Fragment książki ,,Romaszewscy. Autobiografia''
wydanej w listopadzie nakładem wydawnictwa Trzecia Strona. Książka do
nabycia w wielu księgarniach, m.in. w sieci Matras (w stacjonarnych
Empikach brak).

 

Zofia Romaszewska: Jeszcze
przed wyjazdem do USA (w 1985 r. – PS) dowiedziałam się, że Ludka Wujec
(żona Henryka, działaczka KOR i „Solidarności”, wieloletnia
przyjaciółka Zbigniewa i Zofii Romaszewskich – PS) poinformowana, iż
podziemna „Solidarność” Instytutu mojego męża wypłaca mu ze składek
pensję, próbowała te wypłaty zablokować. Argumentowała, że nie należy
tego robić, bo to nie są środki na życie, tylko my te pieniądze
przeznaczamy na działalność opozycyjną, lepiej więc te składki
odprowadzać jak należy - do Regionu. Kiedy się o tym dowiedziałam,
zastanawiałam się, jak jej się to w głowie układa. I doszłam do wniosku,
że zgodnie ze środowiskową dyscypliną. Bo przecież dla nich
(michnikowskiej części opozycji – PS) to jasne jak słońce, że to oni
powinni wszystkim rządzić. W danym wypadku oczywiste, że my nie
powinniśmy dostawać pieniędzy, bo skoro nie umieramy z głodu to
możemy je przeznaczać na jakąś niekontrolowaną przez nich działalność. A
prawidłowo powinno być tak, że te fundusze zostałyby odprowadzone do
podziemnego Regionu, no a tam to już Helenka Łuczywo zadba, żeby
przeznaczono je na właściwe i słuszne cele.

Zbigniew Romaszewski: W
Ameryce Zosia zdobyła ogromne jak na ówczesne realia środki
finansowe na działalność solidarnościową. Te
fundusze pozwoliły nam wystartować.

PIOTR SKWIECIŃSKI: Sami Państwo nimi zarządzali?

Zbigniew Romaszewski: Najpierw
chcieliśmy przekazać je jakiemuś szerszemu ciału. W tym celu
spotkaliśmy się z Kuroniem. Ale oprócz pieniędzy Zosia przywiozła też
informacje o infiltracji przez SB środowisk solidarnościowych na
Zachodzie. Kuroń bardzo nie lubił tych tematów, a Zosia zaczęła o tym
mówić. Kuroń chciał przerwać rozmowę, żeby już o tych przykrych
sprawach nie słuchać, i już wiedząc że Zosia przywiozła jakieś
pieniądze, ale nie wiedząc jeszcze – ile, powiedział: to weźcie sobie tę
forsę na swoją działalność.

Zofia Romaszewska: Jacek
zupełnie nie chciał słuchać o szpiclach w Brukseli i jak zaczęłam o tym
mówić, to on zaczął się śpieszyć. „Dobra, dobra, malutka” – pogłaskał
mnie po głowie i poszedł.

Zbigniew: Stworzyliśmy
więc Polski Fundusz Praworządności. Instytucja taka była potrzebna,
między innymi dlatego, że św. Marcin, Prymasowski Komitet Pomocy Osobom
Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom wycofywał się wtedy z pomocy dla
opozycji, bo hierarchia w coraz większym stopniu uznawała, że to nie
leży w profilu Kościoła. Opozycja była ze św.Marcina wypychana. Zbiegło
się to z momentem, w którym władze zaczęły zwalczać opozycję za pomocą
drakońskich grzywien. Kolegia taśmowo wymierzały po 50 tysięcy zł – to
wtedy były trzy przeciętne miesięczne pensje. Zaczęto też konfiskować
prywatne samochody, używane do przewożenia bibuły.

Podjęliśmy
decyzję – dajemy skazanym pieniądze na zapłacenie grzywien. Zwracamy też
pieniądze za skonfiskowane samochody. A gdy później, już w 1987 roku
pojawiły się w zakładach pracy Komitety Założycielskie odradzającej się
„S” zaczęliśmy też wspierać materialnie członków tych komitetów,
których wyrzucano z pracy.

Wszystko to spowodowało intensyfikację
działalności naszych struktur i ich wzmocnienie – bo wielu
ukaranych, gdy zapłacono za nich grzywny czy oddano pieniądze za
skonfiskowany samochód, zaczynało współdziałać już nie tylko z tymi
opozycyjnymi organizacjami, w których byli aktywni
dotąd, ale również z nami.

PIOTR SKWIECIŃSKI:
Mówiąc krótko, tworzyli Państwo własne ogólnokrajowe struktury
opozycyjne, niezależne od grupy, która wtedy coraz bardziej
dominowała w ruchu solidarnościowym?

Zofia: W
pewnym sensie tak, choć to w żadnym wypadku nie było naszym świadomym
celem. To bardziej samo tak wyszło, no bo skoro w tej dominującej
grupie nie bardzo nas chcieli, a my stanowczo chcieliśmy robić coś, co
uważaliśmy za szczególnie palące i ważne, to radziliśmy sobie sami….

Zbigniew: Teraz
widzę, że wtedy już zaczął się wyraźny proces spychania nas na margines
polityczny za niesubordynację wobec grupy, która jak okazało się
później, miała spiskować w Magdalence.

Zofia: Jeden z
naszych kolegów, jak się potem dowiedzieliśmy, ewidentny agent SB,
znany dobrze w niezależnym ruchu wydawniczym, tłumaczył nam wtedy na
spacerze, że Rodzina jest strasznie potężna, i on to by się bał jej
sprzeciwić. Miałam narastające wrażenie, że oni chcą nas odsunąć. Ale
naprawdę nie mogłam pojąć, czemu.

PIOTR SKWIECIŃSKI: Rodzina?

Zofia: Tak
już w latach 80 przyjęło się określać grupę Kuronia-Michnika. Dla
podkreślenia jej zwartości i trwałości związku, łączącego tych ludzi.
Tego, że trzymali się razem niezależnie od tego, co tak naprawdę
myśleli o kimś z ich grupy – jeśli tylko ten ktoś pozostawał
wobec tej grupy lojalny.

Zbigniew: Myślę, że
Rodzina pamiętała nam MRKS (radykalną i opozycyjną wobec zdominowanych
przez wpływy grupy „postkomandoskiej” strukturę podziemia z początku lat
80, pozostającą pod wpływem Romaszewskiego – PS)… Poza tym – nie
nadawaliśmy się do polityki, w tym sensie w jakim oni rozumieli
politykę. Bo oni zachowywali się coraz jawniej niedemokratycznie.

PIOTR SKWIECIŃSKI: W jaki sposób?

Zbigniew: Dziś widzę, że usiłowali wtedy przejąć kontrolę nad całym ruchem.

Zofia: Próbowali to
zrobić, „otorbiając” Wałęsę, podlizując się mu i jeszcze dodatkowo
pompując jego manię wielkości. W efekcie, ci, którzy myśleli, że
będą nim rządzić, wyhodowali w nim poczucie pychy i wszechmocy.
Monopolizowany był przepływ funduszy tylko do tych struktur podziemnych,
które na prowincji były z nimi stowarzyszone. Inne nie
dostawały złamanego grosza.

Zbigniew: Próbowali
zbudować kontrolę, powołując na przykład bez konsultacji nowe, jawne
władze „Solidarności” – Tymczasową Radę NSZZ „S”. Początkowo mnie w
niej nie było, zostałem dokooptowany później.

Co prawda nie
szło im to prosto, bo Wałęsa to też niezły cwaniak. Dla równowagi
zatwierdził moją Komisję Interwencji. Ważne jednak pamiętać, iż wtedy
podziały nie układały się dokładnie tak, jak potem, już w czasach
niepodległości. Bo wtedy marginalizowani byli nie tylko ci,
którzy, tak jak my czy Grupa Woli, znaleźli się potem w obozie szeroko
pojętej tzw. prawicy, ale również ich przyszli sojusznicy, jak np. Jacek
Merkel czy Andrzej Milczanowski.

Zbigniew: Elementem ich
przewagi był podziemny „Tygodnik Mazowsze”. Po zapaści innych pism
konspiracyjnych miał on niemal monopol na informację w podziemiu.

PIOTR SKWIECIŃSKI: W „Rozdrożach S” napisał Pan:

„Kolejne
działania rożnych grup przedsiębrane w tajemnicy przed sobą nawzajem
(…) stworzyły stan, który nie wahałbym się określić jako kryzys
solidarności środowisk opozycyjnych, a to jest fakt, którego trudno nie
docenić. Pewna zmowa milczenia, która pokrywa istniejące konflikty
grupowe, gdyż programowych nikt nie próbował wyartykułować, ma stanowić
namiastkę jedności i przekonać społeczeństwo, że jednak nie jest źle”.

Zbigniew: Dotyczyło to
wielu środowisk, ale przede wszystkim – właśnie Rodziny. Ich cele
programowe były ukrywane. A przecież już wtedy przygotowywali coś na
kształt Okrągłego Stołu. Świadczy o tym choćby fakt, że w 1989 roku od
razu mieli w tej sprawie jasne stanowisko, a inni, tak jak my, byli nową
sytuacją początkowo zdezorientowani. Oni się po prostu tego
spodziewali, widać mieli informacje, którymi nie
dzielili się z kolegami.

W grudniu 1986 nastąpiło niestety
zerwanie mojej wieloletniej przyjaźni z Heńkiem Wujcem. Nastąpiła między
nami bardzo ostra kłótnia – właśnie na temat wypychania nas z procesów
decyzyjnych. Ja miałem do nich pretensję np. o to, że nie zostałem
powołany do Tymczasowej Rady „S”. On do nas – że nie informujemy
Rodziny o swoich inicjatywach.

Wtedy już nie mieliśmy żadnego
kontaktu z TKK i Regionalną Komisją Wykonawczą. Reszta opozycji
zauważyła jednak, że rekompensujemy ludziom te grzywny bez końca. Czyli,
że jesteśmy finansowo niezależni. I to zaniepokoiło Rodzinę.

Michnik
przysłał do nas Jana Józefa Lipskiego z posłaniem. Chciał wiedzieć, ile
mamy pieniędzy, od kogo i gdzie je trzymamy. Sam Lipski
wiedział to, ale bez naszej zgody nie chciał Michnikowi powiedzieć. Nie
zgodziliśmy się. Jan Józef się zafrasował i powiada: „Ale Adam mówi,
że jak nie powiecie, to on nie będzie was uwiarygodniał na Zachodzie”. Zosia wściekła się. Krzyczała „mnie, wnuczkę senatora RP, ma uwiarygodniać syn żydowskiego komunisty?!”

Zofia: Rzeczywiście,
dostałam szału. Michnika uważałam i uważam za człowieka bardzo
zasłużonego. Ale ile trzeba tupetu i braku wrażliwości, żeby powiedzieć
coś takiego, pochodząc z takiej rodziny i środowiska. Wtedy żyło jeszcze
wielu więźniów stalinowskich. Przecież jeśli ktoś kogoś
uwiarygadniał, to raczej my, czy ludzie nam podobni, w jakiś sposób
poprzez wspólne działania uwiarygodnialiśmy całe to środowisko
walterowców. Bo bez tego bardzo wielu dawnych akowców, czy ludzi ze
starej emigracji nigdy nie spojrzałoby życzliwiej na dzieci stalinowców.

(...)

PIOTR SKWIECIŃSKI: W październiku 1986 napisał Pan:

„Zawsze
zdumiewają mnie ci, którzy twierdzą, że czerwony jest po prostu
czerwony, władza jest po prostu władzą czyli monolitem i nie ma się
tutaj w ogóle czym zajmować, Zawsze budzi to we mnie podejrzenie,
że (ci, którzy tak twierdzą – przyp. PS) sami nie są aż tak naiwni i
bardzo szczegółowo śledzą grę wewnątrz partyjną, ale dla maluczkich
mają wersję uproszczoną”.

Zbigniew:

Takie
głosy były wtedy częste w różnych środowiskach. Ale chodziło mi
głównie o Adama Michnika i jego kolegów. Na zewnątrz kreowali się
wówczas na bardzo radykalnych i nieugiętych, teoretycznie odrzucali
wszelką myśl o kompromisie. Tymczasem już wtedy mieli spotkania
towarzyskie z PZPR-owcami. Tylko owi „maluczcy” mieli o tym nie
wiedzieć, trwać w całkowitym odrzuceniu ludzi systemu. Używali
instrumentalnie haseł radykalnych, a tak naprawdę chcieli daleko idącego
kompromisu, ale koniecznie realizowanego przez nich, z pominięciem
innych środowisk opozycyjnych. Nie byliśmy wciągnięci w tę grę i ich
działania w tym kierunku. A one już się wówczas toczyły.

Tak myślę, że w jakimś sensie byliśmy dla nich pożytecznymi idiotami.

Ale nie
tylko my, wiele osób budziło się wtedy z zauroczenia Michnikiem. Coraz
więcej osób widziało, jak dalece ma instrumentalny stosunek do ludzi.
Jak bez ceregieli porzuca tych, którzy stali się mu już niepotrzebni.
Jak cynicznie gra. Michnik bardzo przeżył to, że w 1981 roku
odmówiono mu (na tle nastrojów antykorowskich i antysemickich – PS)
zaakceptowania jako działaczowi „S”. I miał rację, bo to
było rzeczywiście paskudne.

Ale co najmniej od tego momentu widać
było u niego taki nasilający się proces dystansowania się od Polski i
Polaków. Można się było zastanawiać, czy Michnik w tym stanie
mentalnym, a to przecież narastało w nim przez całe lata 80, będzie
kiedykolwiek w stanie „ten kraj”, „tych ludzi” zrozumieć. Marian Brandys
opowiadał, że mówił  mu z goryczą, że „w tym kraju nigdy nie będzie
mógł zostać prezydentem, bo jest Żydem”. Były w tym i wielkie ambicje i
kompleks pochodzenia, i dystans do kraju.

Już od lat 70 Michnik
usiłował budować mosty z rewizjonistami z PZPR. Wydaje mi się, że
gdzieś od połowy lat 80 zaczął wyobrażać sobie chyba, że on komunę po
prostu ogra, uzależni ją od siebie i uczyni swoimi „poputczykami”, a
ogrywając komunę, przesunie zarazem cały ruch opozycyjny,
solidarnościowy czy jak go zwać – w lewo. Te jego wizje trwały długo.
Wygląda, że załamały się chyba dopiero wraz z aferą Rywina. Stąd jego
ówczesna wściekłość – okazało się w 2002 roku, że to komuna go ograła.