-29), KRS 0000006330
- Vts Sp. z o.o. (Warszawa), KRS 0000239557
- Vts Polska Sp. z o.o. (Warszawa), KRS 0000228531
- Fasc Sp. z o.o. (Suchy Dwór), KRS 0000228510
- Zpt Olvit Sp. z o.o. (Gdańsk, wykreślona z rejestru 2007-03-16), KRS 0000227477
- Ewico Sp. z o.o. (Brzeg, wykreślona z rejestru 2007-01-24), KRS 0000180814
- Akpol Spedycja Międzynarodowa Sp. z o.o. (Szczecin), KRS 0000108939
- Sery Icc Pasłęk Sp. z o.o.odpowiednik Nazwy w Języku Obcym Pasłęk International Cheese Company Ltd (Pasłęk), KRS 0000068213
- Iławskie Zakłady Drobiarskie Ekodrob S.A. (Iława, wykreślona z rejestru 2008-08-01), KRS 0000058495
- Animex-Agro Sp. z o.o. (Zamość), KRS 0000025758
- Vts Hq Sp. z o.o. (Suchy Dwór), KRS 0000239559
- Maryla - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
45 komentarzy
1. Maryla
RACJA JEST JAK DUPA, KAŻDY MA SWOJĄ /Józef Piłsudski/
2. Z kim my zabieramy się grać w demokrację???
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. Pajęczyna - wielka i gęsto utkana
4. Co robi Kleiber w otoczeniu Prezydenta i kto mu go podsunął?
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
5. "Co robi tam Ziomecka"?
6. kto się tym dzisiaj zajmuje?
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
7. Marylu, pamiętasz te lata i taka data 14.o9.2007
Początek nowej polskiej oligarchii widzę w pokazanym wcześniej dziwnym tworze, który nazwałem „SSS”. Znaczenie tego skrótu wyjaśniałem już kilka razy w różnych komentarzach, ale powtórzę to jeszcze raz:
„SSS”. to „Straszna Sitwa Smolara” kojarząca się ze splotem interesu reformatorów PRL, jest to układ Fundacji Batorego integrujący interesy i pozycję elit polskich reform ekonomicznych lat 1987 – 2005. George Soros, główny fundator "płacił pieniędzmi" utrzymując ten "Salon" przez ładnych kilkanaście lat. Jest to środowisko liderów Platformy Obywatelskiej, Gazety Wyborczej, środowisko naukowe projektantów polskiej reformy gospodarczej. Towarzyski klub Bronisława Geremka, Waldi Kuczyńskiego, Jerzego Osiatyńskiego, Fundacja Helsińska, CASE,… cały splot interesów polskich elit „trzymających władzę”…ludzi powiązanych towarzysko, naukowo, intelektualnie…Różne postaci, różne osobistości, "twarze" polityki, eksperci, stowarzyszenia businessu, organizacje pozarządowe, Lena Kolarska-Bobińska, Andrzej Rzepliński, ...wszyscy zgodnie wykorzystujący status przynależności do tradycji opozycji antykomunistycznej, Agora Michnikowszczyzny.
„SSS”. to także „Sachs & Smolar & Soros”, za każdym razem trzy S Jest to linia o której pisałem definiując najważniejsze szlaki reformowania Rzeczpospolitej w tekście „Krok do przodu w zrozumieniu natury mitycznego "układu".
michael
8. „SSS”. to także „Sachs & Smolar & Soros”
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
9. A tam jeszcze taki kawałek:
Kapitalizm polityczny niczym nie różni się od innych mafii, różni się tylko przedmiotem zainteresowania, „ulubionym rodzajem łupu”. Nawet powierzchowna analiza historyczna pokazuje, że nigdzie, nigdy w żadnym społeczeństwie, nie mieliśmy do czynienia z jednym „układem”. Nawet we Włoszech, klasycznej ojczyźnie organizacji mafijnych, mamy ich kilka. Odrębne i tradycyjne mafie neapolitańska, camorra, mafia kalabryjska, sycylijska, każda z nich ma jakiś ośrodek konsolidujący ją w typ prymitywnej wspólnoty plemiennej.
Podobnie jest ze wspólnotami mafii komunistycznych, tworzących tradycyjne nurty ideowe, rozwłókniające się i powracające pod wspólne sztandary. Wystarczy wspomnieć o słynnych już natolińczykach i puławianach, Stowarzyszeniu Ordynacka. Zjawiskiem samym w sobie jest bardzo stabilna linia trockistowska, której polskia tradycja wiedzie od SDKPiL, KPP przez Klub Krzywego Koła, KSS KOR, aż do współczesnego dworu Adama Michnika, razem z całującymi jego nagie stopy faryzeuszowskimi dworzanami Iwińskim, Kwaśniewskim, całym SLD, LiD, PO i podobnych już jawnie działającym żołnierzy w rodzaju Grabarczyka, Pitery lub Zdrojewskiego, gotowych do tradycyjnej dla nich gry w zaparte, zwanej „omertą”.
Konkretna struktura konsolidowania się środowisk różnych układów patroszących Polskę, jest mocno uzależniona od konkretnego przebiegu reformy lat 1989/1990. Wyraźne ośrodki konsolidowania się gniazd grabieżców, bezpośrednio wynikają z faktycznego przebiegu zdarzeń historii gospodarczej i politycznej III RP.
______________________________________________________________________
To co powyżej było pisane prawie trzy lata temu. Fragment odnoszący się do tej "gottwaldowskiej" linii dotyczy tych samych osób i tej samej historii, od Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności przez Klub Krzywego Koła, KOR, aż do Agory.
Helena Łuczywo, Adam Michnik, to nie tylko koleżanki i Koledzy szkolni z Gottwalda, ale to samo środowisko rodzin z bardzo długoletnią tradycją komunistyczną, wywodzącą się jeszcze z czasów SDKPiL. Rodziny komunistycznej arystokracji dziedzicznej, z dziada pradziada.
Przypuszczam, że Adam Michnik od dziecka był bardziej wiarygodny i godny absolutnego zaufania niż sam W. Lenin, czy Wojciech Jaruzelski. No chyba, że ten ostatni jest biologicznym synem Budionnego. Polecam mój tekst, który powinien być do znalezienia w google pod hasłem "śledzik remoulade". Zaraz to sprawdzę.
michael
10. No i znalazłem: - "Śledzik remoulade"
Gdzieś w czeluściach książki Waldemara Łysiaka "Rzeczpospolita Kłamców - Salon" jest informacja, nie chce mi się jej szukać, by zacytować ją dokładnie. Oto ona:
- Ile czasu potrzebował Antoni Słonimski, by ZORGANIZOWAĆ Adamowi Michnikowi konsultację z Enrico Berlinguerem, w jakieś nagłej sprawie?
- Dwie doby, coś koło tego i Pan Adam już był na spotkaniu w Rzymie. Koniec streszczenia. Myślę, że więcej mieli chłopcy kłopotu ze zorganizowaniem podróży, niż z samą audiencją u europejskiego gen-seka. A paszport?
Przecież pan Adam był wtedy twardym opozycjonistą w PRL! Ale nie antykomunistą, … , był „rewizjonistą”, chyba już wtedy myślącym o nowej potędze nowego komunizmu. I fragment notki biograficznej Berlinguera:
...od 1972 roku Sekretarz Generalny Włoskiej Partii Komunistycznej... Współtwórca doktryny EUROKOMUNIZMU... Dla kogo SEKRETARZ GENERALNY WŁOSKIEJ PARTII KOMUNISTYCZNEJ może znaleźć czas NATYCHMIAST, gdy ten ktoś potrzebuje konsultacji? Chyba tylko dla conajmniej równego sobie! Adam Michnik, równy między gen-sekami!
Są pytania?
michael
11. Michaelu
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
12. A opisaliśmy Marylu, opisaliśmy mnóstwo i jak czas pokazał,
cholernie trafnie. Jak widzisz, robię teraz z tego skróty w pastylkach, amunicję użytkową przyrządzam, bo teraz mamy, po nowym roku już kolejną kampanię wyborczą za pasem. Czas nam do akcji się zbierać, narzędzia szykować.
michael
13. Czas nam do akcji się zbierać, narzędzia szykować.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
14. Ale są w strachu, bardziej niż kiedykolwiek. Mają armaty,
ale ich armia to gównojady jak widać, a ich elity pożal się Boże, też mimo ducia i trucia w trąby, jedynie obrzydzenie już zaczynają pobudzać. Napisałem gdzieś niedaleko o ciekawym uzasadnienu wydłubania Andrzeja Olechowskiego. Stało się tak, ponieważ okazało się, że szanowny Donald T. jest za durny, aby zrozumieć gdzie trawa na jego pastwisku rośnie. Zaraz znajdę ten fragment i tutaj wkleję.
michael
15. A oto ten fragment:
"Konstytucja oligarchicznej kleptokracji jest niesłychanie wrażliwym mechanizmem, wystarczy nieumiejętne potrącenie i złoty cielec może się posypać. Może dlatego, gdy tylko Donald Tusk, zaproponował zamiar porobienia drobnych korekt w Konstytucji, natychmiast poważnie naruszył poparcie swoich mocodawców. Obawiam się, że kleptokracja doszła do przekonania, że jest jednak trochę za głupi, jak na swoję zadanie. Nie kuma o co biega. Może to właśnie wyjaśnia nagłą aktywność Andrzeja O." Za moment dołożę link: http://blogmedia24.pl/node/23344#comment-69187
michael
16. jak się zostaje mecenasem sztuki w Polsce
Jerzy Starak. Pięknoduch biznesu
http://biznes.newsweek.pl/jerzy-starak-biznesmen-i-mecenas-sztuki-na-new...
Na wernisażu wystawy poświęconej twórczości Tadeusza Kantora, 3 grudnia, nie było kamer telewizyjnych ani tłumu celebrytów. Gospodarz – właściciel największego w kraju biznesu farmaceutycznego i jeden z najzamożniejszych Polaków – nie przepada za błyskiem fleszy i imprezami z pompą. Do galerii Spectra Art Space w warszawskiej siedzibie swojej firmy zaprosił głównie znajomych ze świata biznesu i sztuki. Byli m.in. Zbigniew Niemczycki z żoną, Iwona Büchner, Grażyna Walter, Hanna Bakuła, Andrzej Pągowski i Feliks Falk. (..)Gdy rozmowa schodzi na tematy biznesowe, 67-letni przedsiębiorca zaczyna cedzić słowa. Na jego opalonej twarzy powoli gaśnie ujmujący uśmiech, o którym dyrektor Teatru Wielkiego i były minister kultury Waldemar
Dąbrowski nie bez racji powiedział, że to uśmiech człowieka, który „ma 300 słonecznych dni w roku”. To nawiązanie do Włoch, gdzie Starak spędza niemal każdą wolną chwilę.
Ale gdy tylko wracamy do tematów związanych ze sztuką, znów jest rozpromieniony i wylewny. Jakby to była jego prawdziwa pasja i sens życia.(..)
W kolekcji Anny i Jerzego Staraków są już setki prac kilkudziesięciu artystów – głównie malarstwo, ale też rzeźby, od Igora Mitoraja po Magdalenę Abakanowicz, i fotografie, np. Ryszarda Horowitza. Gromadzeniu dzieł sztuki poświęcają coraz więcej czasu. – Jeździmy z żoną regularnie na targi sztuki do Bazylei czy Londynu.
Od kilku lat staramy się również nie omijać Biennale w Wenecji oraz innych ważnych wydarzeń w sztuce na świecie – mówi Jerzy Starak.
Szefowie czołowych domów aukcyjnych twierdzą, że państwo Starakowie należą do ich klientów, choć często biorą udział w aukcjach anonimowo, co jest powszechne na rynku sztuki. Polują nie tylko na polskie płótna, rysunki, rzeźby czy fotografie. Mają w zbiorach też np. zdjęcia Marilyn Monroe ze słynnej „czarnej sesji” Miltona H. Greene’a z wiosny 1956 roku.
Mają one arcyciekawą historię, bo po śmierci Greene’a należały kolejno do City National Bank w Charleston, do greckiego finansisty Dino Matingasa, wreszcie przez prawie dwie dekady do naszego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ), pamiętnego z największej
w III RP afery z defraudacją publicznych pieniędzy, z którym Matingas robił mocno niejasne interesy.
W całej kolekcji Greene’a zdjęć Monroe jest kilkaset, a oprócz nich są też fotografie innych amerykańskich gwiazd (np. Audrey Hepburn, Franka Sinatry i Grace Kelly). Likwidator FOZZ wystawił kolekcję na głośnej aukcji w listopadzie zeszłego roku w Warszawie, a w lutym tego roku kilka zdjęć gwiazdy filmowej pojawiło się na Bobrowieckiej. Państwo Starakowie wzbogacili nimi wystawę „Poza czasem”, zorganizowaną przez ich fundację, a promującą twórczość sześciu młodych artystek – malarek i fotograficzek.(..)
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
17. z archiwum III RP
Amnezja ? Kulczyk, Kuna, Baranina, Ałganow, układ wiedeński . Afera paliwowa, mafia. Lobbysta.
http://blogmedia24.pl/node/30829.
Ludzie Wprost - Jerzy Starak
Pod koniec lat 80. do należącego do Staraka Comindeksu, jednej z pierwszych firm polonijnych, zgłosili się przedstawiciele Colgate-Palmolive z propozycją ...
Jerzy Starak - Lista Najbogatszych 2013 - 100 Najbogatszych Polaków
14 lut 2013 - Jerzy Starak w rankingu 100 Najbogatszych Polaków 2013 Forbes Jerzy Starak, Anna Woźniak-Starak na liście Najbogatszych Polaków 2013 ...
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
18. To te nieformalne de facto
To te nieformalne de facto towarzystwa, pozostające
poza demokratyczną kontrolą, decydowały, kto zrobi karierę w biznesie i –
do niedawna – w polityce.
O takim "towarzystwie" mówili Rywin z Michnikiem, gdy padła słynna
propozycja łapówkarska – 17,5 mln dol., którą poprzez Rywina składała
Agorze "grupa trzymająca władzę". Wymieniali ludzi z "towarzystwa"
skupionego wokół "Smolnej" (Lech Nikolski, Aleksandra Jakubowska), ale i
"Ordynackiej" (Robert Kwiatkowski). Oba "towarzystwa" w walce o
telewizję i Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne zwarły wówczas szyki z
towarzystwem Agora-Gottwald. Bo oprócz grupy Agora, istnieje
"towarzystwo" Agory, dawnych licealistów "Gottwalda".
Koledzy z Gottwalda
Korzenie tego "towarzystwa" nie wywodzą się z okresu Solidarności, więzy
między jego nieformalnymi członkami zawiązano jeszcze w czasach szkoły
średniej, w większości w latach 60. i 70., w liceum im. Klementa
Gottwalda (czeskiego komunisty) przy ul. Nowowiejskiej w Warszawie (dziś
nosi ono imię Staszica). Utworzono je w 1951 r. Było to jedyne wówczas
liceum w Warszawie, gdzie nie było religii. Chodziły do niego przeważnie
dzieci stalinowskich aparatczyków, prokuratorów wojskowych, oficerów
politycznych, zamieszkujących pobliskie wojskowe bloki w rejonie ulic
Nowowiejska, Piękna, Filtrowa. Najważniejsza była niespotykana w
zwykłych polskich szkołach specyficzna jednolitość
społeczno-materialno-światopoglądowa środowiska uczniowskiego: większość
dzieci była z domów komunistycznych, często związanych rodzinnie lub
środowiskowo z komunistycznym establishmentem. Dzieci te nie chodziły do
kościoła, a ich status społeczno-materialny był stosunkowo wysoki.
W Gottwaldzie powstał Klub Poszukiwania Sprzeczności. Należeli do niego
m.in. Adam Michnik, Helena Łuczywo, Jan Lityński, Jan Tomasz Gross
(autor znanej książki "Sąsiedzi"), Seweryn Blumsztajn, Józef Zieleniec
(późniejszy minister spraw zagranicznych Czech w latach 90. w rządzie
Vaclava Klausa) czy Józef Blass, późniejszy prezes funduszu emerytalnego
w USA. Klub Poszukiwaczy Sprzeczności – nieformalny klub dyskusyjny
członków ZMS, został założony w 1962 r. przez Adama Michnika. Część
bywalców znała się jeszcze z okresu, kiedy należeli do kręgu drużyn
walterowskich (tzw. czerwone harcerstwo), któremu patronował Jacek
Kuroń. "Walterowcy" to potoczna nazwa powstałej w 1955 r. organizacji
młodzieżowej, nazwanej od nazwiska Karola Świerczewskiego Hufcem
Walterowskim. Miała ona na celu stworzenie w Polsce drużyn na wzór
radziecki. Młodzież wychowywana w tych hufcach została odcięta od
tradycji przedwojennego skautingu. Drużyny walterowskie były używane
m.in. podczas akcji tzw. rozkułaczania zamożniejszych chłopów.
Do Gottwalda chodziły tak znane osoby jak prof. Michał Kleiber (były
minister nauki i informatyzacji), Wanda Rapaczyński (wówczas Gruber),
prezes Agory, Jerzy Woźnicki (były rektor Politechniki Warszawskiej),
Józef Wajncier (dziś Wancer) – obecny prezes zarządu BPH PBK, który,
podobnie jak wielu gottwaldowców, wyjechał z Polski w 1968 r., Marek
Borowski, Karol Modzelewski, Allan Starski – scenograf, zdobywca Oscara.
Niektórzy z wychowanków liceum działali potem w środowisku KOR i
Solidarności. Dziś część z nich skupia się wokół Agory.
Niedawno gazeta "Puls Biznesu" opisała podejrzane transakcje absolwenta
Gottwalda, Józefa Blassa. Blass był konsultantem, któremu amerykański
GTech za zdobyty w 2001 r. wart blisko 300 mln dol. kontrakt z
Totalizatorem Sportowym zapłacił 20 mln dol. "Puls Biznesu" ujawnił, że
"w stanie Teksas prowadzone jest śledztwo w sprawie dziwnych umów
konsultingowych, podpisywanych na świecie przez GTech, lidera na rynku
systemów informatycznych dla branży hazardowej. Największą umowę
podpisano z Józefem Blassem, bliskim znajomym Wiktora Markowicza,
założycielem i byłym prezesem GTechu (obaj są matematykami, wyjechali z
Polski w latach 60.). Umowa dotyczy doradztwa przy zdobyciu przez GTech
dziesięcioletniego kontraktu na obsługę online sieci lottomatów
państwowego Totalizatora Sportowego".
Amerykanie sprawdzają, za co GTech zapłacił Blassowi 20 mln dol.
Kluczową informacją może okazać się dotarcie do dwóch ludzi, których
Blass zatrudnił w naszym kraju do, jak to określił, "monitorowania
polskiego rządu".
Blass zna się dobrze z polskimi politykami zarówno z lewicy, jak i
prawicy, w tym m.in. z Aleksandrem Kwaśniewskim (w 1999 r. Kwaśniewski
wręczył mu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski). W lutym 2006 r.
Blass spotkał się z Lechem Kaczyńskim jako polski emigrant znany z
udzielania pomocy opozycji demokratycznej przed 1989 r. Według "PB"
prezydent Kaczyński poznał Blassa w 1999 r. w USA podczas zorganizowanej
przez Blassa konferencji naukowej poświęconej 10. rocznicy "okrągłego
stołu". Byli na niej m.in. Aleksander Kwaśniewski i Adam Michnik.
W spotkaniu Lecha Kaczyńskiego z Blassem w lutym 2006 r. brał też udział
m.in. prof. Michał Kleiber, były minister nauki i informatyzacji w
rządzie SLD, dziś jeden z doradców społecznych prezydenta Kaczyńskiego.
Kleiber to kolega z klasy Blassa w XIV Liceum im. Klementa Gottwalda.
Jak ustalił "PB", Kleiber i Blass działają w spółce Bunge Mathematical
Institute (BMI), polskiej placówce naukowej założonej w marcu 2006 r.
przez Bunge, największego na świecie producenta tłuszczów roślinnych –
choć Kleiber zaprzecza, że łączą ich jakieś interesy. W Polsce Bunge
jest większościowym akcjonariuszem Kruszwicy, ma też 50 proc. udziałów w
Ewico (dawnej Kamie Foods). Wkrótce dzięki fuzji z kontrolowanymi przez
Jerzego Staraka (też absolwenta Gottwalda) Olvitem i Olvitem-Pro
koncern utworzy największą w Polsce firmę produkującą tłuszcze roślinne z
przychodami ponad 1,5 mld zł.
Prezesem spółki jest Michał Kleiber, a szefem rady nadzorczej Józef
Blass. Jak pisze "PB" na stronie internetowej, brat Józefa Blassa, Piotr
(wyjechał z Polski w 1968 r., dziś wykłada w USA matematykę), były
niezależny kandydat na gubernatora Florydy, wymienia Michała Kleibera w
gronie kilkunastu najbliższych "przyjaciół i współpracowników" rodziny
Blassów, obok m.in. Jana Lityńskiego i Marka Borowskiego.
Ordynacka – reaktywacja
Najgłośniej w ostatnich latach było o Stowarzyszeniu Ruchu Studenckiego
Ordynacka. Zostało ono zarejestrowane w 2001 r. Liczy 5 tys. członków, w
większości byłych działaczy Zrzeszenia Studentów Polskich. Członkami
Ordynackiej są m.in. były prezes TVP Robert Kwiatkowski, Krzysztof
Szamałek – były minister ochrony środowiska, Ryszard Kalisz czy Józef
Oleksy. Legitymacja nr 1 należy do Aleksandra Kwaśniewskiego.
Stowarzyszenie, jak obliczył jego przewodniczący Włodzimierz Czarzasty,
wystawiło w ostatnich wyborach samorządowych ponad 300 kandydatów.
Ludzie Ordynackiej kandydowali również na prezydentów miast: Michał
Zaleski – wygrał w Toruniu, Tadeusz Jędrzejczak, już po raz drugi – w
Gorzowie Wlkp., Marek Szczerbowski – przegrał w Katowicach.
Stowarzyszenie poparło też kilku kandydatów z PSL i PO.
Ordynacka powołała kilkunastu rzeczników, stanowiących rodzaj gabinetu
cieni. Za sprawy związane z obroną narodową odpowiada Andrzej Karkoszka,
za sprawy wsi – Andrzej Śmietanko, za gospodarkę – Leszek Juchniewicz i
Marek Gaj, za sprawy zagraniczne i europejskie – Sergiusz Najar, za
kulturę – Jan Wołek, za media elektroniczne – Robert Kwiatkowski, za
politykę regionalną – Jan Rymarczyk, za ochronę środowiska – Krzysztof
Szamałek, za służbę zdrowia – Wojciech Pawłowski.
Niedługo ma rozpocząć działalność Rada Senatorów Stowarzyszenia, której
przewodniczy były premier Józef Oleksy. Do Rady należą m.in. Aleksander
Kwaśniewski, Marek Belka, Włodzimierz Cimoszewicz, Stanisław Ciosek,
Wiesław Kaczmarek, Grzegorz Kołodko, Krystyna Łybacka, Jacek Piechota,
Marek Siwiec i Danuta Waniek. To najbardziej znani członkowie
Ordynackiej. Wszystkich łączy zdawałoby się drobny szczegół –
działalność w latach studenckich w ZSP lub SZSP. Ludzie z Ordynackiej
trzymają się razem i udało im się, jak żadnej innej grupie studenckiej,
zajmować wiele kluczowych stanowisk w państwie, biznesie, mediach. W
otoczeniu byłego prezydenta było 12 osób z Ordynackiej, m.in. Marek
Siwiec, Włodzimierz Cimoszewicz, Grzegorz Kołodko, Wiesław Kaczmarek,
Danuta Hubner, Marek Belka, Jacek Piechota; w Sejmie i agencjach
rządowych 13, m.in. Ryszard Kalisz, Józef Oleksy, Zbigniew
Siemiątkowski. Członkowie Ordynackiej byli we władzach mediów (Robert
Kwiatkowski, Włodzimierz Czarzasty, Danuta Waniek) i w Radzie Polityki
Pieniężnej (Dariusz Rosati, Grzegorz Wójtowicz). Byli marszałkami Sejmu,
ministrami (Józef Oleksy, Sławomir Cytrycki, Jerzy Hausner), szefami
spółek skarbu państwa – Orlenu, KGHM, Poczty Polskiej. Stanisław Ciosek
powiedział kiedyś, że "Stowarzyszeniu zawdzięcza wszystko, co osiągnął w
życiu, oprócz żony i dzieci". W Warszawie krążył nawet dowcip: "Jaka
jest najbardziej prestiżowa ulica w stolicy? Ordynacka". Przy tej ulicy
bowiem mieści się siedziba Stowarzyszenia.
Smolna kontra Ordynacka
Przy Ordynackiej "towarzystwo" "Smolna" prezentowało się o wiele
skromniej. "Smolna" to grupa polityków lewicy, wywodzących się z dawnego
Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej z siedzibą przy ul. Smolnej w
Warszawie, której nieformalnym przywódcą jest Leszek Miller. Gdy w 2001
r. Miller został premierem rządu, zaczął się marsz Smolnej do władzy.
Mimo że ludzie z ZSMP założyli swoje stowarzyszenie "Pokolenia" już w
1990 r., mieli mniejszą siłę przebicia w polityce i biznesie niż
Ordynacka. To nieco inne środowisko, różniące się mentalnie od ludzi
Ordynackiej i o nieco mniej prestiżowych kontaktach. W Ordynackiej
obowiązuje "szlachectwo" wyższego wykształcenia, czego nie wymagano od
ludzi ze Smolnej. Studenccy działacze określali się jako liberałowie, o
kolegach z ZSMP mówiąc pogardliwie "aparat".
W ZSMP przy ul. Smolnej karierę zaczynali najbliżsi współpracownicy
Millera: Jerzy Szmajdziński, Krzysztof Janik, Jerzy Jaskiernia, Lech
Nikolski, Marek Dyduch, Zbigniew Sobotka, ale także, jako wyjątek od
reguły, Marek Ungier, najbliższy współpracownik Aleksandra
Kwaśniewskiego. Za czasów premiera Millera ministrem obrony został Jerzy
Szmajdziński, ministrem spraw wewnętrznych Krzysztof Janik, ministrem
referendum unijnego Lech Nikolski, wiceministrem spraw wewnętrznych
Zbigniew Sobotka, skazany potem w aferze starachowickiej.
Niechybnie musiało dojść do starcia interesów Smolnej i Ordynackiej, nie
tylko politycznego. Chodziło także o kąski w biznesie, które każda z
grup chciała zagarnąć dla siebie. Ta wojna przyczyniła się do klęski
wyborczej postkomunistów. Obecnie zwarli oni szyki, przynajmniej
publicznie.
Pawlak, Mazur, "trójkąt Buchacza"
Mniej znacząca politycznie, ale – co bywa niedoceniane – wyjątkowo
dobrze radząca sobie w biznesie jest grupa polityków i (byłych już)
urzędników państwowych, których utożsamia się z osobą Waldemara Pawlaka.
Do nich zalicza się między innymi Zbigniewa Komorowskiego, biznesmena,
współwłaściciela m.in. Bakomy, którą zakładał z Edwardem Mazurem,
domniemanym zleceniodawcą mordu na gen. Papale. Komorowski jest też
potentatem w branży zbożowej. Z Komorowskim i rosyjską firmą Avtoexport
na eksterytorialnych terenach rosyjskich w Warszawie Mazur zakładał też
firmę Abexim, o której pisaliśmy w "GP". Do ludzi Pawlaka zalicza się
Lesława Podkańskiego, byłego PSL-owskiego ministra współpracy
gospodarczej z zagranicą, a także Jacka Buchacza, byłego wiceministra
zdrowia w rządzie Pawlaka, a potem ministra ds. współpracy gospodarczej z
zagranicą w rządzie Oleksego. Zajmował też kierownicze stanowiska w
Związku Spółdzielni Mleczarskich i Juventurze. Ministra Podkańskiego
kojarzy się z dziwnymi powiązaniami wokół Agencji Rozwoju Gospodarczego
(później Polskiego Funduszu Gwarancyjnego). Wprowadził on do niej akcje
państwowych firm, przez co skarb państwa utracił nad nimi kontrolę.
Współpracował z prywatnym inwestorem Piotrem Bykowskim, który na tej
współpracy zarabiał krocie. Buchacz kontynuował politykę Podkańskiego.
Nie zlikwidował Agencji Rozwoju Gospodarczego, której podstawy prawne
kwestionowała Najwyższa Izba Kontroli. W latach 1998–1999 r. NIK
przeprowadziła kontrolę działalności spółek z udziałem mienia skarbu
państwa za okres 1995–1998 r., w tym spółek Chemii Polskiej i Ciechu.
Jak ustalili kontrolerzy, były minister ds. współpracy gospodarczej z
zagranicą Jacek Buchacz niezgodnie z prawem, łamiąc uchwały Rady
Ministrów z 17 grudnia 1996 r., wniósł do trzech spółek majątek o
łącznej wartości 545 mln zł – były to: Polski Fundusz Gwarancyjny SA,
Międzynarodowa Korporacja Gwarancyjna sp. z o.o., i Chemia Polska sp. z
o.o. (tzw. trójkąt Buchacza). – Układ właścicielski został tak
utworzony, że skarb państwa utracił kontrolę nad majątkiem o wartości
545 mln zł. Trójkąt posiadał wzajemne większościowe pakiety udziałów.
Skarb państwa nie miał w zarządzie i w radzie nadzorczej swoich
przedstawicieli. Jednocześnie utracono kontrolę nad akcjami spółek
central handlu zagranicznego: Elektrim SA, Uniwersal SA, BRE SA, Agros
Holding SA, Animex SA, Unitra SA. Podejrzewam, że działania te były
ochraniane przez służby specjalne i polityków. Uniemożliwiły one
utworzenie Funduszu Gwarancji Eksportowych i rozwój polskiego eksportu –
mówi poseł niezależny Zygmunt Wrzodak.
Pawlaka i ludzi z jego otoczenia Andrzej Lepper obarczał winą za to, że
przyglądali się bezczynnie prywatyzacji sektora rolno-spożywczego,
niszczeniu PGR-ów, a nawet sami "brali udział w zdobywaniu majątku
sektora rolno-spożywczego". To PSL, zdaniem Leppera, ponosiło winę za
upadek polskich cukrowni, Lesław Podkański – za prywatyzację przemysłu
tłuszczowego, a Pawlak i Kalinowski za przejęcie zakładów zbożowych.
Autor:
Leszek Misiak
Źródła:
Gazeta Polska
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
19. cyngiel Wojciech Czuchnowski
atakuje w obronie funkcjonariuszy i agentów WSI
http://wyborcza.pl/1,75478,15274316,Raport_Macierewicza_klamliwy__ale_po...
Tymczasem według prokuratury raport to zaledwie "dokument analityczno-ocenny bez waloru jednoznacznie rozstrzygającego". "Jest dokumentem ze swej istoty, ale treści w nim zawarte są pozbawione znaczenia prawnego" - ocenia śledczy.
Przypomina również, że przestępstwo poświadczenia nieprawdy ma charakter umyślny, a Macierewicz był przekonany, że pisze prawdę. Trzeba by mu zatem udowodnić, że kłamiąc, miał tego "pełną świadomość".
Fikcja "wieczystej ochrony"
Z umorzenia wynika jeszcze jeden wniosek, smutny dla osób, które liczyły na ochronę, gdy pracowały w polskich służbach specjalnych lub współpracowały z nimi. "Wieczystą ochronę" ich danych zakłada ustawa o ochronie informacji niejawnych, której założeniem jest zapewnienie bezpieczeństwa funkcjonariuszom i agentom służącym państwu polskiemu.
Ujawnienie ich stanowi przestępstwo ścigane z urzędu. To też było elementem doniesienia na Macierewicza, bo raport wymienia nazwiska funkcjonariuszy operacyjnych i osób, które pomagały WSI. Prokuratura uznała, że nie jest to przestępstwo, bo ważniejsza od tych przepisów była ustawa o raporcie i jego publikacji. Dla ustawy zabezpieczającej dane funkcjonariuszy i współpracowników stanowiła ona tzw. lex specialis. Oznacza to, że można innym przepisem znieść ochronę, która, jak się okazuje, wcale nie jest wieczysta.
Umowy dotyczące tłumaczenia zostały podpisane w marcu oraz czerwcu
2007 roku, już po odtajnieniu raportu dot. weryfikacji WSI. Również
rewelacje dotyczące tłumaczki nie znajdują potwierdzenia w materiałach,
do jakich dotarła „Rzeczpospolita”.
Temat
montowany propagandowo. Czy kiedykolwiek ktoś z mainstreamu dociekał,
czy poseł Komorowski głosując przeciw rozwiązaniu WSI zdawał sobie
sprawę z ryzyka?
Czy ktoś słyszał, by red. Żakowski kiedykolwiek domagał się
wyjaśnienia, dlaczego w III RP przez lata tajnymi służbami wojska
kierowała grupa podwyższonego ryzyka?
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
20. Komorowski o
Prezydent: Państwo wygra wyścig z czasem
Jestem przekonany, że państwo polskie wygra wyścig z czasem - mówił
prezydent Bronisław Komorowski w programie "Fakty po Faktach" odnosząc
się do zbliżającego się opuszczenia zakładu karnego przez jednego z
najbardziej niebezpiecznych przestępców
Komorowski o prokuraturze
Prokurator generalny Andrzej Seremet odpowiada za to, jak funkcjonuje Prokuratura Generalna, a ta nie funkcjonuje dobrze - powiedział Komorowski. Prezydent dodał, że jest zwolennikiem jak najgłębszej reformy prokuratury.
- Prokurator generalny odpowiada za to, jak funkcjonuje Prokuratura Generalna. Prokuratura Generalna nie funkcjonuje, w moim przekonaniu, dobrze. Chyba takie zdanie ma (też) pan premier, skoro nie skwitował sprawozdania rocznego. I warto te mankamenty starać się naprawić, wyeliminować - powiedział Komorowski w TVN24, pytany, czy Andrzej Seremet jest dobrym prokuratorem generalnym.
Według prezydenta sygnałem, że "coś nie działa", jest m.in. to, że "w niektórych sytuacjach widać ogromną wstrzemięźliwość prokuratury". "Na przykład jest przedziwne zjawisko, że sprawy pana Antoniego Macierewicza, które (...) w sądach powszechnych są przegrywane przez państwo polskie i państwo polskie płaci coraz większe odszkodowania za decyzje Antoniego Macierewicza. W tych samych sprawach prokuratura umarza te kwestie. Coś tu nie gra. Jeżeli sądy zasądzają odszkodowania od współczesnego państwa polskiego za decyzje wcześniejsze, a prokuratura w tych samych kwestiach umarza, to znaczy, że coś tu systemowo nie gra" - powiedział. Jak dodał, jest to dla niego sygnał, że "prokuratura nie jest pozbawiona poważnych mankamentów różnorakiej natury".
"Koniecznie konsultowany"
Komorowski był też pytany o trwające prace nad reformą Prokuratury Generalnej oraz o to, że prokurator generalny narzeka, iż prace te nie są z nim konsultowane. "Trochę w życiu reformowałem, głównie siły zbrojne i wiem, że żadnej reformy, która by była konsultowana ciągle z tym, który ma podlegać tej reformie, nigdy się nie przeprowadzi" - podkreślił Komorowski. Jak dodał prezydent, osoba, której reforma dotyczy zawsze jest zainteresowana tym, aby spowolnić prace nad nią.
Prezydent zaznaczył, że "nie robiłby bożka z tego, że (projekt ustawy) musi być koniecznie konsultowany cały czas". - Był etap konsultacji, jest etap decyzji politycznych - podkreślił.
Komorowski: Ustawa o prokuraturze ma kształt z czasów stalinowskich
Komorowski wyjaśnił, że obecna ustawa o prokuraturze jak i sama
instytucja "ma kształt z czasów stalinowskich z roku 1950". - Ja jestem
zwolennikiem jak najgłębszej reformy - powiedział prezydent.
Jednocześnie odniósł się do słów Prokuratora Generalnego Andrzeja
Seremeta, który skarżył się w ubiegłym tygodniu, że reforma tej
instytucji nie jest z nim konsultowana. Komorowski, który niegdyś
odpowiadał za modernizację służb zbrojnych zauważył, że "żadnej reformy,
która ma być konsultowana z tym, który ma jej podlegać, nigdy się
nie przeprowadzi".
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
21. Wściekła obrona WSI w
Wściekła
obrona WSI w wykonaniu resortowych mediów. I ohydny atak na śp. Lecha
Kaczyńskiego: "Czy w rozmowie między prezydentem i Seremetem nie padły
jakieś zobowiązania?"
Paradowska: "Jak sobie wyobrażę wielogodzinne tyrady Macierewicza,
to być może nie warto mu stwarzać okazji rozwijania kolejnych
spiskowych teorii. (...) Seremet nie musiał się przestraszyć paru
prawicowych pisemek..."
Fot. wPolityce.pl/tvn24
Jest taki temat w prorządowych mediach, który
powoduje olbrzymie emocje. Nie mylą się państwo - jest nim sprawa
Wojskowych Służb Informacyjnych, ich likwidacji oraz postaci Antoniego
Macierewicza. To dlatego gen. Dukaczewski jest tak często
zapraszany jako niezależny ekspert, a sam TVN każdy temat związany z WSI
pokazuje tak, by widz nabrał jedno wrażenie - decyzja o likwidacji była
niesłuszna, szkodzi państwu, a Macierewicz powinien zostać ukarany.
CZYTAJ TAKŻE: Gen.
Dukaczewski zatroskany o polskie służby specjalne: "Nie wyczyszczono
tych struktur po IV RP... Bagaż, który zostawiła IV RP, nie został
rozpakowany"
"Fakty" natychmiast wyczuły wiatr, który pozwolił na kolejny odcinek
obrony dawnego porządku. Sygnał dał oczywiście prezydent Komorowski,
który otwarcie zaatakował Andrzeja Seremeta i prokuratorów za decyzje w
sprawie Macierewicza.
CZYTAJ WIĘCEJ: Komorowski krytykuje Seremeta za wygrane procesy Antoniego Macierewicza. "Coś tu nie gra"
O wprowadzenie do tematu zadbała Justyna Pochanke:
- rozpoczęła materiał w "Faktach".
A dalej całą sprawą zajął się niezawodny Jakub Sobieniowski. Cyngiel
tefałenowskich serwisów "informacyjnych" zajął się tematem należycie.
Rozpoczął od wstępu:
- mówił reporter TVN.
A potem już poszło. O opinie do całej sprawy poproszono Leszka
Millera (!), Janusza Palikota (!!!) oraz Rafała Grupińskiego. Wszyscy
zgodnie przyznawali, że Macierewicz powinien odpowiedzieć za swoje
działanie.
Miller:
Palikot:
Grupiński:
Zdania te skonfrontowane z krótką wypowiedzią Adama Hofmana, który
mówił, że "Macierewicz należał zawsze do tych, którzy uważał, że
Resortową Polskę należy znieść". Okraszone zresztą od razu komentarzem
Sobieniowskiego - że hasło "resortowa Polska" ma posłużyć partii
Jarosława Kaczyńskiego w kampanii i uzyskać odzew jak "Ubekistan",
"Kondominium" oraz 'Polska Solidarna".
Do tego odpowiednie wypowiedzi prawników w sprawie statusu, jaki miał Macierewicz jako likwidator WSI:
Prof. Chmaj konstytucjonalista:
Ćwiąkalski:
Stępień:
Sobieniowski nie pozostawia zresztą wątpliwości i sufluje
prokuratorom zdanie Jarosława Kaczyńskiego z 2007 roku, które mogliby
(powinni?!) wykorzystać. A następnie - jeśli ktoś ciągle jeszcze
się waha w całej sprawie - zdanie prezydenta Komorowskiego.
Bezstronnego arbitra, niemającego nic wspólnego z kwestią WSI.
- irytował się prezydent, zresztą też w rozmowie z TVN.
CZYTAJ TAKŻE: Są
ludzie, którzy mówią, że mamy prezydenta z WSI, że jest on człowiekiem
tych ciemnych służb, że reprezentuje wpływy Moskwy. Ale to ludzie źli,
mali i podli
Reporter "Faktów" dzielnie podsumowuje całą sprawę:
- mówił wyraźnie zadowolony z siebie.
W sukurs "Faktom" przychodzi dziś "Gazeta Wyborcza", TOK FM i ich naczelni komentatorzy:
Wojciech Czuchnowski, Paweł Wroński i Janina Paradowska. Dziennikarka
postkomunistycznej "Polityki" nie ma wątpliwości, że polityk PiS
powinien odpowiedzieć za działania podejmowane jako likwidator WSI.
- mówiła w TOK FM.
Paweł Wroński z "Gazety Wyborczej" dodawał:
- pieklił się dziennikarz "GW", dodając, że cała komisja śledcza
powinna być wymierzona w Jarosława Kaczyńskiego i decyzje prezydenta
Lecha Kaczyńskiego.
A Czuchnowski w na łamach wspomnianej gazety irytował się:
- ocenia.
Zabrakło tylko opinii gen. Marka Dukaczewskiego. Ale przecież tak często jest zapraszany do TVN, że i to niedopatrzenie da się nadrobić.
svl, tvn24, "Gazeta Wyborcza", TOK FM
Paradowska: "Jak sobie wyobrażę tyrady Macierewicza, to..."
Janina Paradowska jest przekonana, że umorzenie śledztwa w sprawie
nieprawidłowości przy tworzeniu raportu z weryfikacji Wojskowych Służb
Informacyjnych to wielka wpadka prokuratury. Szczególnie w obliczu
uzasadnienia tej decyzji. Dokument, którego szczegóły ujawniła "Gazeta Wyborcza", "jest wielkim aktem oskarżenia wobec Macierewicza".
Zdaniem publicystki uzasadnienie pokazuje też słabość
prokuratorów. - Prokuratura uznała, że jako likwidator narozrabiał
niesłychanie, ale skoro nie brał za to pensji, więc podobno nie był
funkcjonariuszem publicznym. Wcześniej sąd uznał, że Antoni Macierewicz
był funkcjonariuszem publicznym. Ale prokuratorzy nie wzięli tego pod
uwagę. Skoro więc organy państwa mają poważny kłopot, to powinno się
powołać komisję śledczą - mówiła Paradowska w "Poranku Radia TOK FM".Mimo negatywnej oceny działalności Macierewicza publicystka ma
wątpliwości. - Jak sobie wyobrażę wielogodzinne tyrady Antoniego
Macierewicza, który ma tę umiejętność wygłaszania zdań, w których nie
stawia ani jednej kropki, więc jedno trwa godzinę, to myślę, że być może
nie warto mu stwarzać okazji do rozwijania kolejnych spiskowych teorii.
Podpisy pod wnioskiem o powołanie komisji śledczej zebrali posłowie Twojego Ruchu.
Czuchnowski: Macierewiczowi nie powinno się upiec
Prokuratura uznała, że Antoni Macierewicz
napisał wprawdzie kłamliwy raport z likwidacji WSI, ale nie może za
niego odpowiadać przed sądem. Czy to tłumaczenie trzyma się kupy? I czy
nie jest to moment, gdy powinna wkroczyć komisja śledcza? - pyta
Wojciech Czuchnowski w "Gazecie Wyborczej".
- Nic tak nie dewastuje życia publicznego jak
bezkarność polityków, którzy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za
swoje działania - stwierdza Wojciech Czuchnowski w "GW". Przekonuje, że
przykładem takiej bezkarności jest "Macierewicz, za rządów PiS
likwidator Wojskowych Służb Informacyjnych i autor raportu o ich rzekomo
przestępczych poczynaniach". Po pięciu latach prokuratura umorzyła
śledztwo w sprawie raportu. Ujawnione przez "Wyborczą" 160-stronicowe
uzasadnienie tej decyzji jest przykładem niezrozumiałej ekwilibrystyki
prawnej.
"W pierwszej części tego dokumentu śledczy
Leszek Stryjewski stwierdza, że Macierewicz, pisząc raport, popełnił
wiele przestępstw, jak podanie nieprawdziwych informacji, naruszenie
dóbr osobistych i pomówienie wymienionych tam osób. Zarazem jednak nie
może za to wszystko odpowiadać, bo nie zrobił tego jako funkcjonariusz
publiczny (nie pobierał pensji), a sam raport nie jest dokumentem "w
rozumieniu Kodeksu karnego" - pisze Czuchnowski.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
22. Zamiast atakować
Zamiast
atakować Macierewicza i Seremeta prezydent Komorowski powinien wydać
biała księgę z aneksem do raportu o WSI. Okazałoby się, co jest prawdą
na jego temat, a co oszczerstwem
Gdyby prezydent opublikował aneks w formie białej księgi, może
udałoby się rozwiać spekulacje na temat tego, jak na początku lat 90.
stracił 260 tys. niemieckich marek inwestując je w piramidę finansową i
czy wojskowe służby pomogły mu te pieniądze odzyskać.
15 stycznia 2014 r. w wywiadzie dla TVN 24 prezydent
Komorowski zaatakował byłego likwidatora WSI Antoniego Macierewicza oraz
prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Sens tego ataku sprowadza
się do tego, co zawiera raport o rozwiązaniu WSI (opublikowany w lutym
2007 r.) oraz aneks do tego raportu (przekazany prezydentowi Lechowi
Kaczyńskiemu w listopadzie 2007 r. i nigdy nie opublikowany).
Prezydentowi Komorowskiemu nie podoba się, że Antoni Macierewicz nie
ponosi karnej odpowiedzialności za przygotowanie obu dokumentów, a
prokuratura podległa Andrzejowi Seremetowi umarza sprawy przeciwko
Macierewiczowi.
Raport znamy, ale zawartości aneksu możemy się tylko
domyślać. Musi być ona „wybuchowa” sądząc po skutkach, jakie wywołuje i
po reakcji prezydenta Komorowskiego. Aneks leży gdzieś w sejfie
jako dokument najwyższej tajności. Jesienią 2007 r. Bronisław
Komorowski bardzo zabiegał o to, by go przeczytać, nawet łamiąc prawo. W
zeznaniach złożonych 24 lipca 2008 r. w prokuraturze (akta PR-IV-X-Ds.
26/07), ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski potwierdza, że
wysoki oficer WSI składał mu propozycję zapoznania się z tajnym aneksem.
Może nadszedł czas, żeby prezydent upublicznił ten dokument w formie
białej księgi. Jeśli są w aneksie informacje, które należałoby utajnić,
niech tak się stanie. Ale wszystko inne mogłoby się stać dostępne dla
opinii publicznej. Skończyłyby się wtedy domysły, oszczerstwa i
spekulacje i dowiedzielibyśmy się, co w aneksie do raportu tak wścieka
prezydenta Komorowskiego.
Dowiedzielibyśmy się też zapewne, dlaczego zeznając w prokuraturze
Bronisław Komorowski „zapomniał” ją poinformować, że w sprawie aneksu
odbył na początku listopada 2007 r. tajne spotkanie z szefem ABW
Krzysztofem Bondarykiem, z p.o. szefa SKW Grzegorzem Reszką, wiceszefem
sejmowej komisji ds. służb specjalnych Pawłem Grasiem i z negatywnie
zweryfikowanym oficerem WSI płk. Leszkiem Tobiaszem. Dowiedzielibyśmy
się, co takiego na tym spotkaniu ustalono, że niedługo po nim zaczęły
się zatrzymania niektórych członków komisji weryfikującej
funkcjonariuszy WSI oraz przeszukania w ich domach, a potem ich
inwigilacja.
Może udałoby się ustalić, co łączyło marszałka Sejmu
Bronisława Komorowskiego z wysokimi oficerami WSI, także tymi szkolonymi
w Moskwie w czasach ZSRR i inwigilowanymi przez ABW pod kątem ich kontaktów z tajnymi służbami Rosji.
Niech prezydent Komorowski wyda białą księgę z aneksem do raportu,
żeby przeciąć spekulacje, iż boi się ujawnienia jego zawartości. Sam
wielokrotnie publicznie przyznawał przecież, że wiedział, iż jest jednym
z „bohaterów” aneksu. Choćby z tego powodu, że był wiceministrem obrony
w rządach Tadeusza Mazowieckiego., Jana Krzysztofa Bieleckiego oraz
Hanny Suchockiej i ministrem w rządzie Jerzego Buzka. I za czasów jego
urzędowania w MON, wokół resortu oraz w wojskowych tajnych służbach
działy się rzeczy, o których „nie śniło się filozofom”.
Gdyby prezydent opublikował aneks w formie białej księgi,
może udałoby się rozwiać spekulacje na temat tego, jak na początku lat
90. stracił 260 tys. niemieckich marek inwestując je w piramidę
finansową i czy wojskowe służby pomogły mu te pieniądze odzyskać.
Rozwiałyby się też zapewne spekulacje, skąd Bronisław Komorowski miał
wówczas tyle pieniędzy. Gdyby ukazała się biała księga, może dałoby się
wyjaśnić, na jakiej podstawie MON użyczył firmie sprzedającej w Polsce
mercedesy budynek przy Krakowskim Przedmieściu, co w tym przedsięwzięciu
robił pewien zaprzyjaźniony z obecnym prezydentem generał i jaki to
wszystko miało związek z popieraną przez Komorowskiego fundacją Pro
Civili, obracającą setkami milionów złotych. Może udałoby się wyjaśnić,
na jakiej podstawie MON, w którym Komorowski był wiceministrem robił
interesy z dilerem Fiata i po co ministerstwu były malutkie auta tej
firmy.
Jeśli opublikowano by białą księgę, może dałoby się wyjaśnić, jakie
związki ma obecny prezydent z udostępnieniem budynków Wojskowej Akademii
Technicznej prywatnej Szkole Wyższej Warszawskiej, opanowanej przez
oficerów WSI. Jest szansa, że wyjaśniłaby się też rola obecnego
prezydenta w oskarżeniu o korupcję przy wojskowych przetargach
wiceministra MON Romualda Szeremietiewa (uniewinnionego po kilkunastu
latach), w wyrzuceniu szefa Departamentu Zaopatrzenia Sił Zbrojnych i
zastąpieniu go oficerem szkolonym w ZSRR oraz o kulisach szybkiego
rozstrzygnięcia krótko potem przetargów wartych prawie 2 mld zł. Może
udałoby się też rozwiać wątpliwości co do roli Bronisława Komorowskiego w
transakcji zakupu w Hiszpanii wojskowych samolotów transportowych CASA.
Pewnie udałoby się też przeciąć spekulacje wokół afer w Agencji Mienia
Wojskowego.
Biała księga pozwoliłaby zapewne wyjaśnić, jakie były związki
Bronisława Komorowskiego z tymi oficerami WSI, którzy proponowali mu
dotarcie do aneksu, z pośrednikami w tej sprawie, z tymi dawnymi
funkcjonariuszami, którzy potem twierdzili, że pomagali mu w politycznej
karierze, czego finałem była prezydentura. Udałoby się też pewnie
przeciąć spekulacje, że wielu znajomych obecnego prezydenta z kręgów
wojska i WSI miało zbyt bliskie związki ze służbami ZSRR, a potem Rosji,
co nawet było przedmiotem działań polskiego kontrwywiadu.
Publikacja białej księgi, nawet z wieloma wyciętymi z ważnych
względów fragmentami, oczyściłaby atmosferę i upewniła Polaków, że ich
prezydent jest postacią całkowicie transparentną. Wtedy Bronisław
Komorowski nie musiałby atakować Antoniego Macierewicza i Andrzeja
Seremeta, bo prawda obroniłaby się sama.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
23. Wojciech Czuchnowski, Paweł Wroński
Komisja śledcza ds. Macierewicza? Jej powstanie coraz bardziej prawdopodobne
Chce jej Twój Ruch Palikota, popiera SLD. Ciepło mówią o tym politycy PO oraz otoczenie prezydenta Komorowskiego. Sekretarz generalny PO Paweł Graś zapowiedział, że decyzja w tej sprawie zapadnie w przyszłym tygodniu.
- Jestem za komisją śledczą w sprawie wiadomego szkodnika - powiedział nam w czwartek szef klubu PO Rafał Grupiński. Dzień wcześniej w TVN 24 stwierdził: - Należy wyjaśnić, w jaki sposób Macierewicz szkodził Polsce.
W piątek za powołaniem komisji opowiedział się szef MSZ Radosław Sikorski. - Głosowałbym za, gdyż ewidentnie normalne procedury państwowe zawiodły. Decyzja prokuratury jest dla mnie niezrozumiała. Macierewicz był wiceministrem obrony, któremu Jarosław Kaczyński przydzielił nadzór nad WSI. Był ewidentnie urzędnikiem państwowym. Nie rozumiem, jak można mówić, że dokument z klauzulą tajności nie był dokumentem, albo, że ktoś, kto dla prezydenta przygotowuje taki dokument, nie jest funkcjonariuszem - oceniał Sikorski, który w rządzie Kaczyńskiego kierował resortem obrony.
Kogo bronią obrońcy WSI? Oni bronią ludzi szkolonych na kursach KGB i GRU. Pijaństwo i inwigilacja były na nich codziennością
Byli oficerowie WSI, pułkownicy Lichocki i Tobiasz, w 2007 roku
wybrali się do Bronisława Komorowskiego z informacją, że rzekomo mogą
kupić aneks do raportu z weryfikacji WSI. Dlaczego właśnie wybrali
ówczesnego posła Komorowskiego spośród 460 posłów?
WSI już „nie ma”, ale ta pozorna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności
(..) oficjalnie mamy co najmniej siedem tajnych służb: Centralne Biuro
Śledcze, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Agencję Bezpieczeństwa
Wewnętrznego, Agencję Wywiadu, Służbę Wywiadu Wojskowego, Służbę
Kontrwywiadu Wojskowego i policję skarbową – a nad nimi wszystkimi unosi
się capo di tutti capi w postaci Wojskowych Służb Informacyjnych,
których wprawdzie już „nie ma”, ale ta pozorna nieobecność jest tylko
wyższą formą obecności.
Wojskowe Służby Informacyjne są bowiem wszędzie, przenikając
wszystkie tkanki naszego demokratycznego państwa prawnego na
podobieństwo raka – z podobnymi zresztą skutkami. Na przykład jeszcze
przed Bożym Narodzeniem doszło do zmiany na stanowisku przewodniczącego
rady nadzorczej spółki Petrolinvest, działającej w sektorze paliwowym.
Po rezygnacji pana Ryszarda Krauzego nowym przewodniczącym został pan
Marcin Dukaczewski, syn pana generała Marka Dukaczewskiego, ostatniego
póki co, szefa WSI. Spółka Petrolinvest kontroluje spółkę Silurian,
będącą posiadaczką kilkunastu koncesji na eksploatację gazu łupkowego w
Polsce. No proszę! Tutaj ekologowie spierają się z modernizantami, czy
eksploatacja tego gazu jest dla środowiska bezpieczna, czy nie, a
tymczasem wszystko, pewnie nawet łącznie z łapówkami, jest już dawno
porozdzielane!(..)
Podobnie i dzisiaj można odnieść wrażenie, że funkcjonariuszom
Wojskowych Służb Informacyjnych znudziły się działania zakulisowe i
zapragnęli ukazać się naszym zdumionym oczom na politycznej scenie w
pełnych światłach rampy. Oto dziwnie osobliwa trzódka posła Janusza
Palikota, którą, mówiąc nawiasem, podejrzewam, iż została wystrugana z
banana właśnie przez tajniaków, właśnie zgłosiła kolejnego oficera
Wojskowych Służb Informacyjnych na stanowisko doradcy sejmowej Komisji
do Spraw Służb Specjalnych.
Nawiasem mówiąc, ta komisja to też kozacki numer; teoretycznie ma ona
kontrolować bezpieczniaków, ale żeby taki jeden z drugim poseł mógł
wziąć w niej udział, musi najsampierw dostać certyfikat dostępu do
informacji niejawnych, które wydaje Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Hi, hi! W tej sytuacji wspomniana komisja jest nie tyle organem
kontrolującym kogokolwiek, co raczej pasem transmisyjnym, za pomocą
którego służby ustawiają swoją agenturę w Sejmie, Senacie i rządzie.
W odróżnieniu bowiem od agentury sprzed roku 1990 agentura aktualna
żadnej lustracji nie podlega, w związku z czym stanowi doskonały
instrument ręcznego sterowania państwem przez bezpiekę, która w ten
sposób okupuje nasz nieszczęśliwy kraj. No dobrze – ale dlaczego
funkcjonariuszy WSI tak przypiliło, że nie zachowując pozorów, wychodzą z
cienia? Warto zwrócić uwagę, że 10 stycznia Sejm uchwalił ustawę o
„bratniej pomocy”, zgodnie z którą członkowie sił zbrojnych państw
trzecich będą mogli oficjalnie uczestniczyć w akcjach pacyfikacyjnych na
terytorium Rzeczypospolitej. Skoro tak, to i Wojskowe Służby
Informacyjne, których na razie jeszcze „nie ma”, też chciałyby wystąpić
jawnie, w cholewach, mundurze i przy orderach.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
24. sprawa Komandosów
Sprawa "komandosów"
ZEZNANIA I ROZWAŻANIA
Poniższy tekst jest oświadczeniem-zeznaniem, znajdującym się w aktach spraw "komandosów" (13 osób skazanych w pięciu procesach "marcowych" w latach 1968-69). Tekst składa się z dwóch części, jedna, utrzymana w stylu zeznania, dotyczy poszczególnych osób i wydarzeń, druga zawiera interpretację wydarzeń marcowych, często powtarzaną później w oficjalnych i półoficjalnych publikacjach komunistycznych.
Tekst ten był jedną z ważniejszych podstaw oskarżenia i znalazł się w aktach wszystkich oskarżonych. Przepisany został na użytek obrony.
Kserokopia części pierwszej dokumentu liczy 51 stron, części drugiej - 47. W publikowanych fragmentach (ponad 1/3 "zeznań" i niespełna połowa tekstu "rozważań") zachowana została pisownia oryginału. Przypisy umieszczone pierwotnie w tekście, ze względów technicznych przeniesione zostały na jego koniec. Słowa słabo czytelne ujęte zostały w nawiasy kwadratowe.
*
Najwcześniej, bo w sierpniu 1966 r. poznałem Adama Michnika. Uwagę zwróciłem na niego jeszcze wcześniej - pierwszy raz w lutym 1965 r. w Zakopanem, kiedy został przyprowadzony przez prof. Leszka Kołakowskiego na sympozjum naukowe pracowników nauki i studentów filozofii i polonistyki poświęcone związkom filozofii z literaturą. Towarzyszyła im wówczas Alicja Lisiecka, krytyk literacki. Drugi raz zetknąłem się z Michnikiem w początkach 1966 r. na terenie kawiarni uniwersyteckiej, po której się kręcił w związku z toczącym się przeciwko niemu postępowaniu dyscyplinarnym. Pamiętam, że związku z tym postępowaniem dyscyplinarnym zapytywałem znajomych, kto zacz ten Adam Michnik i dlaczego wokół tej sprawy robi się tyle hałasu. Z udzielonych mi odpowiedzi wynikało, że jest to "przywódca radykalnej młodzieży" cieszący się zaufaniem i poparciem niektórych profesorów jak np. Zygmunta Baumana i Leszka Kołakowskiego. [...]
Zainteresowanie moje osobą Michnika jeszcze bardziej wzrosło, kiedy dowiedziałem się, że w postępowanie dyscyplinarne przeciwko niemu, ale po jego stronie, zaangażowali się nie tylko prof. Bauman i Kołakowski, ale także prof. Tadeusz Kotarbiński i prof. Maria Ossowska. Osobiście Adama Michnika poznałem pewnej niedzieli w sierpniu 1966 r. w Warszawie za pośrednictwem Kaliny Zemanek, wówczas studentki Wydziału Filozofii UW. Pamiętam, że umówiłem się z nią na spotkanie, na które przyprowadziła Michnika. Zjedliśmy wspólnie obiad w Stowarzyszeniu Dziennikarzy, po czym udaliśmy się do mieszkania Kaliny Zemanek, która wyprawiła małe przyjęcie. W czasie tego przyjęcia, a ściślej pijaństwa przypadliśmy sobie z Michnikiem nawzajem do gustu.
[...] Na drugi lub trzeci dzień po poznaniu Michnika spotkałem go przypadkowo na Placu Trzech Krzyży w towarzystwie młodej dziewczyny, jak się później okazało Barbary Toruńczyk. Ponieważ Michnik powiedział mi, że ma egzemplarz książki Ludwika Flaszena pt. "Głowa i Mur", wycofanej z obiegu przez cenzurę /Michnik miał tę książkę ukraść z mieszkania szefa cenzury Strassera/, postanowiłem udać się do jego mieszkania i pożyczyć książkę. W chwili po naszym przybyciu do mieszkania Michnika zjawiła się tam grupa studentów, w której między innymi znajdował się Gross i Irena Grudzińska. Wybierali się oni do kina lub też gdzie indziej. O tym ostatnim fakcie wspomniałem dlatego, że wywarł on istotny wpływ na moje późniejsze stosunki z "komandosami". Mianowicie zapragnąłem nawiązania bliższych kontaktów z Ireną Grudzińską i dlatego w późniejszym czasie szukałem spotkań z Adamem Michnikiem. Moje zabiegi uwieńczone zostały powodzeniem, ale w następstwie zbliżenia do Ireny Grudzińskiej i pogłębienia przyjaźni z Michnikiem znalazłem się w środowisku "komandosów", które było ich naturalnym środowiskiem. Michnik i Grudzińska nie mówią mi, że istnieje jakaś grupa ludzi wyodrębniona ze środowiska akademickiego /nazwa "komandosi" pojawia się w późniejszym czasie/, gdyż uważają jej istnienie za coś naturalnego, ale ja to prawie natychmiast dostrzegłem. Już w czasie urodzin wyprawionych przez Michnika w październiku 1966 r. stwierdziłem, że młodzi ludzie /w większości studenci/, nazwani później "komandosami" stanowią jakąś specyficzną zamkniętą grupę ludzi o właściwym sobie typie zachowania i więzi towarzyskiej.
W pierwszym okresie moich kontaktów z "komandosami", t.j. do czasu wyjścia z więzienia Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia nie rozumiałem jeszcze w pełni mechanizmów działających wewnątrz tej grupy, w każdym razie dało się zauważyć, że Adam Michnik odgrywał niepodzielnie rolę przywódcy. Bliżej zagadnieniem tym zajmę się w końcowej części moich zeznań. [...]
W marcu lub kwietniu 1967 r. dowiedziałem się od Ireny Grudzińskiej, że "komandosi" zamierzają wysłać list do władz naczelnych ZMS w związku z wydaleniem z szeregów tej organizacji kilku ich kolegów. List ten mieli podpisać wydaleni członkowie, w tej liczbie także Grudzińska. Grudzińska pokazywała mi projekt tego listu i prosiła o pomoc w jego przeredagowaniu, gdyż, jak oświadczyła - w takiej formie nie można go podpisać. Treści tego listu obecnie już nie pamiętam, co zaś do prośby Grudzińskiej, odmówiłem jej spełnienia, tłumacząc, że nie znam statutu ZMS. Wiadomo mi, że Grudzińska z uwagi na rodziców nie podpisała tego listu i w związku z tym naraziła się na nieprzychylną dla niej reakcję środowiska "komandosów". Wiadomo mi, że tłumaczyła się ona ze swojego postępowania przed jednym z "komandosów". Kim był ten przesłuchujący ją "komandos" Grudzińska nie mówiła, jestem przekonany, że był nim Adam Michnik.
Zresztą jeśli chodzi o tego ostatniego, to on sam w późniejszym czasie chwalił się przede mną /dokładnie w maju 1967 r./, że kierował akcją wysłania listu do ZMS. Powiedział mi o tym przy okazji rozmowy o Ewie Zarzyckiej, która jego zdaniem okazała się niepoważną i nieodpowiedzialną. Chodziło o to, że Michnik przez wiele godzin przekonywał ją o konieczności podpisania listu do władz ZMS, ale ona odmówiła. Mówił też, że list ten uważa za dokument wielkiej wagi, ponieważ w przyszłości kiedy zmienią się stosunki polityczne, będzie on świadectwem postawy tej grupy młodzieży.
Jakie były losy listu komandosów do władz ZMS, nie wiem.
W maju 1967 r. na łamach "Współczesności" miała miejsce polemika na temat współczesnego marksizmu zapoczątkowana artykułem Ładosza pt. "Marksiści i niemarksiści". Michnik uznał, że "komandosi" powinni wziąć udział w tej polemice i w związku z tym przy pomocy Jana Grossa napisał artykuł, który zamierzał przy moim poparciu przesłać do "Współczesności". O takich zamiarach zawiadomił mnie Gross, który dał mi także do wglądu wspomniany artykuł. Gross poinformował mnie nadto, że z uwagi na cenzurę artykuł napisany przy jego pomocy przez A. Michnika podpiszą: on, t.j. Jan Gross, Jan Lityński i Irena Grudzińska.
Treści przedstawionego mi przez Grossa artykułu nie pamiętam. Natomiast pamiętam odniesione wrażenie w czasie jego czytania. Mianowicie była to "teoria współczesnego świata", zawierająca recepty na różne problemy ideologiczne, a wszystko na 4. kartkach papieru. Tę koncepcję "otwartego marksizmu" Michnik zamierzał przeciwstawić poglądom Ładosza.
Powiedziałem Grossowi, że artykuł zarówno ze względu na formę jak styl nie nadaje się do druku i ja go nie będę popierał. [...] W lutym 1967 r. jeszcze w czasie trwania akcji petycyjnej w obronie Michnika widziałem tego ostatniego w kawiarni PIWu w towarzystwie Stefana Staszewskiego, Ireny Grudzińskiej i Jana Grossa. Do faktu tego wówczas nie przywiązywałem zbyt dużej wagi. Kawiarnią PIWu zainteresowałem się dopiero w późniejszym czasie, a dokładnie w maju i czerwcu 1967 r., kiedy Michnik zaczął tam często przesiadywać w towarzystwie Stefana Staszewskiego, Antoniego Słonimskiego, Jana Józefa Lipskiego i innych osób, których nazwisk nie znam. Ponieważ w środowisku literackim i artystycznym wspomniany stolik kawiarniany wraz z siedzącymi przy nim osobami /Staszewskim, Słonimskim, Lipskim i innymi/ nazywany był "salonem opozycyjnym w Polsce", radziłem Michnikowi by przestał tam bywać.
Nie znałem tematów rozmów prowadzonych przy tym stoliku, ale z rozmów z Michnikiem wywnioskowałem, że uprawia się tam [kawiarniane politykierstwo], które może wywrzeć ujemny wpływ na tak młodym człowieku jak Adam Michnik.
Po każdej bytności w "salonie opozycyjnym" Michnik dysponował nowymi "informacjami" politycznymi i danymi na temat nowych układów personalnych na ważnych stanowiskach, naszpikowany był "ocenami" przyczyn i skutków zmian.
W końcu maja lub początkach czerwca 1967 r. znalazłem się przypadkowo w tym "salonie opozycyjnym". Mianowicie zajrzałem na chwilę do kawiarni PIWu, w której akurat znajdowało się towarzystwo składające się ze Stefana Staszewskiego, jego żony, dwóch nieznanych mi mężczyzn ze środowiska dziennikarskiego i A. Michnika. Prawdopodobnie z inicjatywy tego ostatniego zostałem zaproszony do stolika. Podczas mojej obecności przy stoliku rozmawiano między innymi o kimś wydalonym z partii, którego nazywano "Puchatkiem".
Siedzący przy stoliku omawiał szczegóły związane z zachowaniem się "Puchatka" przed Komisją Kontroli Partyjnej. W następstwie tej bytności w "salonie opozycyjnym" jak również z późniejszych rozmów z Michnikiem na ten temat, odniosłem wrażenie, że Michnik dopuszczany był celowo przez stałych bywalców salonu do poufałości /np. żonie Staszewskiego mówił po imieniu/. Znali oni słabość Michnika, między innymi jego ambicję wielkości, i starali się wywrzeć na niego odpowiedni wpływ. Wydaje mi się, że Michnik nie zdawał sobie z tego sprawy i próbował mnie zapewnić, że ma własne "ja" i że czasy "Klubu Michnika" się już skończyły, ale nie dało się ukryć, że imponowała mu ta poufałość i dyskusje w jego obecności i z jego udziałem.
W czasie jednego ze spotkań w "salonie opozycyjnym" Antoni Słonimski wręczył Michnikowi egzemplarz napisanego przez siebie poematu /tytułu tego poematu nie pamiętam/, który zaopatrzył własnoręczną dedykacją. Gest ten świadczył o stopniu zażyłości Słonimskiego z Michnikiem i może być przykładem kokietowania tego ostatniego.
Lato 1967 r. jest okresem, w którym pozostaję z Adamem Michnikiem w wielkiej zażyłości. Opowiadał mi on w tym czasie [różne rzeczy] o sobie. Dwie z tych opowieści zasługują na uwagę.
W czasie jednej z rozmów o swej podróży zagranicznej powiedział, że zwiedził wiele krajów i wszędzie przed nim stały drzwi otwarte, co było następstwem listów polecających. Bliższych szczegółów o tych otwartych drzwiach i listach polecających nie podawał. Zauważyłem, że Michnik starał się okrywać tajemnicą szczegóły związane z jego pobytem za granicą, a kiedy coś na ten temat ujawnił, to było to następstwem tzw. wygadania się. Tak np. przy okazji opowieści o jakimś romansie zagranicznym napomknął, że wiódł dysputy w Monachium z Tadeuszem Nowakowskim, pracownikiem redakcji literackiej Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. W innym miejscu, przy innej okazji mimochodem o swojej całonocnej rozmowie w Rzymie ze Zbigniewem Brzezińskim, wówczas ekspertem rządu USA do spraw Europy Wschodniej. [...]
W jednej z rozmów prowadzonych w kawiarni "Świtezianka" Michnik wspomniał, że właśnie w tym lokalu prowadził rozmowę z członkiem KC Franc. Partii Komunistycznej nazwiskiem Vigier. Michnik nie mówił jaki był cel pobytu Vigiera w Polsce, wspomniał natomiast, że omawiali z nim problem nowego typu intelektualistów /tzw. lewicy intelektualnej/, którzy zrodzili się w obu partiach /FPK i PZPR/ oraz problem młodzieży nowego typu, który on /Michnik/ tu w Polsce reprezentuje. Innych szczegółów tej rozmowy nie ujawnił. Wizyta Vigiera miała miejsce na przełomie 1965 - 1966 r. i tłumaczem przy rozmowie był Jan Gross.
W uzupełnienie wynurzeń Michnika o kontaktach zagranicznych pragnę podać to, co usłyszałem od Ireny Grudzińskiej, a mianowicie że na przełomie 1966 -1967 r. bawił w Polsce inny Francuz /ściślej Żyd francuski/, członek jakiejś organizacji studenckiej, mający na imię Charles. Ów Charles miał być swego rodzaju emisariuszem, który z Warszawy przez Pragę jechał na Kubę, a następnie gdzieś jeszcze. W Warszawie Charles bawił kilka dni i prowadził rozmowy z Michnikiem i kilkoma innymi "komandosami" oraz był przez nich podejmowany towarzysko. Co było celem jego przyjazdu do Warszawy oraz treścią jego rozmów z "komandosami" nie wiem.
Od początku moich kontaktów ze środowiskiem "komandosów" stwierdziłem, że darzy on szczególnym szacunkiem Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Nie był to zwykły szacunek, bowiem Kuroń i Modzelewski uchodzili niemalże za mitycznych bohaterów "cierpiących za sprawę". Traktowano ich przy tym jako wodzów, wielkie autorytety i na ich powrót z więzienia czekano z wielką niecierpliwością. Początkowo nie mogłem zrozumieć źródeł tego uwielbienia dla autorów "listu otwartego", gdyż w moim mniemaniu panowie ci nie dokonali naprawdę niczego godnego uwagi. W późniejszym czasie zrozumiałem, że ten mityczny autorytet wynika z emocjonalnego podejścia. Modzelewski i Kuroń byli przecież, jak podkreślano, jedynymi autorami jedynego programu o charakterze opozycyjnym. Na samą treść programu raczej uwagi nie zwracano, przynajmniej do czasu powrotu z więzienia jego autorów. Wydaje mi się nawet, że ten i ów "komandos" nie czytał programu. Nie bez wpływu na postawę "komandosów" miało podejście do tej sprawy środowiska akademickiego, a w szczególności pracowników naukowych. Środowisko to, aczkolwiek w swej większości nie zgadzało się z tezami tego programu i nie traktowało tego programu poważnie, także podkreślało, że Modzelewski i Kuroń "są jedynymi autorami jedynego programu opozycyjnego".
Na uwagę zasługuje postawa niektórych pracowników naukowych UW /kto personalnie nie wiem/, którzy w okresie sprawy Modzelewskiego i Kuronia wbrew zakazowi władz uczelnianych udostępniali "komandosom" do czytania i robienia odpisów tekstu "Listu Otwartego". Nie bez znaczenia pozostawała forma udostępnienia listu - ukradkiem, z podkreśleniem tajemniczości, co całej sprawie nadawało szczególny posmak. O udostępnieniu "Listu Otwartego" "komandosom" dowiedziałem się od Ireny Grudzińskiej, która podkreśliła, że uczynili to poważni [pracownicy naukowi] UW.
Ten bałwochwalczy stosunek "komandosów" do Modzelewskiego i Kuronia sprawił, że jeszcze przed ich poznaniem czułem do nich pewne uprzedzenie. To istotnie zapewne sprawiło w dużej mierze, że w chwili po poznaniu przeze mnie Jacka Kuronia doszło między nami do sprzeczki.
Jacka Kuronia poznałem w końcu maja lub w początkach czerwca 1967 r. w mieszkaniu Aleksandra Perskiego, do którego przybyłem przypadkowo w towarzystwie Ewy Zarzyckiej. U Perskiego zastałem wówczas również Jana Grossa, Seweryna Blumsztajna i Martę Petrusewicz. Odniosłem wrażenie, że odbywało się tam przyjęcie na cześć powrotu Kuronia z więzienia. Do Perskiego przybyłem około godziny 24-ej i pozostałem tam do godziny 2-iej, po czym wraz z innymi, z wyjątkiem gospodarza, ponieważ nie było już tu nic do picia, przeniosłem się do mieszkania J. Grossa.
Już w chwilę po przywitaniu między mną a Kuroniem zapanował stan napięcia. Treści powstałego między nami sporu nie pamiętam, w każdym razie niezależnie od wcześniejszego uprzedzenia do jego osoby, do dyskusji z nim popchnęły mnie jeszcze inne momenty, a mianowicie to, że chciał on uchodzić za ucieleśnienie całego narodu, że w miejsce rozeznania rzeczywistości oferował wiarę w racje moralne oraz to, że wokół swojej osoby wytworzył atmosferę czołobitności. Rozstaliśmy się około godziny 5-ej całkowicie pokłóceni. Od tej pory nigdy między nami niedoszło do zbliżenia. [...]
W tym też mniej więcej czasie, t.j. między 3 a 5 sierpnia 1967 r. ale czy przed poznaniem przeze mnie Modzelewskiego czy też po, tego nie pamiętam, doszło do mojego spotkania z Michnikiem w Al. Ujazdowskich. W czasie tego spotkania Michnik wyraził pogląd, że powinno się podjąć starania zmierzające do konsolidacji "polskiej lewicy intelektualnej". Nie wskazywał on wyraźnie, tzn. nie wyliczał celów politycznych tego przedsięwzięcia, gdyż rozmowa miała charakter ogólny. W każdym razie rozumieliśmy się co do istoty rzeczy, a mianowicie, że chodzi o konsolidację lewicy w celu zabrania przez nią głosu w sprawach społecznych, ideologicznych i gospodarczych. Miał to być szeroki front osób o poglądach uchodzących za opozycyjne. Mówiąc o "polskiej lewicy intelektualnej", mieliśmy na myśli osoby zgrupowane swego czasu wokół tygodnika "Po prostu" oraz w Klubie Krzywego Koła. Personalnie chodziło przede wszystkim o prof. Leszka Kołakowskiego, Wiktora Woroszylskiego, Włodzimierza Brusa, Romana Zimanda oraz adwokata Olszewskiego /imienia jego nie pamiętam; był związany z tygodnikiem "Po prostu"/. Olszewskiego wymienił Michnik, co mnie w pierwszej chwili zaskoczyło, gdyż nigdy przedtem o tej osobie nie słyszałem. Wydaje mi się, że Michnik wymienił wówczas chyba także Janinę Zakrzewską, pracownika naukowego UW.
Pierwszym krokiem integracyjnym miało być wydanie specjalnego numeru "Temps Modernes", całkowicie poświęconego sprawom polskim. W numerze tym miały być wydrukowane artykuły czołowych przedstawicieli "polskiej lewicy intelektualnej". Michnik był zdania, że krok ten spowoduje poruszenie tej lewicy i zmusi ją do zabrania głosu na konkretne tematy, zamiast jak dotąd teoretyzowania w sposób dwuznaczny.
W czasie tej rozmowy nie zastanawialiśmy się jeszcze nad sposobem skłonienia przedstawicieli "polskiej lewicy intelektualnej" do zabrania głosu. Ponieważ projekt ten mi się nie podobał /ja także czułem potrzebę zmuszenia lewicy do działania/, zapytałem Michnika jak sobie wyobraża załatwienie sprawy z "Temps Modernes"? Odpowiedział że tę sprawę on już załatwił lub załatwia. [...] Stwierdzić nie mogę, ale wydaje mi się, że Michnik powiedział, że jestem przewidziany do prowadzenia rozmów z przedstawicielami "polskiej lewicy intelektualnej". Powyższe twierdzenie opieram na fakcie, że w październiku 1967 r. zwrócił się do mnie Jan Gross, który powołując się na moją rozmowę z Michnikiem, zapytał kiedy rozpocznę działania. Nadmieniam jednak, że Michnik nie mówił kto personalnie wytypował mnie do takiej roli, jak również kto poza nim zajmuje się integracją "polskiej lewicy intelektualnej". Okoliczności towarzyszących mojej rozmowie z Grossem nie pamiętam, w każdym razie odbyła się ona z inicjatywy Grossa. Odpowiadając na moje pytanie Jan Gross powiedział, że kontakt z redakcją "Temps Modernes" nawiązała Barbara Toruńczyk w czasie swojego pobytu za granicą i w tej chwili oczekuje na oficjalne potwierdzenie. Jeżeli chodzi o sposób nawiązania kontaktu, to Gross wyjaśnił mi, że Barbara Toruńczyk miała najpierw nawiązać kontakt z członkiem KC FPK Vigierem, który kiedyś bawił w Polsce, a następnie za jego pośrednictwem z członkiem redakcji "Temps Modernes" nazwiskiem Landsberg, lub o podobnym brzmieniu.
Na zapytanie Grossa, kiedy przystąpię do prowadzenia rozmów odpowiedziałem, że najpierw muszę mieć pełny obraz tego przedsięwzięcia, a dopiero potem udam się na rozmowę z poważnymi ludźmi. Nie pamiętam obecnie czy w związku z tą moją wypowiedzią czy też z innego powodu Gross zaprosił mnie na dyskusję o "Temps Modernes" w szerszym gronie, wyjaśniając że wezmą w niej udział poza nim: Adam Michnik, Karol Modzelewski i Jacek Kuroń. Odpowiedziałem, że wezmę udział w tej dyskusji, ale tylko w wypadku, kiedy nie będzie w niej uczestniczył Kuroń. Gross przyrzekł przekazać moją prośbę komu trzeba. Spotkanie w szerszym gronie odbyło się w pierwszych dniach października w moim mieszkaniu i wzięli w nim udział poza mną - Karol Modzelewski, Michnik i Gross.
Zabrałem głos pierwszy i powiedziałem, że skoro mam zwrócić się do określonych osób o wypowiedzenie się na łamach "Temps Modernes", to muszę znać szczegóły związane z tym przedsięwzięciem. Szczególny nacisk kładłem na sposób przesłania artykułów zagranicę. Michnik odpowiedział mi, że nie muszę sobie zaprzątać głowy tą sprawą, gdyż całkowicie biorą ją na siebie. Ponieważ odpowiedź ta mnie nie zadowoliła i ponowiłem pytanie, Modzelewski i Michnik nie chcieli ze mną omówić tej sprawy, a dali mi jedynie do zrozumienia, że poczynania ich cieszą się poparciem poważnych osób, które są wstanie przesłać poza kontrolą każdą rzecz. Z ich wypowiedzi wynikało, że swego czasu przesłali tą drogą poważne materiały.
W tym miejscu przypomniałem sobie, że wiosną 1967 r. Michnik mówił mi, że otrzymał list od przebywającej za granicą /chyba w Paryżu/ Barbary Toruńczyk i że list ten przywiózł mu Tadeusz Daniszewski, ówczesny kierownik Zakładu Historii Partii.
Widząc, że Michnik i Modzelewski nie zamierzają kontynuować ze mną rozmowy na powyższy temat, zgodziłem się przejść do omówienia następujących spraw, a mianowicie celu akcji oraz treści i charakteru artykułów, które zamierzaliśmy wydrukować w "Temps Modernes". Cel akcji częściowo sprecyzowany został przez Michnika w rozmowie ze mną. Ponownie zabrał głos na ten temat Modzelewski, który powtórzył w zasadzie wywody Michnika, akcentując jednak bardzo mocno konieczność stworzenia szerokiego frontu opozycyjnego i zmuszenia tej opozycji do działania. Front opozycyjny miała jego zdaniem tworzyć skonsolidowana "intelektualna lewica polska", zwana też inaczej "lewicą październikową". Modzelewski nie wymieniał nazwisk osób zaliczanych do tej lewicy, gdyż doskonale się rozumieliśmy w tej sprawie. Chodziło o osoby nazywane w oficjalnym języku partyjnym i państwowym - rewizjonistami. W czasie opisywanej rozmowy ja także byłem przekonany o konieczności konsolidacji "polskiej lewicy intelektualnej" i wierzyłem, że odegra ona doniosłą rolę w życiu naszego kraju. Z tego też powodu zgodziłem się w podstawowych założeniach z Modzelewskim i Michnikiem. Różniliśmy się tym, że w ich odczuciu sprawa konsolidacji lewicy była nader prosta, natomiast mnie się wydawało, że jest rzeczą niemożliwą, aby ta lewica zabrała głos w sposób jednoznacznie polityczny. Nadto Modzelewski i Michnik uważali, że platformą, na której ma dojść do integracji jest "List Otwarty", mnie zaś idea listu nie odpowiadała, ale nie potrafiłem przeciwstawić jej nic sensownego.
Na podkreślenie zasługuje także to, że Michnik i Modzelewski opowiadali, że są za stworzeniem takiej sytuacji, w której elementy opozycyjne zmuszone zostaną do zabrania głosu, do działania. Wydaje mi się, że nie mówiliśmy o praktycznych sposobach konsolidacji lewicy w ogóle, a jedynie rozważaliśmy sprawę pierwszego kroku w tym kierunku, jakim było wydanie specjalnego numeru "Temps Modernes". Zastanawialiśmy się także nad ewentualnością rozkolportowania w środowisku lewicowym artykułów przeznaczonych do druku w "Temps Modernes". Artykuły te w postaci maszynopisów miały być rozkolportowane na jakiś czas przed ukazaniem się numeru "Temps Modernes". Były to jednak wstępne rozważania bez omówienia szczegółów związanych z tym przedsięwzięciem. W dalszej części rozmowy zajęliśmy się omówieniem kandydatów wytypowanych do zabrania głosu na łamach "Temps Modernes". Padły z naszych ust różne propozycje w tym względzie, z których przypominam sobie następujące:
Jacek Kuroń - kandydaturę jego zgłosił Modzelewski, mówiąc, że napisze on artykuł na temat mechanizmów rządzących małymi grupami społecznymi.
Karol Modzelewski - sam wysunął swoją kandydaturę, podkreślając, że ma zamiar napisać artykuł na tematy ekonomiczne, będący odpowiedzią na artykuł Wł. Brusa wydrukowany we Włoszech, w którym były zawarte między innymi elementy polemiki z ideą "Listu Otwartego".
Włodzimierz Brus - mieliśmy przedrukować jego artykuł, o którym mówiliśmy wyżej. Propozycja wyszła od Modzelewskiego.
Leszek Kołakowski - była to wspólna kandydatura. Spieraliśmy się tylko z Modzelewskim na temat, co Kołakowski powinien napisać. Ja uważałem, że należy przedrukować opublikowany swego czasu na łamach "Kultury i Społeczeństwa" artykuł Kołakowskiego pt. "Sakralne i ekologiczne wizje społeczeństwa", natomiast Modzelewski uważał, że powinien napisać coś specjalnego. Do uzgodnienia poglądów nie doszło i w związku z tym powiedziałem Modzelewskiemu, żeby sam zwrócił się w tej sprawie do Kołakowskiego. Przypominam, że to ja właśnie miałem prowadzić rozmowy z kandydatami.
Adwokat Olszewski - jego kandydaturę wysunął Michnik, proponując, że napisze on o pewnych problemach demokracji. W związku z moimi wątpliwościami co do tej kandydatury Michnik powiedział, że Olszewski zna się na problematyce demokracji i że artykuł na ten temat już pisze lub też już napisał.
Janina Zakrzewska - pracownik naukowy UW. Jej kandydaturę zgłosił Michnik, proponując, że napisze ona na temat struktury prawa.
Roman Zimand - jego kandydaturę wysunął również Michnik, proponując, że omówi on teorię narodu. Po mojej uwadze, że znam referat Zimanda na ten temat i oceniam go ujemnie, Michnik wycofał tę kandydaturę.
Wiktor Woroszylski - kandydaturę tę zgłosił Modzelewski wspólnie z Michnikiem, ale nie przypominam sobie na jaki temat miał pisać.
Ja zgłosiłem następujące kandydatury:
Krzysztof Pomian - uważałem, że powinien on napisać artykuł na temat marksistowskiej metodologii badania historycznego /filozofii literatury/. Modzelewski wyraził sprzeciw wobec tej kandydatury, gdyż jego zdaniem Pomian nie jest w stanie nic takiego napisać, co miałoby jednoznaczny sens polityczny. Uważał nadto, że nie jest on kompetentny w tej problematyce. Ponieważ nie ustąpiłem, do porozumienia w tej sprawie nie doszliśmy.
Tomasz Burek - chciałem aby napisał artykuł na temat krytycznej analizy ideowego oblicza młodej literatury. Artykuł ten miał pozostawać w związku z moim artykułem, który zamierzałem napisać na temat tzw. literatury rozrachunkowej, tj. po październikowej.
Konstanty Puzyna - proponowałem przedruk jego artykułu zamieszczonego w "Dialogu" w roku 1967, w którym poruszał on problem wyjałowienia teatru w Polsce.
Niezależnie od wspomnianych kandydatur Michnik proponował zamieścić w "Temps Modernes" list "komandosów" do zjazdu ZMS, który zawierać miał "nowy program" tej organizacji różniący się od oficjalnego. Rozumiałem, że Michnik miał odegrać decydującą rolę w jego opracowaniu. [...]
Zorganizowanie w październiku 1967 r. tzw. "salonu politycznego" oraz wydanie tzw. "ulotki wietnamskiej" przekonało mnie ostatecznie, że "komandosi", kierowani przez Modzelewskiego, Kuronia i Michnika, zaczynają schodzić na pozycje działalności nielegalnej.... Z wypowiedzi Michnika wynikało, że "salon polityczny" został utworzony z inicjatywy jego, Modzelewskiego i Kuronia oraz że dyskusje będą się odbywały przy okazji różnych uroczystości towarzyskich. Prelegentami mieli być Modzelewski i Kuroń. Znałem "wodzów" i wiedziałem, że stosunek "komandosów" do nich jest stosunkiem uległości i dlatego byłem przekonany, że "salon polityczny" zmieni się w zwykłą szkółkę, w której będzie się odbywało nauczanie prawd nie podlegających krytyce. [...]
Trudno byłoby mi powiedzieć skąd mi jest wiadomo, że Kuroń i Modzelewski są współautorami ulotki wietnamskiej... Michnik podejrzewał mnie... że przekazałem dziennikarzowi francuskiemu Bernardowi Margueritte informacje o tym, że Jacek Kuroń jest autorem ulotki... Kłótnia w sprawie akcji ulotkowej spowodowała, że ostatecznie wycofałem się z porozumienia co do wydania specjalnego numeru "Temps Modernes". [...]
30 stycznia 1968 r. odbyła się w Warszawie manifestacja w związku ze zdjęciem z afisza "Dziadów". Manifestację tę zorganizowała i przygotowała na tę okazję transparent Małgorzata Dziewulska, mgr. filozofii, studentka Wydziału Reżyserii Państw. Wyższej Szkoły Teatralnej. Znam Dziewulską bardzo dobrze i wydaje mi się, że pomysł zorganizowania takiej manifestacji nie mógł się zrodzić samorzutnie w jej głowie. Tę sprawę musiał jej ktoś doradzić lub podpowiedzieć, wykorzystując jej umiłowanie sztuki i teatru.
O zamiarze zorganizowania manifestacji powiedziała mi Dziewulska na kilka dni przed ostatnim przedstawieniem i prosiła, abym przyprowadził na nią swoich znajomych i kolegów. Nie potraktowałem tej zapowiedzi poważnie, ale w dniu 30.01.68 r. przybyłem do teatru wiedziony ciekawością. Towarzyszyli mi: Grudzińska, Elżbieta Bielska i Gross.
Czy i z kim z "komandosów" rozmawiała Dziewulska o zamierzonej manifestacji, nie wiem, w każdym razie tego dnia "komandosi" stawili się do teatru w komplecie i oni też nadawali ton zorganizowanej manifestacji, zarówno na widowni, jak też po teatrze. Po pierwszym akcie opuściłem teatr, gdyż byłem umówiony na mieście z Krzysztofem Mętrakiem, ale z opowiadań znajomych wynikało, że okrzyki na widowni w rodzaju: "Niepodległość bez cenzury" wznosili "komandosi". O tym, że udział "komandosów" w manifestacji w sprawie "Dziadów" miał charakter zorganizowany, świadczyć może wypowiedź Modzelewskiego, który w czasie przerwy w przedstawieniu powiedział do mnie w toalecie: "No co, Andrzeju, zrobimy coś". Z kontekstu rozmowy wynikało, że Modzelewski miał na myśli zapowiedzianą manifestację po przedstawieniu.
Poza "komandosami" w manifestacji wzięli także udział studenci PWST, którzy, jak mi się wydaje, pomagali Dziewulskiej w zorganizowaniu manifestacji, a raczej w jej wstępnym przygotowaniu, bowiem w dniu 30 stycznia 1968 r. ton manifestacji nadawali "komandosi". Ich postawa przesądziła o antyradzieckim charakterze manifestacji, a raczej pewnych jej akcentów antyradzieckich. "Komandosi" wznosili także okrzyki w czasie manifestacji po teatrze, których treści sobie nie przypominam. "Komandosi" byli tym trzonem, który mimo wezwania majora MO do rozejścia się, zadecydował o kontynuacji manifestacji.
Oni też, a między innymi Józef Dajczgewand i Jan Lityński założyli transparent wykonany przez Dziewulską z napisem: "Żądamy dalszych przedstawień" na cokole pomnika Adama Mickiewicza. Jeżeli chodzi o K. Modzelewskiego, to wziął on udział tylko w pierwszej części manifestacji, a mianowicie do momentu udania się manifestantów pod wejście dla aktorów. Później już go nie widziałem i przypuszczam, że pojawienie się samochodów MO skłoniło go do powrotu do domu. W trakcie udziału w pochodzie Modzelewski zachowywał się biernie.
Co się tyczy Michnika, to nie przypominam sobie, abym widział go wśród manifestantów. Widziałem go natomiast w teatrze. Wydaje mi się, że Michnik nie wziął udziału w manifestacji z tych samych powodów, dla których Modzelewski wycofał się z niej po pierwszym etapie, a mianowicie - w obawie przed aresztowaniem. Wiadomo mi, że niektóre osoby jak na przykład Szlajfer, Michnik i inni "komandosi" zostali oficjalnie ostrzeżeni, że jeżeli wezmą udział w zapowiedzianej manifestacji, to zostaną zatrzymani. [...]
29 lutego odbyło się walne zebranie Warszawskiego Oddziału ZLP, na którym wbrew początkowym zamiarom zabrałem głos na temat młodzieży w związku z incydentem w sprawie "Dziadów". Aczkolwiek z pozorów można byłoby sądzić, że zabrałem głos w następstwie realizacji mojej umowy z "komandosami", o czym mowa wyżej, rzecz miała się inaczej. Czym się kierowałem, zabierając głos, wyjaśniłem we własnoręcznie napisanym oświadczeniu, które załączam do niniejszego protokółu.
[...] wieczorem [3 marca] na przyjęciu urodzinowym u Kuronia "komandosi" postanowili, wówczas jeszcze warunkowo, zwołać dnia 8 marca wiec w obronie Michnika i Szlajfera, którym groziło wydalenie z uczelni.
Omawianego dnia tj. 3 marca 1968 r. miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie z moim udziałem. Mianowicie na życzenie Jana Józefa Lipskiego, które to życzenie przekazała mi Grudzińska, spotkałem się z nim o godzinie 15-ej w kawiarni "Mazowii" na ulicy Ordynackiej. W czasie tego spotkania Lipski pokazał mi list zaadresowany do rektora UW w sprawie studentów, którym za udział w manifestacji pod teatrem, groziła komisja dyscyplinarna. List brał w obronę tych studentów, nie wymieniając ich zresztą z imienia i nazwiska. Nie jest mi wiadomo, aby intencją tego listu była także obrona Michnika i Szlajferta, tzn. ja ani przez moment nie sądziłem, aby ktoś mógł tak myśleć. Na prośbę Lipskiego zająłem się zbieraniem podpisów literatów pod tym listem. Wziąłem podpisy od Jerzego Andrzejewskiego, Tadeusza Konwickiego i Adama Ważyka i, gdybym przypuszczał że ktoś wykorzysta ten list do obrony Michnika i Szlajfera, nigdy bym go tym ludziom do podpisu nie przedstawił. W momencie, kiedy Lipski przekazał mi wspomniany list, był pod nim podpisany tylko Paweł Jasienica. Zebrałem podpisy pod listem dnia 3 marca i następnego dnia zwróciłem Lipskiemu. Miało to miejsce w godzinach rannych w kawiarni PIW w obecności Ireny Grudzińskiej.
[...] W przygotowaniu wiecu zwołanego dnia 8 marca przez "komandosów" udziału nie brałem. Byłem tam wyłącznie jako obserwator i w większości oglądałem jego przebieg z okien Wydziału Polonistyki.
Wiadomo mi z poczynionych obserwacji, że wiec prowadzili Irena Lasota i Mirosław Sawicki, którzy coś czytali. Co czytali, nie wiem, ale domyślam się, że rezolucję. W drugiej części wiecu, kiedy przeniósł się on pod Pałac Kazimierzowski, zabrał głos jakiś młodzieniec w okularach, którym okazał się Witold Górecki. [...] Nadmieniam, że osobiście poznałem Góreckiego dopiero w lipcu 1968 r. w związku z wspólnym pobytem w celi więziennej. Do tego czasu wiedziałem jedynie, że Górecki jest jednym z "komandosów", ale nic o jego działalności nie było mi wiadomo. Wracając do wiecu z 8 marca 1968 r. zeznaję, że nie wiem o czym mówił Wiktor Górecki pod Pałacem Kazimierzowskim. Obserwowałem jego przemówienie z gmachu polonistyki i do moich uszu doleciała tylko jedna jego wypowiedź pod adresem przedstawicieli zakładów pracy przybyłych na wiec autokarami, a mianowicie: "płacimy tak samo za mięso".
Nie znam okoliczności wyłonienia w czasie wiecu delegacji na rozmowę z rektorem, w skład której weszli: B. Toruńczyk, I. Lasota, J. Lewicka, M. Król i jeszcze jacyś młodzi ludzie nieznani mi z nazwiska. Mogę jedynie stwierdzić z całą pewnością, że udział M. Króla w tej delegacji, był przypadkowy, a nie uzgodniony z góry. Jak przedstawiała się sprawa z Jadwigą Lewicką, nie wiem.
W czasie wiecu nie widziałem ani Modzelewskiego, ani Kuronia, ani też Michnika. O Góreckim zeznałem już wyżej. Jeżeli idzie natomiast o B. Toruńczyk, to mogę dodać, że już po wybraniu jej do delegacji na rozmowę z rektorem, przemawiała z tarasu rektorskiego do zebranych lub też usiłowała przemawiać. Byłem zbyt daleko i nie słyszałem, czy coś mówiła.
Wieczorem po zakończeniu wiecu wziąłem udział w spotkaniu u J. Grossa, zorganizowanym częściowo z mojej inicjatywy... Aleksander Smolar... zaraz po przyjściu odwołał mnie do drugiego pokoju i powiedział, że... 9 marca o godzinie 2-ej u niego w mieszkaniu odbędzie się zebranie zorganizowane przez Modzelewskiego i Kuronia, na które zapraszają także mnie. Na zebraniu tym miały zostać podjęte decyzje, co należy dalej robić.... Do zebrania jednak nie doszło, gdyż Modzelewski i Kuroń zostali w międzyczasie zaaresztowani...
W dniu 9 marca 1968 r. w kawiarni "Europejska" dochodzi do spotkania z udziałem moim Grossa i Króla. W spotkaniu tym uczestniczą także przez jakiś czas Grudzińska, Elżbieta Bielska i Dziewulska. W czasie tego spotkania zastanawialiśmy się nad wytworzoną sytuacją i nad krokami, jakie należy podjąć, aby z jednej strony nie dopuścić do ponownego starcia z milicją, a z drugiej strony wyrazić protest w związku z interwencją milicji w dniu 8 marca.... w poniedziałek rano doszło z mojej inicjatywy do spotkania z Janem Lityńskim i Aleksandrem Perskim.... Nie jest wykluczone, że zwróciłem się do Perskiego z prośbą, aby sprawdził, czy pogłoska o śmierci jednej ze studentek Wydziału Pedagogicznego odpowiada prawdzie....
27 marca Jakub Karpiński oraz Jadwiga Lewicka zwrócili się do mnie z prośbą o pomoc w zredagowaniu dokumentu na wiec zapowiedziany na dzień następny... Dokument ten z mojej inicjatywy nazwany został "Deklaracją Ruchu Studenckiego". Wiadomo mi, że został zgłoszony na wiecu w dniu 28. III. 1968 r.
W tym miejscu chciałbym wypowiedzieć swoje uwagi na temat genezy grupy "komandosów" oraz mechanizmów w niej działających. Problem ten pasjonował mnie od dawna. Mianowicie starałem się dociec jak to się dzieje, że młodzież ta rozpoczęła działalność pozostającą często w sprzeczności z prawem, a w szczególności, co skłoniło tę młodzież do bezkrytycznego posłuchu wobec przywódców grupy w osobach Modzelewskiego, Kuronia i Michnika. Moje spostrzeżenia w tym zakresie ująłem w własnoręcznie sporządzonym dokumencie zatytułowanym "Sprawa Komandosów" o objętości 54 kart maszynopisu, który załączam do niniejszego protokółu i traktuję jako integralną całość z moimi zeznaniami złożonymi w niniejszym protokóle. [...]
W związku z pytaniem wyjaśniam: Nie znam Antoniego Zambrowskiego i nigdy się z nim nie zetknąłem.... Jeżeli chodzi o Barbarę Toruńczyk, to poza tym co powiedziałem o niej wyżej, niewiele więcej mogę dodać. Przypominam sobie, że w czasie jej pobytu za granicą, kiedy miała załatwić sprawę z redakcją "Temps Modernes", istniał wokół niej mit, że załatwia ona niezwykle ważne sprawy. Wynikało to między innymi z różnych wypowiedzi Michnika.
W związku z zapytaniem wyjaśniam: Słyszałem plotki /ja to nazywam plotkami/, a mówiła mi je między innymi Grudzińska, że Toruńczyk w czasie pobytu za granicą nie była wierna Michnikowi i zachowywała się dość swobodnie ...
W związku z zapytaniem wyjaśniam: o Henryku Szlajferze także wyjaśniłem w zasadzie wszystko, co było mi wiadome o jego działalności. Mogę jedynie dodać, że podobnie jak Barbara Toruńczyk, odgrywał on decydującą rolę w grupie. Szczególnie od początku tego roku, trzymał się blisko Michnika i był jego prawą ręką.
Jeżeli chodzi o pozostałe osoby wymienione we wstępie niniejszego protokółu, to nie mam nic więcej do dodania. [...] Odnośnie działalności grupy osób, określonych mianem "komandosów" i moich z nimi kontaktów, złożyłem obszerne zeznanie przed inspektorem MSW. Treść tych zeznań pamiętam i podtrzymuję w całej rozciągłości jako zgodne z prawdą.
*
Kilka powodów istotnej natury skłania mnie do sporządzenia niniejszego tekstu. Jest to nade wszystko potrzeba [-] pełniejszego niż to umożliwiają wyjaśnienia składane w toku dochodzenia [-] przedstawienia problematyki sprawy "komandosów". [...] ponieważ cała moja biografia, typ doświadczenia życiowego oraz zasób przemyśleń będąc w swej istocie doskonale różne od tego świata, w którym się oni obracali, uwrażliwiły mnie szczególnie mocno na różne jego aspekty, ponieważ nadto, dzięki obu tym okolicznościom będąc niejako równocześnie wewnątrz i zewnątrz tej sprawy, zajmowałem uprzywilejowaną jakby pozycję poznawczą, sądzę, że mogłem lepiej niż ktokolwiek inny poznać pewne problemowe wymiary kwestii "komandosów". [...] Bez zbędnej zarozumiałości mogę powiedzieć, że takie, jak obecne zakończenie sprawy "komandosów" przeżywałem znacznie wcześniej, niż się ono zrealizowało. I to jest powód następny tego tekstu. Bliższe i dalsze przyczyny do takiego rezultatu prowadzące były już od dawna przedmiotem moich rozważań. Jak się wydaje przyczyny te dadzą się zgrupować wokół trzech takich oto zagadnień: pierwszym jest związana ze skomplikowanym splotem warunków geneza tej grupy; drugim - rządząca jej działaniem mitologia i związane z nią mechanizmy wewnętrzne, mające, jak to obserwowałem, przemożny wpływ na postępowanie poszczególnych osobników; trzecim zaś szczególna atmosfera ideowa i intelektualna środowisk literacko-uniwersyteckich, związana z ogólnymi wymiarami ideowego horyzontu ukształtowanego w tych środowiskach po roku 1956. Jestem przekonany, że związane z tymi zagadnieniami problemy wpłynęły decydująco nie tylko na to, że taka grupa powstała, ale i na to, że trwała ona przez względnie długi okres czasu oraz wykazywała się, korzystając ze sprzyjającego klimatu, rosnącą aktywnością, która paroksyzm swój znalazła w dniu 8 marca na dziedzińcu Uniw. Warsz. W ostatecznej bowiem instancji, w perspektywie analizy socjologiczno-politycznej, a elementy takowej chciałbym tu zaprezentować, ważniejsza od odpowiedzi na pytanie: co zrobili "komandosi"? jest odpowiedź na pytanie: Komu byli oni potrzebni? Albo jeszcze dobitniej - w czyim interesie podjęto hodowlę "raczkujących rewizjonistów" w luksusowym inkubatorze? [...] Z tekstem tym wiąże się jeszcze kilka wyjaśnień natury formalnej, które winien jestem jego adresatom. Po pierwsze tedy: nie jest on w żadnym razie próbą osobistego wybielania się. Problem mojej osobistej winy i stopnia mojego konfliktu z prawem uważam za należące do odrębnego całkowicie porządku, podlegającego wyłącznie kompetencji organów ścigania i sprawiedliwości, nie zamierzając bynajmniej w jakikolwiek sposób w kompetencje te ingerować. Po drugie: nie jest on również próbą zamazywania stopnia winy i konfliktu z prawem tych czy innych osób z kręgu "komandosów", który to rygor nakładam na siebie z szczególnym trudem; intencja taka jednak wynika zarówno z tego co powiedziałem wyżej, jak i z tego, że mam w tym względzie pełne zaufanie do wymienionych już organów. [...]
l. Świat wyosobniony. Geneza grupy.
Jeśli przyjrzeć się składowi osobowemu grupy "komandosów", dwie przynajmniej oczywistości narzucają się w sposób niezwykle jaskrawy. Jest to po pierwsze szczególny charakter środowiska społecznego, z którego się oni wywodzą, jest to po drugie szczególny charakter ich składu narodowościowego. Co się tyczy pierwszego, jaśniej rzekłszy, wywodzą się oni niemal w komplecie ze środowiska wysokich urzędników partyjnych i państwowych. Co się tyczy drugiego, są oni niemal w komplecie pochodzenia żydowskiego. Jak sądzę obie te okoliczności nie są przypadkowe. Nie mogą zresztą takimi być, ponieważ grupa kształtowała się w ciągu szeregu lat, przechodziła zapewne różne selekcje i odmiany, a podstawowy trzon jej uczestników bynajmniej zmianie nie uległ. Już z banalnych zgoła prawidłowości socjologicznych wypada, że obu tych okoliczności nie można wytłumaczyć przypadkiem. I z możliwie największą obiektywnością chciałbym je obie jako problemy rozważyć. Nie dla samych siebie, rzecz jasna, ale aby osadzić w pewnych konkretach społecznych i politycznych pytanie mnie interesujące: co popchnęło tę grupę młodzieży do działań, które obiektywnie przynajmniej, niezależnie od subiektywnych intencji /a były one zapewne różne/ prowadziły do konfliktu z prawem, władzą i państwem. Chciałbym poczynić tutaj jeszcze kilka zastrzeżeń. Sądzę, że zarówno moje związki osobiste, jak również moje poglądy są dostateczną rękojmią obiektywności tej analizy: nie znajduję w sobie żadnych wrodzonych przesłanek wrogości wobec tego środowiska, z którego wywodzili się "komandosi", ani ze względu na jego miejsce społeczne, ani ze względu na jego skład etniczny. Słowem nie jestem antysemitą, ani zwolennikiem tez o nieuchronnym tworzeniu się zamkniętych elit w społeczeństwie socjalistycznym: tak ogólnikowe bowiem poglądy raczej zamazują istotę zjawisk niż ją wyjaśniają. Problem jest tutaj, jak i zawsze konkretny - jest to mianowicie zagadnienie, w jakim sensie "komandosi" byli produktem ukształtowania się pewnej elity oraz co ma wspólnego z tą elitą ich w przeważającej większości żydowski skład narodowościowy. Myślę, że tak oglądane, oba te problemy pojawiają się dopiero we właściwej perspektywie i w tej perspektywie nie poddają się analizie sineira et studio.
A oto wstępny rzut oka na obiekt naszego zainteresowania: bezstronnemu obserwatorowi narzuca się najsampierw kilka spostrzeżeń zmysłowo uchwytnych, banalnych wydawałoby się, ale jednak znaczących. Jest to przede wszystkim specjalny charakter dzielnicy, w której mieszka trzon "komandosów" i gdzie rozlokowane było, by tak rzec, ich życie duchowe. Między Aleją Róż a Parkową, w centrum Warszawy, pośród urzędowych gmachów, w sąsiedztwie ambasad i cichego szumu ministerialnych limuzyn sunących gładkimi jezdniami najlepiej wyasfaltowanych ulic stolicy, w kamienicach, w których sama lista lokatorów mogła skromnego prowincjusza, gdyby nie miał odrobiny ironicznego dystansu wobec rzeczywistości, przyprawić o zawrót głowy, rośli w spokoju i ciszy, w mieszkaniach nie mających nic wspólnego z normalnymi standartami przyszli "raczkujący rewizjoniści". W tym samym czasie, w którym raczkowali jeszcze w sposób najzupełniej dosłowny, poznając zakamarki rodzicielskich pomieszczeń, wprowadzono właśnie pierwsze ograniczenia normatywów mieszkaniowych, a młodzi inżynierowie tracili miesiące własnej energii i czasu urzędników na uzyskanie niebotycznego stałego zameldowania.
W tych samych mieszkaniach ledwie tylko zaczęli kojarzyć pierwsze spostrzeżenia oraz darzyć bliskich przebłyskami swojej wrodzonej inteligencji dowiadywali się, nie wiedząc co to znaczy, ponieważ w rozmowach familiarnie używano imion, a nie nazwisk, że, z grubsza rzec biorąc, cały ten świat, zamknięty w orbicie ich dziecięcego wzroku, jest ich światem, ponieważ wszyscy się tu znają od bardzo dawna i żyją niby w jednej wielkiej rodzinie. W szczególnej zresztą rodzinie, jak potem niektórzy z nich spostrzegą, mianowicie rodzinie współdziałającej w obliczu nieznanego im, bo nieco poza kwadrat czterech ulic wybiegającego kraju. Ówczesny prezydent Rzeczpospolitej częstował ich cukierkami, jako, kilkuletnie pędraki o roześmianych i dobrze odżywionych buziach wizytowali Belweder, gdy trzeba było wypełnić odpowiednie kadry kroniki filmowej, gdy zaś Rzplita obchodziła swoje XX-lecie, na rozlepionych w mieście kolorowych plakatach "ja mam 20 lat" rozpoznawali swoich kolegów z tej samej dzielnicy, występujących jako żywy symbol Polski Ludowej. W tym samym też czasie, w którym ofiarowano im owe luksusowe mieszkania w warszawskiej XVI dzielnicy [1], jeden z prominentów oficjalnej literatury, "ukręciwszy" uprzednio "łby drobnomieszczańskim kanarkom", w wierszu będącym obowiązkową lekturą w szkołach całego kraju, ogłaszał, że "lud wejdzie do śródmieścia" [2]. Nie po raz pierwszy prominenci oficjalnej literatury czynili siebie substytutem ludu.
Kiedy podrośli, na chwałę dzielnicy, a więc na chwałę Rzplitej /bo chwała dzielnicy była chwałą Rzplitej/, poszli do szkół również będących chwałą dzielnicy, a zatem chwałą Rzplitej oraz wcielono ich do harcerstwa także rzec by można dzielnicowego, bo specjalnego - postanowiono bowiem zrobić z nich duchowe dzieci generała Waltera. Ponieważ jednak gen. Walter był tylko symbolem, dzieło konkretnej realizacji tych zadań wziął na siebie znany harcmistrz, także do specjalnych zadań przeznaczony, a mianowicie Jacek Kuroń. Były to dziwne szkoły i było to dziwne harcerstwo. Z urywków wspomnień i strzępków opowiadań wyłania się obraz świata nie przystający bynajmniej do potocznych wyobrażeń. W szkołach tych przede wszystkim nie natykamy się na nazwiska uczniów, które nie byłyby znaczącymi nazwiskami rodziców, spotykają się w nich dzieci elity partyjnej, administracyjnej, dziennikarskiej.
W szkołach tych również panował dziwny system edukacji: specyficzna wizja działalności społecznej spychała na drugi plan problem nauki, szkołę traktowano jako przedsionek do czegoś, co nastąpi potem, a z istoty miejsca społecznego /i topograficznego/ tej szkoły wynikało, że to potem, jest specjalnym, rzecz jasna, przeznaczeniem. Toteż wypełniona była ta epoka ich dzieciństwa działalnością "polityczną" i myśleniem "politycznym": ledwie wyrośli z krótkich majtek, już toczyli dyskusje i spory, które były tylko nieukształconym, na miarę krótkich majtek, odbiciem sporów organizujących niegdyś konflikty w łonie ruchu robotniczego. Gdy zdawali maturę, znali więc lepiej życiorysy Róży Luksemburg, niż historię Sejmu Wielkiego; pewien czołowy "komandos" a student historii, zaindagowany przypadkiem miał duże trudności z ulokowaniem w historii Polski traktatu Grzymułtowskiego. Ale nie tylko polityka - działo się to przecież w owej szczególnej otoczce topograficzno-polityczno-społecznej: pod szkołę zajeżdżały rządowe limuzyny, w znaczniejszych kłopotach pomagały kolegom wysokie interwencje, nim jeszcze dorośli do tych spraw obywatelskich, które wiążą się z otrzymaniem dowodu osobistego, już otrzymywali w drodze najwyższych ułatwień paszporty zagraniczne.
Jednocześnie tworzyli owe specjalne oddziały "czerwonego harcerstwa" /nazywanego tak dla odróżnienia od tych innych, zaścielających pozostałą resztę kraju, które z natury rzeczy, w optyce dzielnicy, budziły podejrzenia, że są nie czerwone/ i tu sprawnie za pomocą specjalnej machiny edukacyjnej wyrabiano w nich poczucie, że są nowym wcieleniem prawdziwej rewolucji. Militarny dryl w połączeniu z natręctwem propagitki z najlepszych wzorów kształcił ich na wiernych i posłusznych synów dzielnicy, a więc, rzecz jasna, Rzplitej. Kiedy podrośli jeszcze trochę, wystąpiono ich gremialnie do organizacji młodzieżowej i obdarowano najczerwieńszymi z czerwonych krawatów - było oczywiste, że ich organizacja młodzieżowa, podobnie, jak ich szkoła oraz harcerstwo jest również specjalną organizacją młodzieżową, toteż b. szybko przybrała ona całkowicie swoisty charakter.
Tutaj jednak uczynić trzeba małą dygresję: otóż w tzw. międzyczasie zmieniły się nieco polityczne wskaźniki wiatrów a wraz z ich zmianą zmieniły się i narzędzia ich kształtowania. Okazało się bowiem, że owa "najczerwieńsza z czerwonych" edukacja prowadziła w stronę nie gwarantującą bynajmniej politycznego sukcesu ich wysokim opiekunom, i że w ogóle należy dokonać w trosce o ten sukces, generalnego wietrzenia w ideologicznym arsenale. Nowym orężem i sojusznikiem okazał się być rewizjonizm - jego matadorzy kilka lat wcześniej byli szermierzami oficjalnej ideologii, ich związek z dzielnicą był zatem ugruntowany. Czym prędzej tedy stonowano owe jaskrawe barwy wywieszane wtedy w dzielnicy: "czerwonych harcerzy" przemianowano na "raczkujących rewizjonistów". Poszła w kąt Róża Luksemburg, jej miejsce zajął ujmujący w obejściu Zygmunt Bauman.
Opiekunowie jednak pozostawali ci sami, toteż "Kl. P.S" [Klub Poszukiwaczy Sprzeczności - dopisek ręczny] nie natrafiał na trudności natury egzystencjalnej w swym istnieniu: ofiarowano mu zarówno lokale, jak i prelegentów, zapewniono również odpowiednią reklamę. Otworem stanęły przed nim sale UW /jak wiadomo chronicznie cierpiącego na przetłoczenie/, znaleźli dla nich czas profesorowie, telewizja i prasa odpowiednio zainspirowane postarały się o publicity. Piętnastoletnie dzieci, które nie odróżniały meisla od młotka radziły o klasie robotniczej, dobrze instruowane wykrywały sprzeczności w gospodarce socjalistycznej, nie znając ceny masła, rozmyślali o ideologicznej edukacji społeczeństwa nie wiedząc czym się różni dziadek Mróz od św. Mikołaja. Praca wykonywana dotąd bezpośrednio posłusznymi rękami J. Kuronia i jemu podobnych weszła w fazę wymagającą bardziej utytułowanych wychowawców - nad "kl. p.s." rozpięli swoje opiekuńcze skrzydła Adam Schaff, Zyg. Bauman [3] i Wł. Brus.
Do mitu wybranych dzieci i wybranych polityków dołączyli oni sprawnie jeszcze jeden - wybranych intelektualistów. Oto prominenci oficjalnej socjologii, oficjalnej filozofii i oficjalnej ekonomii, od kilkunastu lat uprawiający swą wysoce płodną działalność intelektualną znaleźli się na usługach młodzieży w wieku, w którym już się pasie gęsi, ale jeszcze nie powierza się krów. Instytucjonalne autorytety mając wiekuistą jak mniemały, autorytatywność podjęły produkcję pokolenia następców. Sugestywnie przyswajali im podstawowe reguły swej działalności intelektualnej: tę, że poznanie rzeczywistości zastępuje skutecznie kanon abstrakcyjnej teorii; tę, że abstrakcyjna teoria jest instrumentem konkretnej zgoła polityki; tę, że polityka oznacza pozycję w strukturze władzy i tę na koniec, że im niższą pozycję w tej strukturze zajmują, tym gorzej dzieje się w kraju, ponieważ kraj jest tylko funkcją ich na ten kraj spojrzenia. W ten sposób dzielnica, trudem zacnych pedagogów, wypisywała w głowach swych dzieci własny poemat pedagogiczny. W tym samym czasie, w jakim odbywała się ta pedagogiczna sielanka, zagęszczano ustawicznie studentów w akademikach uniwersytetu, w pokojach przewidzianych na 2 mieszkało ich 5, w zajęciach nie robiono przerw, ponieważ harmonogramy ściśle wiązały początek rozpoczęcia jednych z końcem drugich, ze względu na nadmierne zagęszczenie pomieszczeń dydaktycznych.
"Klub Poszukiwaczy Sprzeczności" i ich koledzy ze specjalnych szkół wyjeżdżali właśnie na specjalne wakacje. Nie byłoby to specjalnie godne wspomnienia, gdyby nie fakt, że system wakacji zorganizowano im również w specjalny sposób: Czy to w kraju czy za granicą spędzali je w specjalnych enklawach powstających w gestii pewnego dzielnicowego urzędu, enklawy zaś były na tyle zorganizowane, aby nikomu nie stwarzać żadnych problemów życiowych, były też na tyle ekskluzywne, żeby nikt nie wszedł w nich przypadkiem w jakiś kontakt z jakimkolwiek normalnym człowiekiem. Nawet bowiem jeśli urządzali górskie wycieczki, natykali się na nich raczej na ofiary głośnych badań socjologicznych [4], niż na normalnych ludzi. Jednym słowem, czas bowiem na podsumowanie tych nieoryginalnych zapewne spostrzeżeń, system, w którym zostali wychowani był doskonale szczelny, nie było w nim żadnej luki, przez którą można by nawiązać kontakt z rzeczywistością, nie mając [znając] jej więc, bo znać nie mogąc, tę właśnie nierzeczywistość, w której żyli i w której przy pomocy wielu zabiegów wyedukowani zostać musieli instynktownie choćby uznać za rzeczywistość jedyną i z jej punktu widzenia formułować swoje rozpoznanie świata. Innymi słowy, margines społeczny, jakim była dzielnica, znalazł swoją umysłową inwersję w marginesie ideologicznym jakim był "List otwarty", margines ideologiczny z kolei znalazł swoją realizację w ekstremizmie działań, które doprowadziły do wydarzeń marca b.r. Ale to już jest osobny rozdział tej historii, którym zajmiemy się nieco później. Tymczasem zaś za pomocą kilku uściśleń sprecyzujmy pewne elementy narysowanej powyżej diagnozy.
Otóż po pierwsze: zarysowana tu historia dotyczy sposobu działania pewnego systemu edukacyjnego, który miał charakter całościowy /środowisko, szkoła, typ organizacji młodzieżowej, wakacje/ i w nim, a nie we właściwościach poszczególnych osobników należy upatrywać istotę rzeczy. Z punktu widzenia tej analizy odpowiedzialność rodziców jest wtórna, a samej młodzieży daleko-rzędna. Można sobie jeszcze pozwolić być na tyle marksistą, aby znaczenie mechanizmów społecznych przedkładać nad takież psychologicznych...[5]. I po drugie: wbrew niektórym akcentom opisanej tutaj historii ilość dzieci najwyższych urzędników państwowych wśród "komandosów" niebyła tak wielka, toteż można jej zarzucić pewne skrzywienie perspektywy. Chciałbym więc zastrzec, że nie opisuję tutaj samych "komandosów", a sytuację społeczną w jakiej wyrośli i wyedukowani zostali. Wewnątrz tego samego środowiska jedynym układem odniesienia, jaki spotkali, były innego rodzaju jego produkty, a mianowicie sterty różnych młodych Leszów i młodych Rybickich, a więc tych, których nic już poza obcinaniem kuponów od politycznych akcji ojców nie obchodziło. To był oczywisty kontekst negatywny, ale kontekst wspólny. Sytuacja, w jakiej się ta młodzież znalazła wyprodukowała tylko dwie takie postawy: "bananowców" i "komandosów", wzajemnie się określających. Z tego punktu widzenia niektórym z "komandosów" należy na dobro zapisać to, że ich pasją były jakoweś poglądy, a nie rozbijanie tatusiowych wózków, którymi autentycznie pogardzali; po trzecie sytuacja społeczna i system edukacyjny były wszechstronnie demoralizujące. Toteż, jeżeli po owej wieloletniej pracy deformacyjnej niektórzy z tych młodych ludzi zachowali jeszcze przesłanki normalności, należy to zapisać bądź na konto ich twardych charakterów, bądź trzeźwości rodziców. A byli tacy, którzy uczyli się, nie przeceniali samych siebie, czuli fałsz swojej sytuacji społecznej i usiłowali się z niej wydobyć. Że niemal nikomu się to w pełni nie udało, zawdzięczać należy tę okoliczność sztucznym mechanizmom integracyjnym wytworzonym przez grupę; po czwarte wreszcie: istnieją poszczególne osoby, które działając wewnątrz "komandosów" nie mieszczą się w całości w tym schemacie. Zastrzegam tedy raz jeszcze, że interesuje mnie tu problem, a nie indywidualne wyjątki. Tym bardziej, że każdy z nich daje się łatwo zinterpretować w ramach marginesu społecznego innego typu. Grupa kształtowała się wiele lat i w trakcie tego procesu różni ludzie do niej przylegali. Wyrosła jednak w dzielnicy, w niej znajdował się jej trzon i mitologia jej tylko z perspektywy dzielnicy dawała się ukształtować.
Poczyniwszy tych kilka zastrzeżeń, a nie zadając sobie jeszcze trudu refleksji nad tym, w czyich rękach "komandosi" byli narzędziem politycznej manipulacji, zastanówmy się nad pytaniami, które stawia ta niewątpliwie posługująca się literackimi skrótami próba rekonstrukcji warunków genezy "komandosów". Najogólniej rzecz biorąc chciałoby się tutaj podać zarysy odpowiedzi na pytanie skąd wziął się ów świat wyosobniony i co się złożyło na jego atmosferę duchową. Zarysy odpowiedzi, powiadam, ponieważ nie tylko, że nie czuję się powołany do pełnego rozwikłania tego zagadnienia, ale i wykraczać by ono musiało znacznie poza moją wiedzę i moje kompetencje [6]. Wskazać mogę co najwyżej na przyczyny dość bezpośrednio chwytające istotę izolacji tego świata, oraz istotę składu etnicznego "komandosów" i całego środowiska szkół specjalnych. Innymi słowy, w owej perspektywie konfliktowo widzącej problem winy i odpowiedzialności, interesuje nas tu geneza warunków, które uczyniły umysły tej młodzieży nader podatnymi na polityczną deprawację.
Generalnie rzecz biorąc, tak jak sądzę, na sytuację tę złożyły się zespoły warunków oba sięgające lat pięćdziesiątych, w tych to bowiem latach uformowana została struktura dzielnicy. Pierwszy był funkcją niektórych kierunków ówczesnej polityki i związanej z nimi atmosfery, drugi, choć związany z pierwszym miał swoje źródło w nierozwiązanych do dziś kompleksach narodowościowych. Jeden zdecydował o izolacji aparatu kierowniczego wewnątrz rządzonego społeczeństwa, drugi o izolacji pewnej grupy ludzi wewnątrz otaczającej ją zbiorowości. Krótko rzecz biorąc, oblicze pierwszego wygląda tak oto: te elementy polityki wraz ze współtworzącą je atmosferą odcinały dzielnicę od autentycznej więzi ze społeczeństwem. Należała do nich przede wszystkim nieufność wobec tak patriotycznej części społeczeństwa, jak i patriotycznej tradycji, nieufność ta i związana z nią walka rozpinała się między zawartością szkolnych podręczników a praktykami pewnego, złej sławy, departamentu. Były to tendencje samobójcze w społeczeństwie mającym za sobą dwieście bez mała lat niewoli i tradycji niepodległościowej różnych odcieni, zerwać usiłowały najważniejsze, o jego istocie stanowiące spoiwo, toteż musiały skończyć się nie czym innym, jak pogłębiającą się izolacją dzielnicy zwłaszcza od czasów, gdy oczywiste błędy tej polityki zaczęły być naprawiane. Była to, po drugie absurdalna polityka prowadzona wobec religii w kraju, w którym ostatnie przynajmniej 200 lat splotły ze sobą los religii i los narodu w sposób niesłychanie skomplikowany /jako, że zaborcy byli na ogół innowiercami/, antykatolicki przymus obracał się swym drugim ostrzem przeciwko jego twórcom, pogłębiając ich społeczną izolację. Wreszcie po trzecie, wszczynając znaną hecę z odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym, odcięto od wpływu na praktykę polityczną tę grupę wewnątrz partii, która najmocniej z realiami kraju i społeczeństwa była związana. Była to więcej niż polityczna ślepota, był to polityczny egoizm najgorszej proweniencji. W wytworzonej społecznej próżni autorzy tej polityki, podświadomie lękając się własnych poczynań, kultywowali uniwersalistyczną mitologię komunistyczną, której ostatnie pogłosy znajdujemy w "Liście otwartym" - nie pojawiało się w niej w ogóle pojęcie narodu, jej wydętym do demonicznych wymiarów wrogiem była religia. Każdy odcień związków z tym, co było najgłębszą rzeczywistością tego społeczeństwa, a więc z jego poczuciem narodowym, z jego tradycją religijną, z jego ruchami radykalnymi wreszcie, był tropiony ze szczególną zaciekłością przez urzędowych ideologów /wielu z nich odnajdziemy dzisiaj wśród najbardziej hałaśliwych "liberałów"/ lub przez mocodawców osławionego departamentu /ręce wielu z nich odnaleźlibyśmy zapewne pośród rzeczywistych sprawców wydarzeń marcowych/. W tej właśnie społecznej i ideologicznej pustce zrodziła się dzielnica, razem ze swoją mitologią i swoją polityką, swoimi domami specjalnymi i swoimi szkołami specjalnymi czyli systemem życia tak zorganizowanym, aby doskonałą ideologiczną i polityczną dopełnić doskonałą izolacją w życiu codziennym. Wszystkie okna na świat zostały zatrzaśnięte. Żyjący w tej ślepej komórce "komandosi" naturalną koleją rzeczy otaczającą ich rzeczywistość musieli uznać za jasność najjaśniejszą.
I tu wkraczamy w następny zespół uwarunkowań. Dzielnica była w przeważającej większości pochodzenia żydowskiego. Wywodząc się na ogół ze środowiska żydowskiego proletariatu i drobnomieszczaństwa, które jedyną szansę swojej emancypacji widziało w akcesie do ruchu komunistycznego, wychowany ponadto w szkole stalinowskiego kominternu, a więc tej, która wziętym do granic pustej frazeologii uniwersalizmem ideologicznym pokrywała jezuicką zgoła praktykę polityczną, naturalną koleją rzeczy nie mogła odnaleźć się w rzeczywistości polskiej nie tylko z przyczyn politycznych, ale i etnicznych. Albowiem w miejsce faktycznej w zbiorowość narodową podstawiona została pozorna integracja w uniwersalistyczną mitologię, w jakiej problem jej etnicznej ludności miał się rzekomo rozpuścić. Były to strusie zabiegi nie tylko w sensie społecznym, ale i w sensie czysto osobistym - nie tylko bowiem nie załatwiały sprawy społecznej integracji tej grupy w zbiorowości, w której jej żyć przyszło, ale nie załatwiały nikomu również tej integracji w sensie czysto psychologicznym.
W ten sposób problem stosunku Polaków i Żydów, rzekomo zniesiony, stanął na głowie po prostu i rozrósł się do rozmiarów nieproporcjonalnie wielkich w stosunku do jego skali faktycznej. Ponieważ Polska nie była bynajmniej anonimową ojczyzną światowego proletariatu, a krajem o konkretnym kształcie narodowym, wyjściowe zmistyfikowanie sytuacji jego żydowskich obywateli, musiało w konsekwencji pociągnąć ich pogłębiające się złe samopoczucie. W rezultacie tego pseudo-rozwiązania problemu współżycia narodowego, wyrosło pokolenie kalekich dzieci, które samo słowo "Żyd" brały za objaw antysemityzmu i dla których słowo "naród" budziło podejrzenie o nacjonalizm. Gdy resztki politycznych matadorów dzielnicy, tracąc resztki swych politycznych wpływów, zaczęły posługiwać się moralnym widmem antysemityzmu dla obrony własnych egoistycznych interesów politycznych, te same dzieci, emocjonalnie przygotowane na to od wielu lat, odpowiednio teraz zainspirowane, łatwo było pchnąć na drogę czynnych działań. W ich laboratoryjnie przygotowanych umysłach socjalizm był tożsamy z ideologiczną i społeczną nierzeczywistością, w jakiej tkwiły.
Toteż subiektywnie przynajmniej wielu z nich robiło to ze szczerej wiary w "prawdziwy" socjalizm. Sposób prawdziwości te [część słowa nieczytelna] socjalizmu wynika jednak z logiki powyższego wywodu, czego jednak dostrzec nie były w stanie, zwłaszcza, że w ostatnim przynajmniej czasie znalazły się w rękach politycznych szarlatanów. Ale to już jest osobny zupełnie rozdział naszej opowieści.
II. Świat zniewolony. Struktura grupy.
Myślę, że rozumiemy teraz jakiej sytuacji społecznej oraz jakiego świata duchowego produktem byli "komandosi". Analiza nasza w tym miejscu przybiera bardziej konkretnie polityczny charakter. Aby to sobie uzmysłowić, należy do niej wstępnie wprowadzić dwie przynajmniej, nie dowiedzione jeszcze, ale przyjęte na zasadzie przesłanek tezy. Teza pierwsza jest taka oto: matadorzy dzielnicy, którzy przeżyli z powszechnie znanymi skutkami społecznymi okres politycznej prosperity w latach 50-tych, którym również dzięki zręcznym manewrom udało się wyjść z przełomu październikowego z minimalnymi stratami, opuszczali jednak w minionym dwunastoleciu stopniowo, ale systematycznie, swe dawne monopolistyczne pozycje w aparacie władzy. Rzeczywistość z trudem, lecz uparcie egzekwowała swoje prawa. Okres ostatni był okresem ich łabędziego śpiewu: jedyną szansą odzyskania straconej świetności stało się, wykorzystując istniejący zawsze, a zręcznie podsycany kapitał niezadowolenia społecznego, wywołanie poczucia sytuacji kryzysowej, na fali której skompromitowani niegdyś politycy mogliby zaprezentować się jako rzecznicy lepszej alternatywy. W tym celu należało spełnić dwa przynajmniej warunki: pierwszym była deprawacja świata duchowego młodzieży akademickiej, zadanie to wykonali znakomicie niegdysiejsi książęta literatury i myśli oficjalnej, w miarę dokonywania się zarysowanego powyżej procesu przybierający z dużym powodzeniem swój własny wizerunek w barwy liberalno-opozycyjno-rewizjonistyczne. W ten sposób znaczne kręgi społeczne, zwłaszcza akademicko-humanistyczne stolicy od lat kilkunastu karmiono produktami owej dworskiej, teraz przez inwersję, [brak słowa?] twórczości kulturalnej, wprawiane były w stan histerii, albowiem z uporem godnym lepszej sprawy stawiano im przed oczy kolejne "zagrożenia". To jednak za mało - historia jest tylko pewnym stanem psychicznym, pewną podatnością na działanie, ale nie jest nim samym, aby się w nie przerodzić, potrzebuje swojego detonatora. Ten jednak od dawna był już przygotowany - byli nim mianowicie "komandosi". Detonator ten ostatnie swoje szlify otrzymał w ubiegłym półroczu, kiedy to do grupy podrostków dołączyli owiani mitologią "działaczy", "prześladowanych za sprawę", "nieugiętych autorów programu zbawienia Rzplitej" /czytaj: dzielnicy/ J. Kuroń i K. Modzelewski. Szlifowali oni ten detonator przez kilka miesięcy wszystkimi dostępnymi sobie metodami, kształconymi uprzednio w "czerwonym harcerstwie" i manipulacjach wieloletniej "politycznej działalności". W czasie interregnum rolę strażnika ciągłości pełnił lansowany uparcie przez niektóre środowiska jako coś na kształt polskiego Daniela-[Cohen] Bendita Adam Michnik. Brakowało zatem jeszcze tylko sytuacji zapalnej, ale i ta w odpowiednim czasie się znalazła - stała się nią załatwiona w niejasny i na poły prowokacyjny sposób afera "Dziadów" w warszawskim Teatrze Narodowym. Detonator zadziałał, historia odpaliła, dalszy ciąg już znamy. Nim przejdziemy tedy do opisu funkcji tego detonatora zajmijmy się najsampierw metodami jego obróbki.
Pierwotną był mit wodzów. Jak we wszelkich irracjonalnych zjawiskach ich przywództwo było natury charyzmatycznej. W percepcji swych podwładnych nie byli oni bynajmniej ludźmi poddającymi się racjonalnej krytyce, ale doszczętnie zmitologizowanym uosobieniem tego ułudnego świata wartości, w którym żyli "komandosi"; co ważniejsze samych siebie także jako takie uosobienie postrzegali i sytuację tę nader zręcznie potrafili wygrywać. Inna sprawa, że i ten ich wizerunek został wyprodukowany przez intelektualistów z dzielnicy skutkiem długoletnich starań - w końcu jednak byli już ludźmi dorosłymi i można by od nich wymagać odrobiny dystansu wobec samych siebie. Wyliczmy składniki tej charyzmy, owej szczególnej "łaski", którą los miał ich naznaczyć. Jest to najsampierw owiana legendą, nigdy niesprawdzona wyjątkowość ich politycznej przeszłości. Już gdy mieli lat kilkanaście byli, zdaniem legendy, działaczami politycznymi na skalę kraju: to oni "robili" październik. Jest to dalej legenda ich politycznej i życiowej porażki zmistyfikowanej jako moralne zwycięstwo. Ich coraz bardziej marginesową pozycję w rzeczywistej społeczności młodzieżowej kraju przekształcono w legendzie w moralne zwycięstwo: byli "czyści", "bezkompromisowi", "nieugięci".
Stąd wynikał następny element: legenda cierpienia. Ich czystość moralna i bezkompromisowość uzyskały swoje potwierdzenie w więziennych perypetiach - nic ich nie złamało, wrócili jeszcze bardziej stanowczy, jeszcze bardziej utwierdzeni w poczuciu własnej misji. Jak więc widzimy bezrefleksyjność tych młodych ludzi z kolei została w legendzie ułudnie przedstawiona jako moralny heroizm. Jest to na koniec legenda autorów programu, który w wersji baśniowej podejmował walkę o interes klasy robotniczej, w wersji faktycznej zaś był tylko nowym wcieleniem /zdegenerowanym/ dogmatycznej i uniwersalistycznej mitologii dzielnicy. Wyjaśnijmy - legendy tej nie stworzyli bynajmniej "komandosi" czyli młodzieżowa świta wodzów, na ich powrót przez Michnika i ów szczególny klimat niektórych wydziałów uniwersytetu przygotowana - oni tylko legendzie spreparowanej przez świat duchowy w orbicie dzielnicy pozostający, ulegli. Jakżeż zresztą mogli jej nie ulec, skoro taka była ich uprzednia edukacja, jak to staraliśmy się powyżej pokazać? Toteż trudno się dziwić, że "wodzowie" tę uległość odczuwając, uczynili ją instrumentem swoich zabiegów: usytuowali się zręcznie jako "wtajemniczeni", natchnieni właściciele jedynej prawdy i prawdy tej postanowili nauczać w specjalnej do tego celu stworzonej kapliczce. Funkcjonowała ona na zasadzie objawienia, a nie poznania, toteż nie krytyczny umysł był na jej przyjęcie potrzebny, ale natchniony stan ducha. Owa znana z doktryn mistycznych "gotowość" osiągana była w zbiorowej kontemplacji świętej księgi, miejsce świątyni pełnił na ten raz tzw. "salon polityczny". [...] Ulegając mitowi wodzów, młodzi ludzie ulegali... mitowi programu. Tym bardziej, że ów program będący dziwaczną miszkulancją strzępków ekstremistycznych tendencji zrodzonych w stuletniej tradycji ruchu robotniczego na licznych jego marginesach, nie wytrzymujący racjonalnej krytyki średnio wykształconego czytelnika, nie tylko w swej całości, ale w żadnym ze swych fragment ów, był raczej Xięgą, niż tekstem dyskursywnym: emanacją wiary, której podstaw nie wolno było zaatakować. Jego mitologizację ułatwili również intelektualiści z dzielnicy - wprawdzie bezpośrednio pytani o jego tezy wzruszali raczej ramionami /byli już zbyt, jak na takie szkolne bajdy, wykształceni/, ale sami kultywowali starannie mit autorów, jako cierpiących za sprawę i mit jedynego programu /nie najlepszego, ale jedynego/. Nie będziemy się tutaj zajmować analizą jego faktycznej zawartości, nie tylko dlatego, że byłby to wysiłek godny lepszej sprawy; jednakoż po jednorazowej lekturze przyszło mi uznać ów program za seminaryjny przykład elementarnych błędów logicznych i metodologicznych [7]. [...] produkt zwyczajnej aberracji umysłowej został zmistyfikowany jako najwyższe osiągnięcie ideologii. Uzasadnić tę jego skalę miały dwie wstępne jego cechy: uniwersalizm i radykalizm. Program występował w interesie klasy robotniczej, nie tylko polskiej, ale i światowej - oto podstawa jego uniwersalności. [...] Ponieważ działać w imię tych interesów można było tylko radykalnie, tzn. "totalnie przeciwstawiając się systemowi", korzystając z każdego dogodnego pretekstu, mit działania spełniał się w praktykowaniu, znanej z historii anarchizmu akcji bezpośredniej. [...] godzono się... że program ma takie czy inne niedokładności i poddawano je nawet zainscenizowanym dyskusjom, które miały być prezentacją dobrej woli jego autorów. Każde jednak zaatakowanie którejkolwiek z jego mitycznych funkcji było natychmiast ogłaszane jako odstępstwo, a jego zwolennicy podlegali ekskomunice. Aby zaś, dalej, nikomu z maluczkich nie przyszło do głowy zwątpić czasem, w którykolwiek z mitów współtworzących strukturę owego szczególnego świata duchowego, należało mnożyć owe akcje bezpośrednie, tworząc ułudne poczucie ciągłości działania usankcjonowanej przez jego mityczny cel: toteż wymyślano je nieustannie, tak by mit w przerwach nie miał czasu ochłonąć? - cały wers nieczytelny - ....................................?? podpierając się ??] Słonimskim, w oparach swego psychicznego skrzywienia, sądzili, że zbliżają właśnie dzień nastania owego proletariackiego raju [...] Ale i tutaj esencja paradoksalnie ulotniła się z egzystencją, czyli duch z praktyki. A. Słonimski zamieszkiwał bowiem przy Alei Róż.
Zwornikiem tej świątyni uzbrojonych wartości okazał się być mit moralnej czystości. Jego ucieleśnieniem, jak już wspomniałem, byli oczywiście "wodzowie", w ich losie i ich postawie miał on swoją laboratoryjną niejako krystalizację. Ponieważ wypisali oni przed kilku laty skrajny program, będący [kompensacją] ich coraz bardziej wyosobnionej pozycji społecznej, ponieważ ta przerodzona w umysłową skrajność wyosobniona pozycja zaprowadziła ich poza prawo, będące gwarantem społecznego porządku - nawet jeśli niedoskonałe, a efektem politycznym tej drogi stała się ich izolacja /w znośnych, przyznajmy, warunkach/, uczynili oni z tego swojego miejsca narzędzie moralnej diagnozy świata. Przedstawiając mianowicie swój program jako akt moralny /występował on przecież w imię "sprawiedliwości"/ i z punktu widzenia tego aktu sądząc całą rzeczywistość na około, ośrodkiem i miarą owej moralności uczynili siebie, swoją postawę i swoje interesy, przedstawiając je z kolei, rzecz jasna, jako moralność absolutną i interesy uniwersalne. Ta sytuacja ideologiczna stała się sankcją moralnego terroru, jaki panował wewnątrz grupy i jaki grupa rozsiewała wokół siebie.
Ani oni, ani też otaczająca ich młodzież nie byli w tym względzie oryginalni ani samotni. Wszyscy razem wyrośli w klimacie luksusowym, w którym polityczny cynizm matadorów dzielnicy znalazł następnie swe ideologiczne odwrócenie w autowizerunku lansującym ich moralną czystość; nadto emanacją tej samej postawy były ogromne obszary literatury i myśli "liberalnej" sporządzonej pisemnie i ustnie w latach ostatnich. Literatura ta, myśl ta w latach październikowego przełomu wykrzyczała swoje własne obrzydzenie "moralne", bijąc się nie po raz pierwszy zresztą w cudze piersi, w latach następnych przeciwstawiała rzeczywistości różne wersje absolutyzmów moralnych, w imię których podejmowali nihilistyczną jej krytykę. Filozoficzny wymiar tej postawie, nie dostrzegając niestety jej paradoksów, choć w formułowaniu paradoksów sprawny, nadał L. Kołakowski. On też doprowadził ją do filozoficznej skrajności: cały porządek rzeczywistości został w jego twórczości zredukowany do porządku moralnego, wizja człowieka w niej zawarta stała się nieuchronnie manichejską, w świecie radykalnie przeciwstawnych biegunów moralnego wartościowania. Filozofia ta z kolei natrafiła na swoją umysłową granicę, dzięki imponującej analitycznej konsekwencji w dziele "Świadomość religijna i więź kościelna", poświęconym /o tajemne prawidłowości/ sektom mistycznym XVII wieku. Granicą tą dla tej postawy stało się zrozumienie Kościoła jako ziemskiej rzeczywistości religii, potrafiła ona bowiem tylko wejść w intymny dialog z różnymi jej ekstremizmami. Nie mogła jednak zrozumieć rzeczywistości Kościoła w wieku XVII, ponieważ nie rozumiała rzeczywistości społeczeństwa w wieku XX. Praktycznym zaś ekwiwalentem tego świata duchowego stali się "komandosi", czyli współczesna wersja mistycznego obłąkania. Oni też zrealizowali w praktyce wszystkie skrajności tej "filozofii moralnej". Miejsce racjonalnej oceny człowieka pośród nich, zajęła moralna cenzurka, skalą, na której tę cenzurkę odmierzano, był stopień entuzjastycznej gotowości na dyspozycje "wodzów"; miejsce dyskusji nad takim czy innym pomysłem zostało zajęte przez ślepą afirmację całej tej ideologicznej niedorzeczności; miejsce samodzielności okupowała bezwolna karność i porzucenie swej samotożsamości. W życiu codziennym wszelako, ponieważ egzekwowanie tych powinności z tych czy innych przyczyn natrafiało niekiedy na przeszkody, nie cofano się przed niczym. Środowisko "komandosów", manipulowane przez swoich wodzów, było kłębkiem podejrzliwości, plotki, komerażu, cynizmu i szantażu moralnego. Nad każdym z uczestników grupy, w razie odmowy wzięcia udziału w jakiejkolwiek akcji, wisiała bezwzględna i przy pomocy wszelkich metod egzekwowana groźba "śmierci cywilnej" - byli tam również "moralni" policjanci, którzy przeprowadzali śledztwo badające "lojalność" poszczególnych osób. Komandosi z kolei przenosili ten terror moralny na zewnątrz, ponieważ inicjowane akcje, w ich znieprawionych świadomościach były właśnie aktami, w których manifestować się miała owa "moralna czystość", w praktyce stawały się rozsadnikami właściwej grupie atmosfery: odmowa udziału, podpisu, składki /niezależnie od jej racji/ była wyklinana, a krnąbrnych obdarzano bezwzględną pogardą. Odwrotną zaś stroną pogardy dla otoczenia była autoidealizacja. Ta nieomal cała skupiała się na osobach "wodzów", innym od czasu do czasu udawało się błysnąć odbitym tylko światłem: istotnie, cała egzystencja "komandosów" daje sprowadzić do ustawicznego hołdownictwa wobec Kuronia, Modzelewskiego i Michnika, a wszystkie ich akcje do wynoszenia na piedestał tej nieświętej trójcy. Tak jak we wszystkich innych przypadkach jednak, tak i w tym "komandosi" byli tylko pomniejszoną odbitką polityki dzielnicy: to jej królestwem przecież była plotka, podejrzliwość, cynizm i moralny szantaż, przy ich pomocy deprawowała ona otaczające ją umysły i przez nie czyniła je obiektami dowolnych właściwie manipulacji. I tak, jak "komandosi" redukowali się do swoich wodzów właściwie, tak dzielnica redukowała się do swoich matadorów: Zambrowskiego, Bermana i innych takich. Instancja polityczna zamaskowana jako instancja moralna, w swojej powtórnej politycznej praktyce mogła już zrodzić tylko niczym nie maskowany terror. Na szczęście jednak historia nie lubi się powtarzać. Albo też, jak inteligentnie zauważył K. Marks powtarza się jako farsa.
Moglibyśmy już przejść do zasad praktycznych działania grupy, aby zrozumiawszy jej mitologiczną nadbudowę zobaczyć ją także w regułach jej wewnętrznego poruszania się, gdyby nie to, że nie wyczerpaliśmy jeszcze opisu składników owego mitologicznego świata. Pozostał nam bowiem mit ruchy. Otóż "komandosi" w swoim własnym, a raczej w mniemaniu, które stworzyli "wodzowie", niebyli osamotnieni. Wprawdzie ich izolacja w środowisku akademickim raczej się pogłębiała niż malała, wprawdzie niezależnie od indywidualnych wysiłków tych czy innych osób, jako grupa byli pozycją coraz bardziej marginesową społecznie, niemniej jednak wszystkie niedogodności tego faktu miał przysłonić mit ruchu. Ruch istnieje - oto pewnik, którego nikt i nic nie mogło zakwestionować. Ruch istnieje i pewnego dnia /owego sądnego dnia umieszczonego w programie/ zamanifestuje to istnienie. Podtrzymywały egzystencję tego mitu zręcznie kolportowane informacje o nawiązaniu "kontaktów" z "klasą robotniczą", która tylko czeka na sygnał /o wieczny duchu Bakunina/, podtrzymywała egzystencję tego mitu atmosfera istniejącego rzekomo współdziałania z innymi /podobnymi "komandosom"/ rzecznikami "klasy robotniczej" w innych krajach świata. Nic nie było w stanie rozbić tego świata z obłędną konsekwencją stworzonej ułudy. A. Michnikowi nie pomogła w swoim czasie nawet lektura "Biesów" do której go zmusiłem. Ale sam jeszcze wówczas nie przypuszczałem, że to on właśnie okaże się Piotrem Wierchowieńskim. [...]
To, co omawialiśmy powyżej należy do sfery uzasadnień tego działania, miała ona jednak swoje istotne uzupełnienie w jego regułach praktycznych. Tym bardziej, że owa nadbudowa mitologiczna była już ostatnio poważnie nadwątlona, zwłaszcza w tych swoich elementach, które wiązały się z "Listem Otwartym" - świadomość tego, że graniczy on z bzdurą znajdowała powoli dostęp nawet do zatwardziałych umysłów. Nadto jednak, ci czy inni "komandosi" żyli w pewnym świecie prywatnym, w którym ich udział w działalności grupy nie budził bynajmniej entuzjazmu, co więcej, niektórzy też zbliżali się do zakończenia swoich studiów i świadomość pojawienia się przed nimi realnej problematyki życiowej hamowała nieco ich młodzieńczy zapał, zwłaszcza, że, jak już wspomniałem, dysproporcja między mitologią a praktyką była już zbyt jaskrawa. W sytuacji [takiej, która naturalną kolejnością rzeczy musiała za sobą pociągać [wewnętrzny rozkład grupy i zostanie "wodzów" w doskonałej izolacji, a kandydatów na "zawodowych rewolucjonistów" nie było znów wśród "komandosów" tak wielu, należało przygotować i zrealizować taki system postępowania,] który maksymalnie ograniczałby swobodę indywidualnej decyzji w [ramach] grupy i stanowił dodatkowy czynnik przymusu. Innymi słowy, nie kontentując się samą mitologią należało opracować także i wcielić w praktykę takie zasady postępowania z ludźmi, które pozwoliłyby bezpiecznie nimi manipulować, wykorzystując ich intencje. Krótko mówiąc, chodziło o taki zbiór zasad, który z każdego z uczestników uczyniłby narzędzie wiadomych "wodzom" zamiarów, skrajnie zaś myśl tę formułując chodziło o to, aby członek grupy robiąc coś, nie miał pełnej świadomości i wartości i miejsca swojego czynu w całokształcie działań - aby spełniając zamiary i polecenia wodzów, fałszywie sądził, że spełnia swe własne. Zbiór zasad organizujących te praktyki był dość prosty i logiczny, znany zresztą skądinąd, pozostał on jednak poza świadomością wielu uczestników grupy, a przynajmniej pozostawała poza tą świadomością jego istotna funkcja, proces jej tłumaczenia okazał się niekiedy dość uciążliwy. Tworzyła ten zbiór: zasada wyłączności decyzji, zasada jej niekontrolowania przez grupę, wynikająca z nich zasada wykonawczej roli członków, na koniec zaś, jako ukoronowanie tego dekalogu zbierała je wszystkie w sobie zasada ochrony "wodzów". Na czym wszystkie one polegały, nie ma, jak się zdaje, potrzeby tłumaczyć, wynika to bowiem z samych nazw. Nie wdając się tedy w ich szczegółową eksplikację obejrzyjmy je w działaniu. Oto, najsampierw, zgodnie z mitologicznym porządkiem tego myślenia tworzy się atmosfera histerycznego podniecenia wokół jakiejś dowolnie wybranej "sprawy", która ma się stać pretekstem kolejnej akcji. "Wodzowie", w znany tylko sobie sposób, omawiają sytuację oraz decydują konkretny kształt akcji podejmując w swoim gronie, do którego od czasu do czasu, zależnie od potrzeb technicznych bywa dopuszczony ten lub ów z bardziej zaawansowanych "komandosów", decyzję o jej przeprowadzeniu. Ustalają tedy termin, okazję, listę ludzi, którzy zostaną wyznaczeni do jej przeprowadzenia oraz zespół przedsiębranych zabiegów. Kiedy całość ta jest już gotowa, wyzywa się na "spotkanie" potrzebnych do przeprowadzenia akcji ludzi i stawia w obliczu gotowych zleceń. Nie znają oni całości ani też pełnego sensu inicjowanego przedsięwzięcia, to, co podaje im się do wiadomości, jest tylko zasobem informacji niezbędnym do wykonania polecenia. Jeśli nie wystarcza do uczestnictwa w tej akcji uczestnictwo w owym wyżej opisanym mitologicznym porządku wiary, struktura sytuacji łatwo zostaje przekształcona w strukturę moralnego terroru - odmowę przedstawi się jako odstępstwo, tchórzostwo lub konformizm. Jeśli komu przyjdzie do głowy zastanowienie się nad nieznaną mu całością i zażąda ponownego rozpatrzenia decyzji, wtedy powie się, że jest już za późno, ponieważ akcja została już rozpoczęta i nie można robić świństwa kolegom, którzy już działają. [...]
System ten działał "w górę" i "w dół", by tak rzec, tzn. dotyczył on studentów wciąganych do różnych akcji poprzez wykorzystywanie ich młodzieńczej szlachetności, ale dotyczył też pracowników naukowych i profesorów, angażowanych w obronę Michnika jako w działanie moralne. Chociaż w tym akurat przypadku, zwłaszcza jeśli chodzi o niektóre nazwiska, zachodziło zapewne sprzężenie zwrotne. Tzn. te czy inne akcje "obronne" pełniły zarówno akcję lansowania Michnika i "komandosów", jak też przysparzały uczonym wieniec laurowy moralnej czystości i stroiły ich w togę luminarzy intelektualnej opozycji. Jak więc widzimy, struktura mitu i struktura zasad nie były zbyt skomplikowane, ani wymyślne. Ich siłą jednak było wzajemne uzupełnianie się w praktycznym wpływie na uczestników grupy i otaczający ich świat - tworzył on bowiem system doskonale szczelny, będąc w swej istocie krystalizacją świata duchowego dzielnicy. Naprawdę jednak był to system precyzyjnych reguł duchowego i fizycznego niewolnictwa, system piekielnych zaiste w swej wewnętrznej konsekwencji mistyfikacji: doskonałe zniewolenie było przedstawione w nim jako wolność zupełna; zniszczenie własnej osobowości jako jej najwyższa samorealizacja; autokracja "wodzów" jako idealne wcielenie demokracji; bezradna wierność doktrynie [jako afirmacja indywidualnego wyboru. I w tym jednak wypadku ten świat wyosobniony i zniewolony nie spadł z nieba - był tylko karykaturalnym powtórzeniem struktury pewnego systemu, w którego stworzeniu przemożny udział mieli czołowi politycy dzielnicy i czołowi intelektualiści dzielnicy. [...]
Kończąc... chciałbym korzystając z przywileju narracyjnego zamieścić... pewną refleksję osobistą. [...] pozostaje dla mnie całkowitą tajemnicą, w jaki sposób niektórzy z tych młodych ludzi, poddani tak przemożnej presji sztucznego i wynaturzającego systemu oddziaływania, pozostali jednak względnie czyści w swej autentycznej pasji ideowej i w swym, niełatwym niekiedy, życiu osobistym.... nie mogę o nich myśleć bez życzliwej sympatii i bolesnego niekiedy zdumienia.... Tyle słów owej osobistej refleksji, które czytelnik zechce mi wybaczyć. Myślę, że mam do tego prawo, ponieważ rygorystycznie dotąd zachowałem trudny nieraz obiektywizm powyższej narracji. [...]
Żadne społeczeństwo nie jest z góry ubezpieczone przed rodzeniem się na jego marginesach ofiar ekstremistycznych tendencji. Nie są przed nimi zwłaszcza ubezpieczone społeczeństwa, wewnątrz których istnieją obszary wyizolowane, zamknięte i faktycznie pozbawione kontaktu z rzeczywistością... potencjalnie przynajmniej istnieje zawsze możliwość powtarzania się podobnych sytuacji, którą ostatnio zdarzyło nam się przeżywać. Żywię niejako nadzieję, że tekstem niniejszym udało mi się wypełnić drobną chociażby część zadań... profilaktyki i... odpowiedzialności.
[1] XVI dzielnica Paryża, ta siedziba bogatego mieszczaństwa wydała wielu specjalistów od rewolucyjnej autoreklamy.
[2] Łatwo się domyślamy, że chodzi o Adama Ważyka.
[3] Kiedy zbłąkane produkty ich działalności pedagogiczno-politycznej skutkiem wejścia w konflikt z prawem znalazły się w miejscu czasowego odosobnienia, prof. Bauman uznał, że czas już najwyższy zmienić katedrę na UW na katedrę na uniwersytecie w Jerozolimie, a prof. Schaff z właściwą swej filozoficznej twórczości inwencją terminologiczną stwierdził w obłudnym i mętnym przemówieniu wygłoszonym na XII Plenum, że jego wychowankowie byli anarcho-syndykalistami z domieszką trockizmu i maoizmu. Fi donc. W obu tych przypadkach mamy do czynienia z zupełnie [nową - ? - słowo słabo czytelne] koncepcją społecznej odpowiedzialności intelektualisty.
[4] Z tego ducha wyrosła przecie owa sławetna ankieta socjologiczna badająca korelacje pomiędzy wysokością wykształcenia a wysokością zdobytego szczytu.
[5] Uwagę tę dedykuje się różnym dziennikarzom, którzy nie tylko zajmowali się działalnością polityczną "komandosów", ale też ich charakterami. Wyróżniało się zaszczytnie w tym procederze po kobiecemu drapieżne pióro A. Reutta w "Walce Młodych".
[6] W tym względzie nie mam nic do dodania do artykułu A. Werblana: "Przyczynek do genezy konfliktu". Miesięcznik Literacki Nr 5/68.
[7] Aby nie być gołosłownym [..] oto dwa wzajem się uzupełniające cytaty [z Listu Otwartego], które posłużą nam za obiekt takiej przykładowej analizy: "Stosunki produkcyjne, oparte na biurokratycznej własności przekształciły się w okowy rozwoju sił wytwórczych i każdy dzień ich trwania pogłębia kryzys. Jedynym i nieuchronnym rozwiązaniem kryzysu ekonomicznego jest zatem obalenie tych stosunków produkcji, a tym samym - obalenie klasowego panowania biurokracji. /str. 48/. "Rewolucja jest niezbędna dla rozwoju społecznego i jest nieunikniona" /str.97/ [...] Hm... Przyjrzyjmy się wiązaniom logicznym, faktycznym, a nie mniemanie tu zachodzącym. [...] albo rewolucja jest nieunikniona i wówczas nastąpi sama, a z tego punktu widzenia działalność autorów nie ma żadnego znaczenia, albo też rewolucja jest niezbędna, tzn. pragną jej autorzy, jeśli zaś tak, dowód ich jest pozorny, albowiem dowodzą oni tylko tego, co zapragnęli założyć na wstępie. Cały zaś wywód jest pogonią za własnym ogonem. Słowem program ten powtarza w swej strukturze myślowej klasyczne rozdwojenie niegdyś obecne w ruchu robotniczym: rozpięty jest między naturalistycznym dogmatyzmem anarchiczną koniecznością czynu. Autorzy tego programu ucieleśnili w sobie duchy Kautskiego i Bakunina: pierwszy wierzył, że rewolucja przejdzie sama przez jego biurko i kałamarz, drugi, że trzeba wszelkimi sposobami zapalać iskry z których wybuchnie pożar. Może to stąd, że jest ich dwóch..
brulion 19 A
str. 63 - 87
INFORMACJE DODATKOWE
http://niniwa22.cba.pl/donos_na_komandosow.htm
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
25. Jacek Kuroń nadawał smak
Jacek Kuroń nadawał smak życiu. Michnik u Kublik
Poznaliśmy się w czasach mojej młodości, w harcerstwie. Jacek był
nieformalnym liderem środowiska Walterowców. Miał dwie wielkie pasje -
polityczną i pedagogiczną. Nasza relacja to był nieustający, ale bardzo
przyjacielski spór. Nie zawsze wierzyłem w jego intuicję, co nie
świadczy o mnie dobrze, bo intuicję to on miał genialną! - wieloletniego
przyjaciela wspomina Adam Michnik, redaktor naczelny ''Wyborczej''.
Cały tekst: http://wyborcza.pl/12,82983,15538809,Jacek_Kuron_nadawal_smak_zyciu__Michnik_u_Kublik.html
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
26. Ani prywata, ani mętne
Ani prywata, ani mętne interesy nie zaszkodziły karierze prezesa Totalizatora Sportowego Wojciecha Szpila.
Wszystkie oferty powinny być dostarczone najpóźniej do poniedziałku 24 marca w zaklejonych kopertach z dopiskiem „Konkurs na stanowisko prezesa”. We wtorek zostaną otwarte, wybrani będą kandydaci, z którymi od następnego tygodnia rozpoczną się trudne rozmowy kwalifikacyjne. To one mają wyłonić najlepszego z najlepszych. I choć do otwarcia kopert jeszcze sporo czasu, już wiadomo, że najlepszym z najlepszych okaże się obecny prezes, 55-letni Wojciech Szpil, menedżer, artysta, były właściciel agencji reklamowej. To on wygra za dwa tygodnie konkurs na stanowisko prezesa zarządu w tej spółce przynoszącej państwu setki milionów złotych zysku. Skąd to wszystko wiadomo? – pytam menedżerów związanych z Totalizatorem. – Po prostu wiadomo – tłumaczy jeden z nich. – Wielką słabość ma do obecnego prezesa Barbara Kołtun, reprezentująca Skarb Państwa szefowa rady nadzorczej. Dlatego nawet dwuznaczne działania i nadużywanie stanowiska dla własnych korzyści Szpilowi raczej nie przeszkodzą.
Wybór drugiej świeżości
To, że Wojciech Szpil do Totalizatora Sportowego trafił przypadkiem, okazało się dopiero podczas przesłuchań przed hazardową komisją śledczą. Pierwotnie kandydatką do trzyosobowego zarządu giganta gier liczbowych była Magdalena Sobiesiak, córka potentata na rynku jednorękich bandytów. Jej CV wraz z odpowiednią rekomendacją wysłał do Ministerstwa Skarbu Marcin Rosół, ówczesny szef gabinetu politycznego ministra sportu. To on też wycofał rekomendację, gdy wokół Sobiesiaków i ustawy hazardowej zaczęło węszyć CBA. Właśnie wtedy Magdalenę Sobiesiak zastąpił Wojciech Szpil. Jego kandydaturę ówczesnemu wiceministrowi Adamowi Leszkiewiczowi tuż przed rozstrzygnięciem konkursu w 2009 r. zgłosił także Rosół. Ten ostatni, choć jest ojcem chrzestnym zaskakującej kariery Szpila, nie chce dziś na jego temat rozmawiać. Twierdzi tylko, że obecnego prezesa Totalizatora w ogóle wtedy nie znał.
We wrześniu 2009 r. Wojciech Szpil trafia do zarządu Totalizatora Sportowego, jednej z najbogatszych polskich firm, której roczne obroty wynoszą 3,5 mld zł. Zajmuje się marketingiem i sprzedażą, w jego rękach są wtedy kluczowe decyzje dotyczące reklamy, wyboru domu mediowego, partnera telewizyjnego Lotto i gigantyczny budżet ok. 100 mln zł. Na marketingu w końcu zna się najlepiej: przez osiem lat był właścicielem agencji reklamowej oraz prezesem w dużych spółkach, w których zajmował się również komunikacją i strategią. (..)
http://www.wprost.pl/ar/441292/Niezatapialny-prezes-Totalizatora-Sportow...
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
27. Kulisy przejmowania władzy w środowisku opozycji przez grupę Mic
Kulisy przejmowania władzy w środowisku opozycji przez grupę Michnika
http://wpolityce.pl/historia/225827-tylko-u-nas-bylismy-dla-nich-pozytec...
To pozycja wyjątkowa. Dokument epoki i opowieść ludzi, którzy
zapisali wiele ważnych kart w historii Polski. To także szczere i
bezkompromisowe wypowiedzi niezwykłych postaci, w tym nieżyjącego już
śp. senatora Zbigniewa Romaszewskiego. Dzięki tej książce poznajemy
też, po raz pierwszy tak otwarcie opowiedziane, kulisy przejmowania
władzy w środowisku opozycji przez grupę Adama Michnika oraz stosowane
przez nią, tak naprawdę do dzisiaj, metody.**
UWAGA! Tę pasjonującą i ważną książkę możecie Państwo kupić szybko i tanio w naszym wSklepiku.pl
Zofia Romaszewska:
Jeszcze przed wyjazdem do USA (w 1985 r. – PS) dowiedziałam się, że Ludka Wujec (żona Henryka, działaczka KOR i „Solidarności”, wieloletnia przyjaciółka Zbigniewa i Zofii Romaszewskich – PS)
poinformowana, iż podziemna „Solidarność” Instytutu mojego męża
wypłaca mu ze składek pensję, próbowała te wypłaty zablokować.
Argumentowała, że nie należy tego robić, bo to nie są środki na życie,
tylko my te pieniądze przeznaczamy na działalność opozycyjną, lepiej
więc te składki odprowadzać jak należy - do Regionu. Kiedy się o tym
dowiedziałam, zastanawiałam się, jak jej się to w głowie układa. I
doszłam do wniosku, że zgodnie ze środowiskową dyscypliną. Bo
przecież dla nich (michnikowskiej części opozycji – PS)
to jasne jak słońce, że to oni powinni wszystkim rządzić. W danym
wypadku oczywiste, że my nie powinniśmy dostawać pieniędzy, bo skoro nie
umieramy z głodu to możemy je przeznaczać na jakąś niekontrolowaną
przez nich działalność. A prawidłowo powinno być tak, że te fundusze
zostałyby odprowadzone do podziemnego Regionu, no a tam to już Helenka
Łuczywo zadba, żeby przeznaczono je na właściwe i słuszne cele.
Zbigniew Romaszewski:
W Ameryce Zosia zdobyła ogromne jak na ówczesne realia środki
finansowe na działalność solidarnościową. Te
fundusze pozwoliły nam wystartować.
PIOTR SKWIECIŃSKI: Sami Państwo nimi zarządzali?
Zbigniew Romaszewski:
Najpierw chcieliśmy przekazać je jakiemuś szerszemu ciału. W tym celu spotkaliśmy się z Kuroniem. Ale oprócz pieniędzy Zosia przywiozła też informacje o infiltracji przez SB
środowisk solidarnościowych na Zachodzie. Kuroń bardzo nie lubił tych
tematów, a Zosia zaczęła o tym mówić. Kuroń chciał przerwać rozmowę,
żeby już o tych przykrych sprawach nie słuchać, i już wiedząc że Zosia
przywiozła jakieś pieniądze, ale nie wiedząc jeszcze – ile, powiedział:
to weźcie sobie tę forsę na swoją działalność.
Zofia Romaszewska:
Jacek zupełnie nie chciał słuchać o szpiclach w Brukseli i jak zaczęłam o tym mówić, to on zaczął się śpieszyć. „Dobra, dobra, malutka” – pogłaskał mnie po głowie i poszedł.
Zbigniew:
Stworzyliśmy więc Polski Fundusz Praworządności. Instytucja taka była
potrzebna, między innymi dlatego, że św. Marcin, Prymasowski Komitet
Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom
wycofywał się wtedy z pomocy dla opozycji, bo hierarchia w coraz
większym stopniu uznawała, że to nie leży w profilu Kościoła. Opozycja
była ze św.Marcina wypychana. Zbiegło się to z momentem, w którym władze
zaczęły zwalczać opozycję za pomocą drakońskich grzywien. Kolegia
taśmowo wymierzały po 50 tysięcy zł – to wtedy były trzy przeciętne
miesięczne pensje. Zaczęto też konfiskować prywatne samochody, używane do przewożenia bibuły.
Podjęliśmy decyzję – dajemy skazanym pieniądze na zapłacenie grzywien. Zwracamy też pieniądze za skonfiskowane samochody.
A gdy później, już w 1987 roku pojawiły się w zakładach pracy Komitety
Założycielskie odradzającej się „S” zaczęliśmy też wspierać materialnie
członków tych komitetów, których wyrzucano z pracy.
Wszystko to spowodowało intensyfikację działalności naszych
struktur i ich wzmocnienie – bo wielu ukaranych, gdy zapłacono za nich
grzywny czy oddano pieniądze za skonfiskowany samochód, zaczynało
współdziałać już nie tylko z tymi opozycyjnymi organizacjami, w których
byli aktywni dotąd, ale również z nami.
PIOTR SKWIECIŃSKI:
Mówiąc krótko, tworzyli Państwo własne ogólnokrajowe struktury
opozycyjne, niezależne od grupy, która wtedy coraz bardziej
dominowała w ruchu solidarnościowym?
Zofia:
W pewnym sensie tak, choć to w żadnym wypadku nie było naszym
świadomym celem. To bardziej samo tak wyszło, no bo skoro w tej
dominującej grupie nie bardzo nas chcieli, a my stanowczo chcieliśmy
robić coś, co uważaliśmy za szczególnie palące i ważne, to
radziliśmy sobie sami….
Zbigniew:
Teraz widzę, że wtedy już zaczął się wyraźny proces spychania nas na
margines polityczny za niesubordynację wobec grupy, która jak okazało
się później, miała spiskować w Magdalence.
Zofia:
Jeden z naszych kolegów, jak się potem dowiedzieliśmy, ewidentny agent SB,
znany dobrze w niezależnym ruchu wydawniczym, tłumaczył nam wtedy na
spacerze, że Rodzina jest strasznie potężna, i on to by się bał jej
sprzeciwić. Miałam narastające wrażenie, że oni chcą nas odsunąć. Ale
naprawdę nie mogłam pojąć, czemu.
PIOTR SKWIECIŃSKI: Rodzina?
Zofia:
Tak już w latach 80 przyjęło się określać grupę Kuronia-Michnika. Dla
podkreślenia jej zwartości i trwałości związku, łączącego tych ludzi.
Tego, że trzymali się razem niezależnie od tego, co tak naprawdę
myśleli o kimś z ich grupy – jeśli tylko ten ktoś pozostawał
wobec tej grupy lojalny.
Zbigniew:
Myślę, że Rodzina pamiętała nam MRKS
(radykalną i opozycyjną wobec zdominowanych przez wpływy grupy
„postkomandoskiej” strukturę podziemia z początku lat 80,
pozostającą pod wpływem Romaszewskiego – PS)…
Poza tym – nie nadawaliśmy się do polityki, w tym sensie w jakim oni
rozumieli politykę. Bo oni zachowywali się
coraz jawniej niedemokratycznie.
PIOTR SKWIECIŃSKI: W jaki sposób?
Zbigniew:
Dziś widzę, że usiłowali wtedy przejąć kontrolę nad całym ruchem.
Zofia:
Próbowali to zrobić, „otorbiając” Wałęsę, podlizując się mu i jeszcze
dodatkowo pompując jego manię wielkości. W efekcie, ci, którzy myśleli,
że będą nim rządzić, wyhodowali w nim poczucie pychy i wszechmocy.
Monopolizowany był przepływ funduszy tylko do tych struktur podziemnych,
które na prowincji były z nimi stowarzyszone. Inne nie
dostawały złamanego grosza.
Zbigniew:
Próbowali zbudować kontrolę, powołując na przykład bez konsultacji nowe, jawne władze „Solidarności” – Tymczasową Radę NSZZ „S”. Początkowo mnie w niej nie było, zostałem dokooptowany później.
Co prawda nie szło im to prosto, bo Wałęsa to też niezły cwaniak. Dla
równowagi
zatwierdził moją Komisję Interwencji. Ważne jednak pamiętać, iż wtedy
podziały nie układały się dokładnie tak, jak potem, już w czasach
niepodległości. Bo wtedy marginalizowani byli nie tylko ci,
którzy, tak jak my czy Grupa Woli, znaleźli się potem w obozie szeroko
pojętej tzw. prawicy, ale również ich przyszli sojusznicy, jak np. Jacek
Merkel czy Andrzej Milczanowski.
Zofia:
Mecenas Siła-Nowicki nie rozumiał, co się dzieje. Pamiętam, jak
chodził i pytał wszystkich „dlaczego oni mnie nigdzie nie chcą?!”. To,
że potem znalazł się przy Okrągłym Stole na miejscu które ustąpił mu
ktoś z obozu władzy, było spowodowane wcześniejszym odsunięciem go przez
Rodzinę. To było wielkie świństwo, takie potraktowanie bardzo
zasłużonego człowieka, który nas wszystkich bronił.
Zbigniew:
Elementem ich przewagi był podziemny „Tygodnik Mazowsze”. Po zapaści innych pism konspiracyjnych miał on niemal monopol na informację w podziemiu.
UWAGA! Tę pasjonującą i ważną książkę możecie Państwo kupić szybko i tanio w naszym wSklepiku.pl
PIOTR SKWIECIŃSKI: W „Rozdrożach S” napisał Pan:
Zbigniew
Dotyczyło to wielu środowisk, ale przede wszystkim – właśnie Rodziny.
Ich cele programowe były ukrywane. A przecież już wtedy przygotowywali
coś na kształt Okrągłego Stołu. Świadczy o tym choćby fakt, że w 1989
roku od razu mieli w tej sprawie jasne stanowisko, a inni, tak jak my,
byli nową sytuacją początkowo zdezorientowani. Oni się po prostu tego
spodziewali, widać mieli informacje, którymi nie
dzielili się z kolegami.
W grudniu 1986 nastąpiło niestety zerwanie mojej wieloletniej
przyjaźni z Heńkiem Wujcem. Nastąpiła między nami bardzo ostra kłótnia –
właśnie na temat wypychania nas z procesów decyzyjnych. Ja miałem do
nich pretensję np. o to, że nie zostałem powołany do Tymczasowej Rady
„S”. On do nas – że nie informujemy Rodziny o swoich inicjatywach.
Wtedy już nie mieliśmy żadnego kontaktu z TKK i
Regionalną Komisją Wykonawczą. Reszta opozycji zauważyła jednak, że
rekompensujemy ludziom te grzywny bez końca. Czyli, że jesteśmy
finansowo niezależni. I to zaniepokoiło Rodzinę.
Michnik przysłał do nas Jana Józefa Lipskiego z posłaniem. Chciał
wiedzieć, ile mamy pieniędzy, od kogo i gdzie je trzymamy. Sam Lipski
wiedział to, ale bez naszej zgody nie chciał Michnikowi powiedzieć. Nie
zgodziliśmy się. Jan Józef się zafrasował i powiada:
Zosia wściekła się. Krzyczała „mnie, wnuczkę senatora RP, ma uwiarygodniać syn żydowskiego komunisty?!”
Zofia:
Rzeczywiście, dostałam szału. Michnika uważałam i uważam za człowieka
bardzo zasłużonego. Ale ile trzeba tupetu i braku wrażliwości, żeby
powiedzieć coś takiego, pochodząc z takiej rodziny i środowiska. Wtedy
żyło jeszcze wielu więźniów stalinowskich. Przecież jeśli ktoś kogoś
uwiarygadniał, to raczej my, czy ludzie nam podobni, w jakiś sposób
poprzez wspólne działania uwiarygodnialiśmy całe to środowisko
walterowców. Bo bez tego bardzo wielu dawnych akowców, czy ludzi ze
starej emigracji nigdy nie spojrzałoby życzliwiej na dzieci stalinowców.
Zbigniew:
Zosia parokrotnie podnosiła też w tych czasach sprawę poszlak, wskazujących na rozpracowanie przez SB redakcji „Tygodnika Mazowsze”. Oni w ogóle nie chcieli o tym słuchać, ten temat działał na nich jak płachta na byka.
Agnieszka Romaszewska:
W drugiej połowie lat 80 zaczęliśmy powoli dostrzegać dziwne
zjawisko. Otóż grupa Tygodnika „Mazowsze” zaczęła zachowywać się tak,
jakby przestała obawiać się bezpieki. Co bardzo ważne, stało się to
wtedy, kiedy wszyscy inni jeszcze traktowali zasady konspiracyjnego BHP na
poważnie. Bo nie było jeszcze wcale wiadomo, w którą stronę sprawy się
potoczą, czy znów nie wrócą poważne represje. A oni tak jakby byli już
pewni, że nic złego ich nie spotka. Mieliśmy wrażenie, że w pewnym
momencie zachowanie reguł konspiracji stało się dla nich tylko czymś w
rodzaju zasłony dymnej, sztafażu na użytek całej reszty opozycji.
PIOTR SKWIECIŃSKI: W październiku 1986 napisał Pan:
Zbigniew:
Takie głosy były wtedy częste w różnych środowiskach. Ale chodziło mi
głównie o Adama Michnika i jego kolegów. Na zewnątrz kreowali się
wówczas na bardzo radykalnych i nieugiętych, teoretycznie odrzucali
wszelką myśl o kompromisie. Tymczasem już wtedy mieli spotkania
towarzyskie z PZPR-owcami.
Tylko owi „maluczcy” mieli o tym nie wiedzieć, trwać w całkowitym
odrzuceniu ludzi systemu. Używali instrumentalnie haseł
radykalnych, a tak naprawdę chcieli daleko idącego kompromisu, ale
koniecznie realizowanego przez nich, z pominięciem innych środowisk
opozycyjnych. Nie byliśmy wciągnięci w tę grę i ich działania w tym
kierunku. A one już się wówczas toczyły.
Tak myślę, że w jakimś sensie byliśmy dla nich pożytecznymi idiotami.
Ale nie tylko my, wiele osób budziło się wtedy z zauroczenia Michnikiem. Coraz więcej
osób widziało, jak dalece ma instrumentalny stosunek do ludzi. Jak bez
ceregieli porzuca tych, którzy stali się mu już niepotrzebni. Jak
cynicznie gra.
Michnik bardzo przeżył to, że w 1981 roku odmówiono mu (na tle nastrojów
antykorowskich i antysemickich – PS) zaakceptowania jako działaczowi „S”. I miał rację, bo to było rzeczywiście paskudne.
Ale co najmniej od tego momentu widać było u niego taki nasilający
się proces dystansowania się od Polski i Polaków. Można się było
zastanawiać, czy Michnik w tym stanie mentalnym, a to przecież
narastało w nim przez całe lata 80, będzie kiedykolwiek w stanie „ten
kraj”, „tych ludzi” zrozumieć. Marian Brandys opowiadał, że mówił mu z
goryczą, że „w tym kraju nigdy nie będzie mógł zostać prezydentem, bo
jest Żydem”. Były w tym i wielkie ambicje i kompleks
pochodzenia, i dystans do kraju.
Już od lat 70 Michnik usiłował budować mosty z rewizjonistami z PZPR.
Wydaje mi się, że gdzieś od połowy lat 80 zaczął wyobrażać sobie chyba,
że on komunę po prostu ogra, uzależni ją od siebie i uczyni swoimi
„poputczykami”, a ogrywając komunę, przesunie zarazem cały ruch
opozycyjny, solidarnościowy czy jak go zwać – w lewo. Te jego wizje
trwały długo. Wygląda, że załamały się chyba dopiero wraz z aferą
Rywina. Stąd jego ówczesna wściekłość – okazało się w 2002 roku,
że to komuna go ograła.
UWAGA! Tę pasjonującą i ważną książkę możecie Państwo kupić szybko i tanio w naszym wSklepiku.pl
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
28. Romaszewscy o próbie
Romaszewscy o próbie przejęcia ''S'' przez grupę Michnika
http://romaszewscy.autobiografia.salon24.pl/622036,romaszewscy-o-probie-...
Fragment książki ,,Romaszewscy. Autobiografia''
wydanej w listopadzie nakładem wydawnictwa Trzecia Strona. Książka do
nabycia w wielu księgarniach, m.in. w sieci Matras (w stacjonarnych
Empikach brak).
Zofia Romaszewska: Jeszcze
przed wyjazdem do USA (w 1985 r. – PS) dowiedziałam się, że Ludka Wujec
(żona Henryka, działaczka KOR i „Solidarności”, wieloletnia
przyjaciółka Zbigniewa i Zofii Romaszewskich – PS) poinformowana, iż
podziemna „Solidarność” Instytutu mojego męża wypłaca mu ze składek
pensję, próbowała te wypłaty zablokować. Argumentowała, że nie należy
tego robić, bo to nie są środki na życie, tylko my te pieniądze
przeznaczamy na działalność opozycyjną, lepiej więc te składki
odprowadzać jak należy - do Regionu. Kiedy się o tym dowiedziałam,
zastanawiałam się, jak jej się to w głowie układa. I doszłam do wniosku,
że zgodnie ze środowiskową dyscypliną. Bo przecież dla nich
(michnikowskiej części opozycji – PS) to jasne jak słońce, że to oni
powinni wszystkim rządzić. W danym wypadku oczywiste, że my nie
powinniśmy dostawać pieniędzy, bo skoro nie umieramy z głodu to
możemy je przeznaczać na jakąś niekontrolowaną przez nich działalność. A
prawidłowo powinno być tak, że te fundusze zostałyby odprowadzone do
podziemnego Regionu, no a tam to już Helenka Łuczywo zadba, żeby
przeznaczono je na właściwe i słuszne cele.
Zbigniew Romaszewski: W
Ameryce Zosia zdobyła ogromne jak na ówczesne realia środki
finansowe na działalność solidarnościową. Te
fundusze pozwoliły nam wystartować.
PIOTR SKWIECIŃSKI: Sami Państwo nimi zarządzali?
Zbigniew Romaszewski: Najpierw
chcieliśmy przekazać je jakiemuś szerszemu ciału. W tym celu
spotkaliśmy się z Kuroniem. Ale oprócz pieniędzy Zosia przywiozła też
informacje o infiltracji przez SB środowisk solidarnościowych na
Zachodzie. Kuroń bardzo nie lubił tych tematów, a Zosia zaczęła o tym
mówić. Kuroń chciał przerwać rozmowę, żeby już o tych przykrych
sprawach nie słuchać, i już wiedząc że Zosia przywiozła jakieś
pieniądze, ale nie wiedząc jeszcze – ile, powiedział: to weźcie sobie tę
forsę na swoją działalność.
Zofia Romaszewska: Jacek
zupełnie nie chciał słuchać o szpiclach w Brukseli i jak zaczęłam o tym
mówić, to on zaczął się śpieszyć. „Dobra, dobra, malutka” – pogłaskał
mnie po głowie i poszedł.
Zbigniew: Stworzyliśmy
więc Polski Fundusz Praworządności. Instytucja taka była potrzebna,
między innymi dlatego, że św. Marcin, Prymasowski Komitet Pomocy Osobom
Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom wycofywał się wtedy z pomocy dla
opozycji, bo hierarchia w coraz większym stopniu uznawała, że to nie
leży w profilu Kościoła. Opozycja była ze św.Marcina wypychana. Zbiegło
się to z momentem, w którym władze zaczęły zwalczać opozycję za pomocą
drakońskich grzywien. Kolegia taśmowo wymierzały po 50 tysięcy zł – to
wtedy były trzy przeciętne miesięczne pensje. Zaczęto też konfiskować
prywatne samochody, używane do przewożenia bibuły.
Podjęliśmy
decyzję – dajemy skazanym pieniądze na zapłacenie grzywien. Zwracamy też
pieniądze za skonfiskowane samochody. A gdy później, już w 1987 roku
pojawiły się w zakładach pracy Komitety Założycielskie odradzającej się
„S” zaczęliśmy też wspierać materialnie członków tych komitetów,
których wyrzucano z pracy.
Wszystko to spowodowało intensyfikację
działalności naszych struktur i ich wzmocnienie – bo wielu
ukaranych, gdy zapłacono za nich grzywny czy oddano pieniądze za
skonfiskowany samochód, zaczynało współdziałać już nie tylko z tymi
opozycyjnymi organizacjami, w których byli aktywni
dotąd, ale również z nami.
PIOTR SKWIECIŃSKI:
Mówiąc krótko, tworzyli Państwo własne ogólnokrajowe struktury
opozycyjne, niezależne od grupy, która wtedy coraz bardziej
dominowała w ruchu solidarnościowym?
Zofia: W
pewnym sensie tak, choć to w żadnym wypadku nie było naszym świadomym
celem. To bardziej samo tak wyszło, no bo skoro w tej dominującej
grupie nie bardzo nas chcieli, a my stanowczo chcieliśmy robić coś, co
uważaliśmy za szczególnie palące i ważne, to radziliśmy sobie sami….
Zbigniew: Teraz
widzę, że wtedy już zaczął się wyraźny proces spychania nas na margines
polityczny za niesubordynację wobec grupy, która jak okazało się
później, miała spiskować w Magdalence.
Zofia: Jeden z
naszych kolegów, jak się potem dowiedzieliśmy, ewidentny agent SB,
znany dobrze w niezależnym ruchu wydawniczym, tłumaczył nam wtedy na
spacerze, że Rodzina jest strasznie potężna, i on to by się bał jej
sprzeciwić. Miałam narastające wrażenie, że oni chcą nas odsunąć. Ale
naprawdę nie mogłam pojąć, czemu.
PIOTR SKWIECIŃSKI: Rodzina?
Zofia: Tak
już w latach 80 przyjęło się określać grupę Kuronia-Michnika. Dla
podkreślenia jej zwartości i trwałości związku, łączącego tych ludzi.
Tego, że trzymali się razem niezależnie od tego, co tak naprawdę
myśleli o kimś z ich grupy – jeśli tylko ten ktoś pozostawał
wobec tej grupy lojalny.
Zbigniew: Myślę, że
Rodzina pamiętała nam MRKS (radykalną i opozycyjną wobec zdominowanych
przez wpływy grupy „postkomandoskiej” strukturę podziemia z początku lat
80, pozostającą pod wpływem Romaszewskiego – PS)… Poza tym – nie
nadawaliśmy się do polityki, w tym sensie w jakim oni rozumieli
politykę. Bo oni zachowywali się coraz jawniej niedemokratycznie.
PIOTR SKWIECIŃSKI: W jaki sposób?
Zbigniew: Dziś widzę, że usiłowali wtedy przejąć kontrolę nad całym ruchem.
Zofia: Próbowali to
zrobić, „otorbiając” Wałęsę, podlizując się mu i jeszcze dodatkowo
pompując jego manię wielkości. W efekcie, ci, którzy myśleli, że
będą nim rządzić, wyhodowali w nim poczucie pychy i wszechmocy.
Monopolizowany był przepływ funduszy tylko do tych struktur podziemnych,
które na prowincji były z nimi stowarzyszone. Inne nie
dostawały złamanego grosza.
Zbigniew: Próbowali
zbudować kontrolę, powołując na przykład bez konsultacji nowe, jawne
władze „Solidarności” – Tymczasową Radę NSZZ „S”. Początkowo mnie w
niej nie było, zostałem dokooptowany później.
Co prawda nie
szło im to prosto, bo Wałęsa to też niezły cwaniak. Dla równowagi
zatwierdził moją Komisję Interwencji. Ważne jednak pamiętać, iż wtedy
podziały nie układały się dokładnie tak, jak potem, już w czasach
niepodległości. Bo wtedy marginalizowani byli nie tylko ci,
którzy, tak jak my czy Grupa Woli, znaleźli się potem w obozie szeroko
pojętej tzw. prawicy, ale również ich przyszli sojusznicy, jak np. Jacek
Merkel czy Andrzej Milczanowski.
Zbigniew: Elementem ich
przewagi był podziemny „Tygodnik Mazowsze”. Po zapaści innych pism
konspiracyjnych miał on niemal monopol na informację w podziemiu.
PIOTR SKWIECIŃSKI: W „Rozdrożach S” napisał Pan:
„Kolejne
działania rożnych grup przedsiębrane w tajemnicy przed sobą nawzajem
(…) stworzyły stan, który nie wahałbym się określić jako kryzys
solidarności środowisk opozycyjnych, a to jest fakt, którego trudno nie
docenić. Pewna zmowa milczenia, która pokrywa istniejące konflikty
grupowe, gdyż programowych nikt nie próbował wyartykułować, ma stanowić
namiastkę jedności i przekonać społeczeństwo, że jednak nie jest źle”.
Zbigniew: Dotyczyło to
wielu środowisk, ale przede wszystkim – właśnie Rodziny. Ich cele
programowe były ukrywane. A przecież już wtedy przygotowywali coś na
kształt Okrągłego Stołu. Świadczy o tym choćby fakt, że w 1989 roku od
razu mieli w tej sprawie jasne stanowisko, a inni, tak jak my, byli nową
sytuacją początkowo zdezorientowani. Oni się po prostu tego
spodziewali, widać mieli informacje, którymi nie
dzielili się z kolegami.
W grudniu 1986 nastąpiło niestety
zerwanie mojej wieloletniej przyjaźni z Heńkiem Wujcem. Nastąpiła między
nami bardzo ostra kłótnia – właśnie na temat wypychania nas z procesów
decyzyjnych. Ja miałem do nich pretensję np. o to, że nie zostałem
powołany do Tymczasowej Rady „S”. On do nas – że nie informujemy
Rodziny o swoich inicjatywach.
Wtedy już nie mieliśmy żadnego
kontaktu z TKK i Regionalną Komisją Wykonawczą. Reszta opozycji
zauważyła jednak, że rekompensujemy ludziom te grzywny bez końca. Czyli,
że jesteśmy finansowo niezależni. I to zaniepokoiło Rodzinę.
Michnik
przysłał do nas Jana Józefa Lipskiego z posłaniem. Chciał wiedzieć, ile
mamy pieniędzy, od kogo i gdzie je trzymamy. Sam Lipski
wiedział to, ale bez naszej zgody nie chciał Michnikowi powiedzieć. Nie
zgodziliśmy się. Jan Józef się zafrasował i powiada: „Ale Adam mówi,
że jak nie powiecie, to on nie będzie was uwiarygodniał na Zachodzie”. Zosia wściekła się. Krzyczała „mnie, wnuczkę senatora RP, ma uwiarygodniać syn żydowskiego komunisty?!”
Zofia: Rzeczywiście,
dostałam szału. Michnika uważałam i uważam za człowieka bardzo
zasłużonego. Ale ile trzeba tupetu i braku wrażliwości, żeby powiedzieć
coś takiego, pochodząc z takiej rodziny i środowiska. Wtedy żyło jeszcze
wielu więźniów stalinowskich. Przecież jeśli ktoś kogoś
uwiarygadniał, to raczej my, czy ludzie nam podobni, w jakiś sposób
poprzez wspólne działania uwiarygodnialiśmy całe to środowisko
walterowców. Bo bez tego bardzo wielu dawnych akowców, czy ludzi ze
starej emigracji nigdy nie spojrzałoby życzliwiej na dzieci stalinowców.
(...)
PIOTR SKWIECIŃSKI: W październiku 1986 napisał Pan:
„Zawsze
zdumiewają mnie ci, którzy twierdzą, że czerwony jest po prostu
czerwony, władza jest po prostu władzą czyli monolitem i nie ma się
tutaj w ogóle czym zajmować, Zawsze budzi to we mnie podejrzenie,
że (ci, którzy tak twierdzą – przyp. PS) sami nie są aż tak naiwni i
bardzo szczegółowo śledzą grę wewnątrz partyjną, ale dla maluczkich
mają wersję uproszczoną”.
Zbigniew:
Takie
głosy były wtedy częste w różnych środowiskach. Ale chodziło mi
głównie o Adama Michnika i jego kolegów. Na zewnątrz kreowali się
wówczas na bardzo radykalnych i nieugiętych, teoretycznie odrzucali
wszelką myśl o kompromisie. Tymczasem już wtedy mieli spotkania
towarzyskie z PZPR-owcami. Tylko owi „maluczcy” mieli o tym nie
wiedzieć, trwać w całkowitym odrzuceniu ludzi systemu. Używali
instrumentalnie haseł radykalnych, a tak naprawdę chcieli daleko idącego
kompromisu, ale koniecznie realizowanego przez nich, z pominięciem
innych środowisk opozycyjnych. Nie byliśmy wciągnięci w tę grę i ich
działania w tym kierunku. A one już się wówczas toczyły.
Tak myślę, że w jakimś sensie byliśmy dla nich pożytecznymi idiotami.
Ale nie
tylko my, wiele osób budziło się wtedy z zauroczenia Michnikiem. Coraz
więcej osób widziało, jak dalece ma instrumentalny stosunek do ludzi.
Jak bez ceregieli porzuca tych, którzy stali się mu już niepotrzebni.
Jak cynicznie gra. Michnik bardzo przeżył to, że w 1981 roku
odmówiono mu (na tle nastrojów antykorowskich i antysemickich – PS)
zaakceptowania jako działaczowi „S”. I miał rację, bo to
było rzeczywiście paskudne.
Ale co najmniej od tego momentu widać
było u niego taki nasilający się proces dystansowania się od Polski i
Polaków. Można się było zastanawiać, czy Michnik w tym stanie
mentalnym, a to przecież narastało w nim przez całe lata 80, będzie
kiedykolwiek w stanie „ten kraj”, „tych ludzi” zrozumieć. Marian Brandys
opowiadał, że mówił mu z goryczą, że „w tym kraju nigdy nie będzie
mógł zostać prezydentem, bo jest Żydem”. Były w tym i wielkie ambicje i
kompleks pochodzenia, i dystans do kraju.
Już od lat 70 Michnik
usiłował budować mosty z rewizjonistami z PZPR. Wydaje mi się, że
gdzieś od połowy lat 80 zaczął wyobrażać sobie chyba, że on komunę po
prostu ogra, uzależni ją od siebie i uczyni swoimi „poputczykami”, a
ogrywając komunę, przesunie zarazem cały ruch opozycyjny,
solidarnościowy czy jak go zwać – w lewo. Te jego wizje trwały długo.
Wygląda, że załamały się chyba dopiero wraz z aferą Rywina. Stąd jego
ówczesna wściekłość – okazało się w 2002 roku, że to komuna go ograła.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
29. "Złożyłem dokumenty i
"Złożyłem dokumenty i zostałem przyjęty". Polityk PiS dostał synekurę w Totalizatorze
Lokalny
polityk PiS, któremu w ostatnim rozdaniu politycznym nie udało się
załapać się na żadne stanowisko, został szefem gdańskiego oddziału Lotto
z pensją niemal 20 tys. zł - informuje "Gazeta Wyborcza".
Kazimierz Janiak, były
członek rady nadzorczej upadłego SKOK-u "Wspólnota", przekonuje jednak,
że z jego zatrudnieniem "partia nie miała nic wspólnego".
- Otrzymałem informację, że
jest możliwość podjęcia pracy, złożyłem dokumenty i zostałem przyjęty -
mówi Janiak, cytowany przez gazetę.
Kazimierz Janiak, doktor nauk rolniczych, przed laty sprawował funkcję posła III kadencji Sejmu z ramienia AWS-u, ale jego późniejsze próby zaistnienia w polityce nie przyniosły efektu. Janiak odnalazł się za to w strukturach SKOK. Był szefem Stowarzyszenia Krzewienia Edukacji Finansowej, a także członkiem rady nadzorczej SKOK "Wspólnota" w Gdańsku.
Gowin: chcemy zmian w ustawie hazardowej. Inny podatek dla chętnych na pokera
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego złoży propozycję zmian do projektu ustawy hazardowej.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
30. Tajemnice jednorękiego
Tajemnice jednorękiego bandyty. Budżet państwa straci miliardy złotych
Największe wątpliwości budzą zapisy, dzięki którym monopol na
dostarczenie automatów do gier (tzw. jednorękich bandytów) i ich
serwisowania otrzyma amerykańska firma IGT (dawniej GTECH).
Z informacji
"Rzeczpospolitej" z dwóch niezależnych źródeł wynika, że podczas forum
ekonomicznego w Krynicy mocno lobbowano na rzecz IGT, która niedługo
później otrzymała monopol na dostawę maszyn.
"Sprawa jest o tyle dziwna,
że firma podlega obecnie gigantycznej kontroli służb w Stanach
Zjednoczonych" - mówi gazecie inny poseł, który prosi o anonimowość.
O kwocie 30 tys. zł za
sztukę, którą ma płacić TS, mówił z mównicy sejmowej poseł Wójcikowski,
który dodał, że takich automatów ma zostać kupionych 60 tys.
Sprawdziliśmy ceny tego typu maszyn na portalach handlowych i najwyższą
kwotą było kilkanaście tysięcy złotych - pisze "Rz".
W związku z ustawą miała
powstać też spółka, za pomocą której państwo ma zmonopolizować rynek
hazardu. 9 lutego w tej sprawie złożyli do ministra finansów
interpelację dwaj posłowie Kukiz'15: Bartosz Józwiak i Tomasz
Rzymkowski, którzy kontynuują temat po śmierci Wójcikowskiego. Pytają w
niej o pełne dane spółki, o firmę, która zajmie się obsługą serwisową
maszyn i urządzeń hazardowych, a także o podmiot, który dostarczy
urządzenia i oprogramowanie. "Zwracam się także z prośbą o
upublicznienie umowy handlowej zawartej pomiędzy spółką Skarbu Państwa a
podmiotami będącymi dostawcami i serwisem obsługującym wcześniej
wspomnianą spółkę" - brzmi ostatnia prośba z interpelacji. Na razie
posłowie nie uzyskali odpowiedzi.
Ustawa ma wejść w życie od kwietnia, a niektóre zapisy nawet od lipca.
"Obecnie ta ustawa utknęła i pojawiają się głosy, że może być
znowelizowana, ale nie ma pewności, bo wszyscy nabrali wody w usta" -
mówi gazecie poseł Józwiak.
O kwocie 30 tys. zł za sztukę, którą ma płacić TS, mówił z
mównicy sejmowej poseł Wójcikowski, który dodał, że takich automatów ma
zostać kupionych 60 tys. Sprawdziliśmy ceny tego typu maszyn na
portalach handlowych i najwyższą kwotą było kilkanaście tysięcy złotych -
pisze "Rz".
W związku z ustawą miała powstać też spółka, za pomocą
której państwo ma zmonopolizować rynek hazardu. 9 lutego w tej sprawie
złożyli do ministra finansów interpelację dwaj posłowie Kukiz'15:
Bartosz Józwiak i Tomasz Rzymkowski, którzy kontynuują temat po śmierci
Wójcikowskiego. Pytają w niej o pełne dane spółki, o firmę, która zajmie
się obsługą serwisową maszyn i urządzeń hazardowych, a także o podmiot,
który dostarczy urządzenia i oprogramowanie. "Zwracam się także z
prośbą o upublicznienie umowy handlowej zawartej pomiędzy spółką Skarbu
Państwa a podmiotami będącymi dostawcami i serwisem obsługującym
wcześniej wspomnianą spółkę" – brzmi ostatnia prośba z interpelacji. Na
razie posłowie nie uzyskali odpowiedzi.
Ustawa ma wejść w życie od kwietnia, a niektóre zapisy nawet
od lipca. "Obecnie ta ustawa utknęła i pojawiają się głosy, że może być
znowelizowana, ale nie ma pewności, bo wszyscy nabrali wody w usta" –
mówi gazecie poseł Józwiak.
Kolejne wątpliwości - jak pisze "Rzeczpospolita" wzbudza
ekspresowy tryb przyjęcia ustawy. Pierwsze czytanie odbyło się 14
września, potem projektem zajmowała się komisja finansów publicznych,
następnie stworzona specjalnie do tego podkomisja, w której był poseł
Wójcikowski. Jego poprawki były jednak odrzucane, a 14 i 15 grudnia
odbyły się dwa kolejne czytania i głosowanie. 16 grudnia bez poprawek
ustawę przyjął Senat i tego dnia trafiła na biurko prezydenta, który
podpisał ją 28 grudnia. Choć ustawa niedługo ma wejść w życie, to z
funkcji prezesa Totalizatora zaledwie po 10 miesiącach pracy zrezygnował
Łukasz Łazarewicz. Poinformował o tym w oświadczeniu z 7 lutego, w
którym wyliczał pasmo swoich sukcesów na stanowisku.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
31. Kukiz'15 chce odroczenia
Kukiz'15 chce odroczenia wejścia w życie ustawy hazardowej
ustawy o grach hazardowych, zakładający odroczenie jej wejścia w życie. W
ich ocenie obowiązujące prawo powoduje monopolizację sektora
"jednorękich bandytów" i może doprowadzić do przejęcia rynku przez firmę
zagraniczną.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
32. w internecie mówią,że
ktoś właśnie z tego powodu zginął na jednej z polskich dróg...
gość z drogi
33. Co dalej z ustawą hazardową?
Co dalej z ustawą hazardową? NASZ WYWIAD. Rzymkowski: "Temat pokazał, jakie to może być olbrzymie pole do nadużyć i przestępstw"
"Kontynuujemy dzieło, które rozpoczął śp. poseł Rafał Wójcikowski, w którym mu pomagaliśmy".
Zapytaliśmy, jak wyglądają szczegóły ustawy, wobec której od początku z posłem Wójcikowskim mieliśmy wiele wątpliwości.
Czego dotyczą te wątpliwości?
Przede
wszystkim tego, czy Totalizator Sportowy i sektor publiczny w Polsce
wytrzyma proces tworzenia monopolu hazardowego, co wiąże się
z gigantycznymi wydatkami Skarbu Państwa. W interpelacji pytamy, z kim
Skarb Państwa i Totalizator Sportowy zamierza współpracować
w tej dziedzinie.
Totalizator Sportowy będzie zarządzał wszystkimi „jednorękimi bandytami” w kraju? Poradzi sobie z takim wyzwaniem?
Tak, ale uważam, że nie jest w stanie zrobić tego sam i będzie potrzebował spółki,
która będzie mu w tym pomagać. W interpelacji zapytaliśmy o to, jaka
będzie to spółka. To jest nasza pierwsza interpelacja w sprawie ustawy
hazardowej, ale będzie składać kolejne i pytać o dalsze szczegóły.
O jakie szczegóły?
Np.
o kwestię ceny, jaką Totalizator Sportowy zapłacił za automaty, czy
czasem nie jest ona zbyt wysoka. Ustawa hazardowa daje olbrzymie
możliwości do nadużyć. Oczywiście, jeżeli ktoś uczciwie będzie
postępował, to nie będzie żadnego problemu, jednak temat hazardu
w Polsce pokazał, jakie to może być olbrzymie pole
do nadużyć i przestępstw.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
34. Oświadczenie Totalizatora Sportowego Sp. z o.o.
W związku z pojawiającymi się nieprawdziwymi informacjami dotyczącymi zawarcia umowy pomiędzy Totalizatorem Sportowym Sp. z o. o., a firmą IGT (dawniej: GTECH), Spółka oświadcza, że nie zawarła kontraktu na dostawy automatów do gier z ww. firmą.
Totalizator Sportowy ponadto informuje, że w 2010 roku konsorcjum Data Trans Sp. z o.o. oraz GTECH Corporation wygrało przetarg na operatora gier liczbowych i systemów towarzyszących dla Totalizatora Sportowego. Do przetargu w tym czasie zgłosiły się jeszcze trzy inne podmioty, czyli wszystkie liczące się na rynku. Umowa została zawarta na okres 7 lat (licząc od 2011 roku) i w żaden sposób nie obliguje Spółki do zakupu automatów od ww. podmiotów.
Od samego początku Spółka działała w tej sprawie transparentnie. Wyniki przetargu zostały przeanalizowane przez ówczesny Zarząd Totalizatora Sportowego, który po uzyskaniu opinii Rady Nadzorczej i podjęciu decyzji mocą uchwały przekazał dokumenty Ministrowi Skarbu Państwa, który zaakceptował decyzję Zarządu Spółki Totalizatora Sportowego. Umowa została uroczyście podpisana na specjalnie zwołanej konferencji w obecności dziennikarzy w hotelu Bristol 12 lipca 2010 roku.
Podkreślamy także, że Totalizator Sportowy jest spółką ze 100% udziałem Skarbu Państwa. Jednocześnie informujemy, że jeżeli Spółka będzie wykonywała monopol Skarbu Państwa w zakresie automatów, to w oparciu o przemysł krajowy we współpracy z Polską Grupą Zbrojeniową oraz Polską Wytwórnią Papierów Wartościowych. Informacje o ewentualnych kontraktach w tym zakresie zostaną przekazane do publicznej wiadomości po uzyskaniu stosownej zgody właściciela.
Wskazujemy również, że przeprowadzone przez Spółkę analizy wykazały, że realizacja tej części monopolu przez Totalizator Sportowy wpłynie bardzo korzystnie na budżet Państwa, jak również na wyniki finansowe samej firmy.
Pragniemy także zauważyć, że Totalizator Sportowy jest spółką zaufania publicznego, która dzięki dopłatom i podatkowi od gier tylko w 2015 roku wsparła polski sektor publiczny, w tym sport i kulturę, kwotą około 1,8 mld zł. Zaufanie klientów do spółki i naszych marek wprost przekłada się na wpływy z dopłat i podatków do budżetu Państwa. Dlatego też podawanie do publicznej wiadomości nieprawdziwych informacji może narażać na szwank reputację naszej spółki, a tym samym może zagrozić realizacji misji Totalizatora Sportowego, jaką jest wspieranie sektora publicznego, polskiego sportu i kultury.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
35. Z informacji „Wprost” wynika,
Z informacji „Wprost” wynika, że dwie firmy: Wojskowe Zakłady Łączności (będące częścią grupy PGZ) oraz Exatel (który PGZ ma wkrótce kupić) wspólnie wyprodukują na potrzeby Totalizatora Sportowego automaty do gier. Prace badawcze już trwają. Polskie automaty mają być o 30 proc. tańsze od tych dostępnych na rynku oraz być gotowe w III kwartale br. Po co Totalizatorowi te urządzenia? Zgodnie z nowelizacją ustawy hazardowej od lipca spółka będzie miała monopol na oferowanie gier na automatach. Będą one mogły być stawiane w kasynach i kolekturach, tak, by jeden automat przypadał maksymalnie na 10 tys. mieszkańców. Firma musi więc kupić kilkadziesiąt tysięcy urządzeń i przygotować się do ich obsługi.
W ubiegłym tygodniu pojawiły się informacje, że ten monopol TS może przejąć amerykańska spółka IGT, która jest jednym z głównych producentów takich maszyn. Posłowie Kukiz’15 złożyli w Sejmie projekt wydłużający vacatio legis uchwalonej w grudniu nowelizacji ustawy hazardowej. Według nich obecna sytuacja może doprowadzić do przejęcia rynku przez firmę zagraniczną, właśnie IGT. Podczas konferencji pytali, czy Totalizator ma podpisaną umowę z IGT. Padały nawet kwoty 7 mld zł potencjalnych strat budżetu.
– To są kwoty wzięte z sufitu. Nawet zakładając, że jeden automat kosztuje na rynku ok. 10 tys dolarów, to przy zakupie 32 tys. takich urządzeń mamy kwotę miliarda zł. Tyle że Totalizator będzie je kupował w partiach, znacznie taniej i nie od IGT. Dzięki temu pieniądze zostaną w kraju – mówi nasz informator.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
36. Automaty do gry. Totalizator
Automaty do gry. Totalizator Sportowy otworzy w tym roku 50 punktów
Totalizator Sportowy planuje uruchomić w tym roku 50 punktów z
automatami o niskich wygranych - poinformował p.o. prezesa spółki
Radosław Śmigulski. Pierwsze automaty mają pojawić się na początku IV
kwartału. Wszystko za sprawą zmian w ustawie hazardowej.Śmigulski poinformował, że w
związku z nowelizacją ustawy o grach hazardowych, firmy Exatel, Polska
Wytwórnia Papierów Wartościowych oraz Wojskowe Zakłady Łączności będą
odpowiedzialne za przygotowanie i dostarczenie automatów do wybranych
punktów."Przeprowadzone przez
spółkę analizy wykazały, że realizacja tej części monopolu przez
Totalizator Sportowy wpłynie bardzo korzystnie zarówno na budżet
państwa, jak również na wyniki finansowe samej firmy" - powiedział na
konferencji prasowej p.o. prezesa Totalizatora Sportowego. Jeśli chodzi o ten rok, to będąc w stałej współpracy z Polską Grupą
Zbrojeniową, myślimy o uruchomieniu 50 punktów z kilkuset urządzeniami. W
tej chwili mamy wybrane 43 lokalizacje. Będziemy chcieli obserwować,
jak zostały te automaty przyjęte przez rynek, jak to funkcjonuje. (...) W
perspektywie 2-3 lat chcielibyśmy wyczerpać to, co daje nam ustawa,
czyli 35 tys. urządzeń" - powiedział Śmigulski.Rada nadzorcza Totalizatora Sportowego prowadzi konkurs na prezesa
spółki. Do drugiego etapu konkursu dopuściła siedmiu kandydatów, rozmowy
z nimi odbędę się 7 marca.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
37. Ustawa hazardowa. MF: Ponad
Ustawa hazardowa. MF: Ponad 15 mld zł w ciągu 10 lat
Ustawa przede wszystkim wprowadza zasadę, że prawo do oferowania
gier na automatach (tzw. jednorękich bandytach) poza kasynami gry
będzie objęte monopolem państwa, a realizatorem będzie Totalizator
Sportowy SA
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
38. W dniu wejścia w życie
W dniu wejścia w życie nowelizacji ustawy hazardowej, „Wiadomości” przypominają aferę, która wstrząsnęła rządem Tuska
1 kwietnia 2017 r. weszła w życie nowelizacja ustawy o grach
hazardowych. Zwiększy ona ochronę graczy i ograniczy szarą strefę w
gospodarce.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
39. Jachowicz: Co nieznanego
Jachowicz: Co nieznanego kryje w sobie afera hazardowa, a co kilka lat temu zaniedbała prokuratura
"Wielu z nas ma jeszcze świeżo w pamięci, jak Platforma Obywatelska spacyfikowała aferę najtańszym kosztem".Jakże miło słyszeć informację, że prokuratura wznowiła zbadanie
afery hazardowej. Wielu z nas ma jeszcze świeżo w pamięci, jak Platforma
Obywatelska spacyfikowała aferę najtańszym kosztem.
Szczególnie jeśli idzie o własne szeregi partyjne. Głównym negatywnym
bohaterom sprawy praktycznie nie spadł przysłowiowy włos z głowy. Dwóch
prominentnych ludzi władzy - Zbigniew Chlebowski, szef Klubu
Parlamentarnego i Mirosław Drzewiecki, minister sportu - wyleciało
na stałe z polityki. To były jedyne koszta, jakie poniosła wówczas
Platforma. Już wtedy, jesienią 2009 roku można było powiedzieć,
że Donald Tusk poświęcił tę dwójkę po to, aby można nią było przysypać
całą aferę i ochronić kilka innych osób. Takich jak Grzegorza Schetynę,
wówczas szefa spraw wewnętrznych i wicepremiera, czy Jacka Kapicę,
ówczesnego ministra finansów i szefa służby celnej. Również wielu innych
pozostało poza zasięgiem jakichkolwiek konsekwencji, choć ich nazwiska
przejawiały się w aferze.
Ogromnie ważną rolę w pacyfikacji afery odegrał Mirosław
Sekuła, wyznaczony przez Donalda Tuska do pełnienia roli
przewodniczącego Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej do zbadania afery
hazardowej. Szef Komisji, człowiek o mentalności kaprala
pruskiej armii, nie dopuścił nikogo do głosu, kto mógłby rzucić cień
na obraz polityków jego partii. Czuwał niby dobry stróż pilnujący, aby
nic niewłaściwego, co mogłoby zaszkodzić Platformie nie doszło do głosu.
Swoje zadane wykonał perfekcyjnie, wiedząc doskonale, że nie zyska
sobie ani uznania ani sympatii swoim bezdusznym tłumieniem prawdy
o aferze. Jednak ważniejszy dla niego był krzywy uśmiech wdzięczności
Donalda Tuska.
Obecnie istotne pytanie brzmi, czy
po upływie czterech lat, jakie minęły od umorzenia afery i ponad osiem
lat od jej wybuchu, uda się znaleźć mocne dowody świadczące
o nierzetelnym prowadzeniu pierwszego śledztwa? Wskazujące
na takie jego zaniedbania, braki i zaniechania, które pozwolą skutecznie
oskarżyć niektórych prawie zapomnianych już bohaterów afery, jak choćby
Jacka Kapicę.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
40. Jacek Kapica to człowiek,
Jacek Kapica to człowiek, któremu między palcami przepływało 20 miliardów rocznie. Skutecznie walczył, ale z przedsiębiorcami. Próbował wykończyć polską branże instalatorów szaf przesuwnych, podstępnie zmieniając interpretację podatkową, bez zmiany prawa i naliczając podatki 5 lat wstecz, czy też wykończył cały polski sektor skażania alkoholu na cele przemysłowe – a w tym właśnie czasie, oczywiście na zasadzie całkowitego braku koincydencji zdarzeń – z Ukrainy wjechały setki pociągów ze „skażonym” alkoholem, zwolnione z VAT, jako „towar nigdzie indziej niesklasyfikowany”. Alarmował o tym wówczas Cezary Kaźmierczak, szef Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, a szczegółowo opisała w raporcie Najwyższa Izba Kontroli.
Do jego osiągnięć należy też stworzenie największej w Europie, gigantycznej szarej strefy tytoniowej, przez bezrozumne podnoszenie akcyzy na tytoń.
Z publikowanych obecnie danych wynika, że w czasie rządów PO-PSL, grupy przestępcze wyłudziły co najmniej 160 miliardów z VAT. A szacuje się, że nawet ponad 260 mld zł.
Najgłośniejszym przykładem w sytuacjach, które chce wyeliminować projekt przedstawiony w Sejmie, była sprawa tzw. szafiarzy. Zakup samej szafy był obłożony podatkiem w wysokości 22 proc. VAT, a zakup szafy z montażem 7 proc. VAT. Utrwalona od wielu lat praktyka powodowała, że ludzie kupowali szafy z montażem. Jacek Kapica zmienił interpretację na 22 proc. dla szaf z montażem i domagał się od ludzi zapłaty różnicy. Mimo że ludzie nigdy tych środków nie pobrali. Były wiceminister finansów powtarzał tę praktykę wielokrotnie.
Takich przykładów było więcej, choćby interpretacje podatkowe dla karetek, a także samochodów ciężarowych sprowadzanych do Polski. Przedsiębiorców zaatakowano dwóch stron. Na potrzeby VAT-u interpretowano tak, że to nie były samochody ciężarowe, tylko osobowe i tak twierdziły organa państwowe, natomiast na potrzeby akcyzy, stwierdzano zupełnie co innego. Że to nie jest samochód osobowy, tylko ciężarowy! Realnym efektem takich działań było bankructwo części firm, bo zapłaciły to, co Kapica chciał. Już od czterech lat wpływy z tytułu tego podatku wynoszą natomiast 0 zł.
Co więcej, jako zwierzchnik urzędników skarbowych Kapica walczył o przywrócenie tzw. klauzuli obejścia prawa. Chodzi o to, aby urzędnicy decydowali o tym, czy podatnik prawidłowo zastosował przepisy. Pozwoli to na swobodną interpretację, w myśl której urzędnicy będą oczywiście kazać płacić firmom wyższe podatki.
Najciekawsze jest to, że Wydział Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku badał już sprawę nadzoru Ministerstwa Finansów nad rynkiem automatów o niskich wygranych (popularnie zwanych jednorękimi bandytami). W tym śledztwie postawiono zarzuty właścicielom firm z automatami, celnikom i dyrektorom w Ministerstwie Finansów. Gdy 14 lipca 2014 r. zapadła decyzja, aby postawić zarzuty wiceministrowi Jackowi Kapicy, interweniował jeden z zastępców Prokuratury Generalnej (rzecznik PG nie informuje który), zmusił prokuratorów do anulowania postanowienia o zarzutach, a następnie „na wszelki wypadek” zarządzono przeniesienie śledztwa do Poznania.
Osią konfliktu jest tzw. ustawa hazardowa. Trefną ustawę uchwalono w atmosferze paniki, zaledwie w dwa dni po tzw. aferze hazardowej. Weszła ona w życie od początku 2010 r. i przewidywała stopniową likwidację rynku automatów o niskich wygranych: nie można było bowiem uzyskiwać nowych zezwoleń ani przedłużać tych, które firmy już uzyskały. Przepisy te zostały zaskarżone przez trzy spółki – Fortunę, Grand i Fortę. W lipcu 2012 r. na temat ustawy hazardowej wypowiedział się Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Uznał ją za sprzeczną z unijnym prawem, a tym samym orzekł, że nie można jej stosować.
Tylko za tę nieudaną ustawę Kapica powinien był stracić stanowisko. Bo to on odpowiada tak za jej brzmienie, jak i za jej promowanie. Pierwsze założenia przedstawił bowiem już w lutym 2008 r. – od razu po swojej nominacji. Prace prowadził błyskawicznie. Do tego stopnia, że pomijał obowiązkowe zapytania o opinie na temat zgodności projektu z prawem unijnym, a nawet udokumentowanie uzgodnień międzyresortowych – wynika z rządowego raportu przygotowanego przez ówczesną minister Julię Piterę. Co najciekawsze, formalnie nie wiadomo, po co nowa ustawa w ogóle powstała. Według wspomnianego raportu w Ministerstwie Finansów nie stworzono żadnego uzasadnienia dla prac nad projektem. „MF nie udokumentowało prac, które doprowadziły do wniosku o potrzebie opracowania założeń oraz pozwoliły określić zakres i cel koniecznych zmian, co utrudnia ex post ocenę celowości decyzji o nowelizacji” – czytamy w raporcie.
Gdy 2009 r. wybuchła afera hazardowa, Kapica był przez chwilę kreowany na bohatera. Wszystko dlatego, że w ujawnionych stenogramach z podsłuchów Ryszarda Sobiesiaka i Jana Koska hazardowi baronowie właśnie jego określali jako główną przeszkodę w napisaniu korzystnej dla nich ustawy. Żeby pokazać go jako „jedynego sprawiedliwego”, przyznano mu nawet na chwilę ochronę BOR-u, choć nie pojawił się żaden sygnał o zagrożeniu dla szefa celników. Tymczasem rola Kapicy w aferze hazardowej wcale nie jest pozytywna.
W latach 2008–2009 resort przygotował pięć wersji nowych rozwiązań ustawowych. Wszystkie projekty miały cechy wspólne: zyskiwały na nich dwa podmioty – Totalizator Sportowy (TS) i współpracująca z nim amerykańska firma GTECH, a za przygotowanie tych projektów odpowiadał wiceminister finansów i szef Służby Celnej Jacek Kapica. Kapica odmawiał komentarza.
https://wpolityce.pl/polityka/388056-wszystkie-grzechy-jacka-kapicy-to-n...
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
41. O informacje dotyczące
O informacje dotyczące funkcjonowania tzw. jednorękich bandytów prosił w interpelacji poseł Marek Sawicki.
Totalizator Sportowy kupił interwencyjnie m.in. automaty do gier hazardowych. Chce jak najszybciej przystąpić do realizacji monopolu oraz zabezpieczyć wpływy do budżetu państwa – tłumaczy wiceminister finansów Tadeusz Kościński.
Uchwalona w grudniu 2016 r. nowela ustawy o grach hazardowych wprowadziła monopol państwa na gry na automatach poza kasynami, a państwowa spółka Totalizator Sportowy została wyłącznym organizatorem gier na automatach.
Dlaczego miliard nie wpływa do budżetu?
„W związku z opóźnieniem Wojskowych Zakładów Łączności nr 1 S.A. w przygotowaniu zgodnego z umową systemu centralnego, na dzień sporządzenia niniejszej odpowiedzi (16 lipca) nie doszło jeszcze do formalnego zbycia i przekazania systemu centralnego na rzecz Totalizatora Sportowego. Strony umowy oczywiście ściśle współpracują, aby nastąpiło to jak najszybciej i Totalizator Sportowy jak najszybciej rozpoczął wdrażanie ww. systemu centralnego” – odpowiada na interpelację wiceminister finansów Tadeusz Kościński.
Podobnej odpowiedzi wiceminister udzielił na pytania dotyczące opóźnienia wdrożenia przetestowanego i wielokrotnie audytowanego systemu przygotowanego przez Wojskowe Zakłady Łączności nr 1, liczby automatów do gier hazardowych wyprodukowanych przez WZŁ nr 1, stanu ich certyfikacji, statusu oprogramowania systemu centralnego do nadzoru i zarządzania automatami do gier w salonach czy powodów, dla których automaty i system centralny nie zostały jeszcze uruchomione do pracy komercyjnej. Kościński zastrzegł, że TS oczekuje dostarczenia przez WZŁ systemu centralnego w stanie uzgodnionym przez strony umowy. „Informacje o aktualnym statusie systemu centralnego są w wyłącznym posiadaniu producenta systemu” – dodano.
Zakup niemieckich automatów objęty tajemnicą
Resort był pytany także, „dlaczego TS zakupił/wypożyczył od Merkur Gaming i Axes automaty i system rejestrujący niekompatybilny do zamówionego w WZŁ nr 1 systemu”.
„W branży automatów do gier funkcjonuje co najmniej 5 różnych protokołów komunikacyjnych, które są szerzej wykorzystywane. Wobec braku wywiązywania się WZŁ z postanowień umowy i opóźnienia w dostawie zarówno systemu, jak i automatów, Totalizator Sportowy dokonał zakupu interwencyjnego i wybrał rozwiązanie najszerzej stosowane na świecie a także najprostsze i najtańsze we wdrożeniu, tak aby jak najszybciej przystąpić do realizacji monopolu oraz zabezpieczyć wpływy do budżetu państwa” – czytamy w odpowiedzi Kościńskiego.
Według MF współpraca kupionych automatów z systemem centralnym produkcji WZŁ jest technicznie możliwa. Niemniej, jak wskazano, informacje dotyczące umów TS mają istotne znaczenie biznesowe dla spółki i w związku z tym nie są przekazywane do wiadomości publicznej.
„Najistotniejsze umowy zawarte w ramach realizacji monopolu państwa w zakresie urządzania gier na automatach stanowią tajemnicę przedsiębiorstwa” – poinformował Kościński.
(PAP)
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
42. Totalizator Sportowy:
Totalizator Sportowy: internetowe kasyno zasiliło budżet państwa o 48 mln zł
początku roku Totalizator Sportowy osiągnął prawie 5,2 mld zł ze
sprzedaży produktów wobec ok. 6 mld zł w 2018 r. - podał prezes spółki
Olgierd Cieślik. Dodał, że suma wniesionych stawek do kasyna...
64 tys. graczy i 2,3 mld zł wpłat przez 8 miesięcy działania Total Casino
Polski, zarządzane przez Totalizator Sportowy - w środę ogłosiło, że ma
64 tys. zarejestrowanych graczy, którzy wpłacili łącznie 2,3 mld zł.
Platforma działa od grudnia ubiegłego roku.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
43. Budżet wygrał u bukmacherów.
Budżet wygrał u bukmacherów. Podatek od zakładów sportowych w I kw. wyniósł 193,6 mln zł
postawił na ustawę hazardową i trafił. Prywatne zakłady sportowe po raz
pierwszy przebiły w podatkach państwowe loterie. Najwięksi gracze rosną
jak na dopingu.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
44. Prezes Totalizatora
Prezes Totalizatora Sportowego: Od dwóch lat przechodzimy dużą transformację technologiczną
"Tradycja pomaga nam, zwłaszcza w takim biznesie, w jakim my
operujemy. Uwierzytelnia, to co robimy" - mówi Olgierd Cieślik, prezes
Totalizatora Sportowego w rozmowie z Robertem Bohdanowiczem z..
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
45. Uwagę opinii publicznej
Uwagę opinii publicznej przyciągnął Franciszek Bielowicki,
młody (23-letni) doradca premiera. Media podkreślają, że to syn
biznesmena, który hojnie wspierał Platformę Obywatelską w kampanii
wyborczej i pytają, czy wpłaty od ojca miały wpływ na zatrudnienie syna.
Warto jednak zauważyć, że szybki start do wielkiej kariery to w tej
rodzinie nic nowego. Grzegorz Bielowicki również zaczynał wcześnie
i z wielkimi sukcesami. Wręcz zdumiewającymi jak na połowę lat 90. W tej
historii mamy przekształcenia własnościowe przed trzema dekadami,
wielką aferę wokół Totalizatora Sportowego, podejrzenia zagranicznego
wpływu na polski rząd oraz syte życie spadkobierców
PRL-owskiej nomenklatury.
CZYTAJ
WIĘCEJ: Ojciec hojnie wpłacał na PO. Syn został doradcą Tuska. „Pan
Franciszek aktywnie uczestniczył w wielu kampaniach wyborczych”
W czerwcu
2023 r. o Grzegorzu Bielowickim pisał tygodnik „Sieci” w artykule
„Hazard znów blisko Platformy”. Artykuł Marka Pyzy dotyczył wpłatom
na konto wyborcze PO od biznesmenów, zwłaszcza z branży hazardowej.
Jednak materiał przypominał też o postaci Bielowickiego, który na konto partii Tuska przelał ponad 100 tys. zł.
To człowiek,
który w dawnych czasach był szefem młodzieżówki Unii Demokratycznej,
a dziś zarządza setkami milionów zł jako właściciel i prezes Tar Heel
Capital (THC), firmy z branży funduszy private equity.
— informował Pyza. Podkreślał też wagę transatlantyckich powiązań Bielowickiego.
— pisał tygodnik „Sieci” w czerwcu 2023 r.
Wydawało
się, że dawne afery pójdą w niepamięć. Jednak odgrzebały je pieniądze
od Bielowickiego dla PO. Dziś zaś Donald Tusk najwyraźniej uznał, że już
zupełnie nie trzeba sobie zawracać głowy tymi historiami.
-----------------------------------------------
Sam Bielowicki we wspomnianej rozmowie z Wirtualną Polską zarzekał się, że od dawna nie ma nic wspólnego z polityką. A nie zawsze tak było. Na początku lat 90. jako bardzo młody człowiek był nawet przewodniczącym Młodych Demokratów, ówczesnej młodzieżówki Unii Demokratycznej a więc partii, która wywodziła się niby z korzeni solidarnościowych, ale zawsze bardzo ostro opowiadała się przeciwko jakimkolwiek rozliczeniom komunistów.
Rozpoczynał swoją karierę w latach 90., zyskując wpływy poprzez kontakty ze zmarłym w 2020 roku Józefem Blassem, synem Bronisława Blassa, ważnego dyrektora w PRL-owskiej administracji, wiceprezesa NBP w latach 1958-1968. Józef Blass, został zmuszony do emigracji po antysemickiej czystce roku 1968. Osiadł w USA, gdzie nawiązał wiele wartościowych kontaktów biznesowych. Teściem Blassa był z kolei Adam Schaff – czołowy ideolog marksizmu w Polsce, który także z uwagi na swoje żydowskie pochodzenie popadał w niełaskę kierownictwa PZPR i także musiał przez jakiś czas mieszkać na emigracji.
W jaki sposób – bardzo młody aspirujący polityk jakim był na początku lat 90. Bielowicki stał się protegowanym Blassa? Nie wiadomo. Faktem jest, że Bielowicki został pełnomocnikiem Blassa przy przejmowaniu polskich przedsiębiorstw w latach 90., w tym spółki Euroad, a sam Bielowicki, w wieku zaledwie 25 lat, objął po protekcji posła Zbigniewa Janasa z Unii Demokratycznej prezesurę firmy. Kolejne lata to w zasadzie pasmo sukcesów biznesowych, a młody prezes w krótkim czasie doszedł do ogromnego osobistego majątku i mógł inwestować własne miliony w kolejne przedsięwzięcia.
Cóż… Taki amerykański sen w polskim wydaniu lat 90. Młody biznesmen z dobrze sytuowanym politycznie protektorem, z dużym kredytem zaufania u wspólnika, buduje imperium finansowe. A dziś jego syn staje się – w równie młodym wieku, doradcą premiera. Tyle, że tak się w historii III RP często dzieje, że gdy na eksponowanym stanowisku pojawia się młody człowiek, to szybko okazuje się, że jego rodzice, jeśli sami nie wywodzili się aparatu partyjnego z czasów PRL, to mieli z osobami z tego kręgu znaczące związki. Wygląda na to, że nowy doradca Donalda Tuska od podobnego backgroundu uciec nie zdoła.
Anioł biznesu
W rozmowie z „Rzeczpospolitą” Grzegorz Bielowicki zaznacza, że nie miał żadnego wpływu na zatrudnienie syna, w podobny sposób na pytania „Rz” odpowiedziało Centrum Informacyjne Rządu. Jak czytamy na łamach dziennika z rejestru wpłat Platformy Obywatelskiej wynika, że w ostatnich kilkunastu miesiącach trzykrotnie robił przelewy na rzecz PO, w sumie na kwotę 107,4 tys. zł. Po raz ostatni 50 tys. zł przelał na dwa miesiące przed zatrudnieniem syna w KPRM.
Bielowicki jest obecnie partnerem zarządzającym w funduszu Tar Heel Capital, który inwestuje w wielu branżach – od surowców przez handel po sieć gabinetów dentystycznych. Jak czytamy na strefainwestorów.pl „poza THC Pathfinder, zespół Tar Heel Capital zarządza dwoma innymi funduszami: THC Private Equity oraz THC Globalnej Innowacji FIZ. Pierwszy z nich to fundusz typu PE, który w swojej blisko 20-letniej historii inwestował w takie podmioty jak Radpol, FAM, czy LiveChat Software. Z kolei Tar Heel Capital Globalnej Innowacji FIZ to fundusz absolutnej stopy zwrotu, inwestujący w innowacyjne spółki o globalnym zasięgu, które dzięki przewadze technologicznej staną się liderami rynków, na których działają. Wszystkie fundusze mają charakter zamkniętej dystrybucji, przeznaczonej dla wąskiego grona inwestorów.”
Duży biznes i znane nazwiska
Z ciekawych inwestycji funduszy, po nawet pobieżnym przeszukaniu internetowych archiwów można natrafić na takie anonse:
„Fundusz venture buildingowy Tar Heel Capital Pathfinder stawia na medyczną marihuanę i wspólnie z partnerami rozpoczyna budowę Centrum Medycyny Konopnej (CMK), wyspecjalizowanego centrum medycznego zajmującego się terapią medyczną marihuaną.” (mycompanypolska.pl)
„Fundusz THC rozpoczął konsolidację rynku stomatologicznego w lipcu 2020 r. od inwestycji w Centrum Estetique z Polanicy, na Dolnym Śląsku. Następnie w 2021 r. dołączyły do niego lokalna sieć ze Śląska DenticaCenter, Galeria Uśmiechu z Krakowa, Tulident z Wrocławia, Stomatologia Bez Bólu z Jeleniej Góry oraz Twój Uśmiech z Dzierżoniowa. Obecnie Dentity skupia 6 marek w 9 miastach (do końca 2021 r. będzie liczyć ok. 50 gabinetów).” (infodent24.pl)
A na stronie Tar Heel Capital wizytówką funduszu jest taki claim: „THC jest jednym z wiodących funduszy private equity w CEE. Fundusz pomaga firmom osiągać pozycję liderów rynku, a inwestorom dostarczać ponadprzeciętne stopy zwrotu. THC trzyma się rygorystycznej strategii inwestowania i z sukcesem łączy ją z byciem partnerem przedsiębiorców. To dzięki temu spółki portfelowe THC średnio potroiły swoje zyski.”
Z pewnością duże pieniądze przyciągają duży biznes. Stąd w prasowych informacjach o działaniach podejmowanych przez spółki, z którymi związany był Grzegorz Bielowicki pojawiają się nazwiska dużych graczy. Choćby Jana Kulczyka, który w latach 90. był zainteresowany udziałami w przejętej przez Józefa Blassa spółce Euroad, ale ostatecznie się wycofał. A to z kolei Grzegorza Hajdarowicza, któremu w 2017 roku, jak czytamy w informacji na portalu parkiet.com: „Fundusz Tar Heel Capital, największy akcjonariusz Famu, zarzucił (Grupie Gremi) chęć wrogiego przejęcia spółki – poprzez zdominowanie rady nadzorczej”. Ostatecznie panowie porozumieli się i Hajdarowicz zdementował informacje, że Fam, którego głównym biznesem była firma Fam Cynkowanie Ogniowe (FCO), miałby stać się wydawcą medialnych tytułów z Grupy Gremi.
Najczęściej w biznesowej historii Bielowickiego pojawia się jednak wieloletni wspólnik i patron biznesmena – Józef Blass.
FBI i „totolotek”
Jak w 2006 roku ujawnił „Puls Biznes”: „komisja ds. loterii stanu Teksas sprawdza, na co poszło 20 mln dolarów, które GTech zapłacił pochodzącemu z Polski Blassowi. Podejrzenie komisji wzbudziło to, że nie ma dowodów potwierdzających wykonaną przez Blassa pracę, a on sam zeznał, że był opłacany m.in. za „monitorowanie” polskiego rządu. Tym monitorowaniem, według Blassa, miało zajmować się dwóch, specjalnie do tego wynajętych Polaków. Z naszych informacji wynika jednak, że pieniądze otrzymały nie dwie, lecz trzy osoby. Jedna z nich pojawia się w aktach śledztwa prowadzonego od 2001 r. przez łódzką prokuraturę.” – czytamy w portalu interia.pl. Śledztwo w tej sprawie prowadziły równolegle FBI i ABW.
Ta historia poprowadziła wtedy dziennikarzy także do Grzegorza Bielowickiego, jako że w biznesowych działaniach Blassa pojawiały się firmy, w których młody wówczas menedżer szlifował swoje biznesowe umiejętności.
„W 1993 r., Euroad przejęła amerykańska spółka Kościuszko Incorporation (KI). Już w czerwcu tego roku była jedynym udziałowcem Euroadu. Co wiemy o KI? To powstała w grudniu 1991 r. spółka z siedzibą w Ohio, której prezesem i właścicielem był Józef Blass. W Polsce reprezentował ją Adam Schaff, do 1968 r. szef szkolenia kadr partyjnych PZPR, odpowiedzialny za „właściwy rozwój” polskiej filozofii i socjologii. Po marcu 1968 r. wykluczony na jakiś czas z PZPR, wrócił w latach 80., po części odzyskując pozycję głównego partyjnego intelektualisty. Dlaczego taki człowiek dostał od Józefa Blassa pełnomocnictwo do inwestycji w imieniu KI na kwotę do 6 mln dolarów? To proste. Adam Schaff to ojciec Ewy Schaff-Blass, żony Józefa.
Prezesem Euroadu od 1998 r. został bowiem Grzegorz Bielowicki, który zastąpił Adama Schaffa w roli polskiego pełnomocnika Blassa. „Kapitał Euroadu (dzięki kolejnym podwyższeniom przekroczył 30 mln zł) kontrolował już nie KI, a jego następca, też kontrolowany przez Józefa Blassa fundusz Polish Investment. W kwietniu 2003 r. sprzedał wszystkie swoje udziały holenderskiemu potentatowi: Vos Logistics. Kwota transakcji nie została podana. Z naszych informacji wynika, że było to około 15 mln euro.” – pisali dziennikarze interii w 2006 roku. – „Formalnym nabywcą akcji Radpolu w 2003 r. była firma Ceramique Polska (CP). W maju 2002 r. założył ją Grzegorz Bielowicki, który objął prawie cały kapitał: 59,5 tys. zł. Symboliczny jeden udział, wart 500 zł, trafił do spółki Kościuszko Leasing. I to właśnie podmioty związane z Józefem Blassem wyłożyły pieniądze na funkcjonowanie ceramicznej spółki.
Podstawowa działalność Grzegorza Bielowickiego w skrócie polega na wynajdywaniu firm, w które warto zainwestować, by pchnąć je w rozwoju i zgarnąć pokaźne zyski” – pisał w czerwcu ub. roku na łamach tygodnika „Sieci” Marek Pyza. „Jeden z jego biznesów znalazł się pod lupą wrocławskiej prokuratury. Chodzi o przymusowy wykup akcji mniejszościowych akcjonariuszy Fam SA przez spółki związane z funduszem THC. 2,5 roku temu postawiono zarzuty przestępstw gospodarczych w tej sprawie – właśnie Bielowieckiemu oraz trzem innym osobom. Jak poinformowała nas Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu, jeden z podejrzanych zmarł, we wszczętym w 2018 r. śledztwie przesłuchano do tej pory ponad 100 świadków, do wykonania jest jednak jeszcze wiele czynności, dlatego nie jest możliwe określenie daty zakończenia postępowania”
– informował Pyza, który wspominał też o ustaleniach hazardowej komisji śledczej.
Zajmowała się ona m.in. wątkiem współpracy Totalizatora Sportowego z amerykańską spółką GTech. I choć posłów bardziej interesowały umowy z 2006 r., warto cofnąć się do roku 2001, gdy Totalizator podpisał 10-letnią umowę z GTechem na obsługę systemu online. Po kilku latach sprawą zajęły się ABW i FBI (Federalne Biuro Śledcze przyglądało się hazardowym biznesom GTechu w różnych zakątkach świata). Podejrzenie: korupcja. W czasie przesłuchania przed komisją ds. loterii stanu Teksas stanął wówczas pochodzący z Polski Józef Blass, którego pytano, za jakie konsultacje przy tej transakcji otrzymał od GTech 20 mln dolarów, skoro nie ma żadnych materialnych dowodów na wykonaną przez niego pracę. Blass przyznał, że otrzymał pieniądze za „monitorowanie polskiego rządu”, do czego miał zatrudnić dwóch ludzi. Ich nazwisk jednak nie ujawnił.
Afery z 2001 r. nigdy nie wyjaśniono, ani w Polsce, ani w USA. Gdy trwała, dochodziło do trzęsienia ziemi na najwyższych szczeblach – zmieniali się nie tylko prezesi Totalizatora Sportowego, ale i ministrowie skarbu. Do dziś pozostaje niewiadomą, kto „monitorował polski rząd” na zlecenie Józefa Blassa
– pisał tygodnik „Sieci” w czerwcu 2023 r.
We własnym samolocie
O profesorze Blassie mam jak najlepsze zdanie. Wielokrotnie przekonałem się o najwyższych zasadach, jakimi się kieruje. Mam wrażenie, że sprawa, opisana przez „PB” jest wyraźnie inspirowana i szkoda, że w sposób nieprawdziwy przedstawia tak zasłużonego człowieka. Nie mam żadnych wątpliwości, że profesor Blass nigdy nie podjąłby się jakiegokolwiek nieetycznego działania
— zapewniał dziennikarzy Grzegorz Bielowicki. Józef Blass zmarł w 2020 r.
Bielowicki tak wspomina swoje biznesowe początki w obszernym artykule na jego temat opublikowanym w Pulsie Biznesu w 2018 roku („Gram na boisku, które znam”).
Już wtedy wiedziałem, że nie chcę być korporacyjnym prezesem. Inwestowanie, restrukturyzacja, bycie blisko biznesu — to mnie interesowało. Tym bardziej że udało mi się to z Euroadem — twierdzi Grzegorz Bielowicki. Założył Tar Heel Capital i za pomocą kapitału własnego oraz inwestorów z Północnej Karoliny zaczął szukać firm, których potencjał można było uwolnić. Zaczęli się rozglądać. Przeprowadzili kilka inwestycji. Co ciekawe, jedną z nich (w 2007 r.) był… Euroad (któremu Holendrzy po przejęciu zmienili nazwę na Vos Logistics Polska). W niespełna pięć lat od sprzedaży. Po świetnie funkcjonującej spółce nie było śladu. Firma straciła zaufanie klientów. Stała się de facto bazą tanich kierowców. Grzegorz Bielowicki dowiedział się od swoich byłych pracowników, że VOS chce zamknąć spedycyjną część biznesu. — Zaproponowałem, żeby biznesu nie zamykali, i go kupiliśmy. Znaliśmy branżę i zdiagnozowaliśmy problemy do rozwiązania. Nie bez znaczenia był zespół, który znałem i mogłem na nim polegać — wspomina i z tryumfalnym uśmiechem dodaje, że zapłacił wielokrotnie mniej niż onegdaj Holendrzy jemu.
W ten sposób w portfelu Tar Heel Capital pojawiła się spółka Apreo, czyli część dawnego Euroadu.
Artykuł kończy sympatyczna opowieść o hobby biznesmena, jakim jest latanie. Ma uprawnienia pilota zawodowego, bo jak oznajmił, nie wyobrażał sobie, że za sterami jego własnego samolotu będzie siedział „facet, któremu będzie płacił”.
Cóż… internetowe portfolio Grzegorza Bielowickiego jest pokaźne i nie zawsze buduje tak pozytywny wizerunek dużego biznesu w Polsce. Dziś o nowe publikacje zaczyna dbać doradca premiera, 23-letni Franciszek Bielowicki. Co można o nim wyczytać? Od wczoraj, że jest synem znanego biznesmena, który jest hojnym donatorem Platformy Obywatelskiej.
(bart, mac)/Zespół wGospodarce.pl
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl