- titanic tusqling -

avatar użytkownika nissan
Wojna Tuska
Piątek, 4 grudnia (07:03)
Ile to czasu upłynęło od wizyty w Polsce wiceprezydenta USA, Joe Bidena? Tyle, ile trzeba, żeby wszyscy zapomnieli, jak po tej wizycie ambasador USA publicznie wyraził zadowolenie, że Polska obiecała wysłać dodatkowych żołnierzy do Afganistanu. Informacja o tej obietnicy wzbudziła zrozumiałe zainteresowanie polskich mediów, na które premier, minister obrony i inni funkcjonariusze rządowi zareagowali zdecydowanymi zaprzeczeniami. Nic nie obiecywaliśmy, żadnych nowych żołnierzy do Afganistanu nie wysyłamy, skądże znowu...
No i proszę. Gdybyż to się zdarzyło pierwszy raz! Ale stara maksyma Talleyranda: "nie wierz nie zdementowanym wiadomościom" sprawdza się w odniesieniu do tej ekipy jak rzadko. Tym razem i tak było softowo, bo ze względu na udział w sprawie ambasadora zaprzyjaźnionego mocarstwa platformersi powstrzymali się od zwyczajowych okrzyków o "podłych kłamstwach pisowskich funkcjonariuszy w mediach" czy innych obelg.

A proszę, kto ciekaw, zerknąć na przykład, jakimi słowami zaprzeczali ludzie Tuska jakoby prowadzili negocjacje z MFW jeszcze na tydzień przed oficjalnym ogłoszeniem ich wyników.

Może zresztą premier rzeczywiście nie został wtedy poinformowany, że złożył taką obietnicę? Może dowiedział się o tym dopiero podczas nocnej rozmowy telefonicznej z prezydentem Obamą? Trzeba taką możliwość dopuścić. Który zresztą z naszych polityków oparłby się, gdyby prezydent USA osobiście zadzwonił do niego z propozycją nie do odrzucenia? I gdyby jeszcze obiecał, że w nagrodę przyśle nam te wielokrotnie obiecywane "Patrioty" - co prawda bez głowic bojowych i na krótko, ale i tym się nasze chłopaki nacieszą.

Chciał nie chciał - wysyłamy. Tylko kogo by tu wysłać? Wojsko Polskie, według informacji zamieszczonej - zapewne przez niedopatrzenie - na stronie internetowej MON, składa się z 95 360 osób, z czego 139 to generałowie; 22 670 - oficerowie; 41 850 - podoficerowie, a 28 200 - szeregowi.

Analizował te dane na łamach "Rzeczpospolitej" Grzegorz Kwaśniak, wykładowca Akademii Obrony Narodowej, i stwierdził krótko - to znaczy, że polska armia w praktyce nie istnieje.

Na 1 dowódcę przypada 0,43 żołnierza, a to znaczy, że w czołgach i transporterach nie ma załóg, w samochodach kierowców, w artylerii są dowódcy działonów, ale nie ma kanonierów, w piechocie zaś dowódcy wydają rozkazy nie istniejącym pododdziałom.

Ostatecznym wysiłkiem Polska jest w stanie urodzić tych kilka tysięcy żołnierzy na misje wojskowe. Dobitnym dowodem jest to, że większość z nich ma już za sobą po kilka tur i wysyłana jest na następne. Również owych 600 dodatkowych żołnierzy, obiecanych uprzejmie Obamie, do Afganistanu pojedzie nie po raz pierwszy. Po prostu nie ma w armii nikogo innego. Nie poślemy tam przecież brzuchatych trepów z garnizonowych biur.

Gdy czas pewien temu rozbił się samolot "Bryza", rodzina zabitego pilota ujawniła, że - ku swemu głębokiemu rozgoryczeniu - przez rok przed katastrofą wylatał on tylko cztery godziny. Gdy ten fakt przypomniałem, MON odpowiedziało mi buńczucznym sprostowaniem, oznajmiając, że "nalot" w naszym lotnictwie zbliżony jest do norm NATO, podając jakieś liczby, które pozostają w całkowitej sprzeczności z tym, co mówią eksperci, nawet ci z sejmowej komisji obrony, i sami piloci, ale oficjalnie zweryfikować ich nie można z uwagi na tajemnicę wojskową.

Dodajmy jeszcze jedno: minister Rostowski zdążył już ogłosić, że na rozszerzenie naszej misji w Afganistanie MON musi znaleźć środki we własnym budżecie, bo od niego nie dostanie ani jednego dodatkowego gronia. Więc chyba niedługo zacznie się wyrywać kaloryfery ze ścian opustoszałych koszar i wyprzedawać.

Nie wykluczam, że Donald Tusk będzie pierwszym premierem III RP, który stanie przed Trybunałem Stanu i trafi do więzienia za kompletne zdemolowanie państwa - w tym także za doprowadzenie polskiego wojska, w imię populistycznych obietnic zniesienia poboru, do stanu z mniej więcej połowy XVIII wieku (brak tylko buntów żołnierzy domagających się wypłacenia zaległego żołdu - na razie organizują takowe jedynie policjanci). Marna pociecha.

Jeśli się to stanie, to kiedyś, kiedy jego uwodzicielski czar minie i Polacy się odkochają - choć pewnie po to, by zakochać się w kimś niewiele lepszym albo jeszcze gorszym. A na razie mamy to, co mamy. Amerykanie kazali, i jest to bodaj jedyna rzecz, która dla rządzącej ekipy ważniejsza jest nawet od sondaży, bo te ostatnio jasno mówią, że Polacy życzą sobie raczej wycofania z Afganistanu niż pchania tam jeszcze i tych resztek armii, jakie nam zostały.

Będąc raczej dalekim od kierowania się w takich sprawach tzw. głosem ludu, tu akurat muszę przyznać większości rację. Wojna w Afganistanie przypomina tę wietnamską sprzed pół wieku - problem nie polega na pokonaniu partyzantów, problem polega na tym, że nie ma komu oddać władzy w państwie, żeby z niego wyjść.

Rząd Karzaja to grupka mianowańców, skorumpowanych i pogardzanych zgodnie przez wszystkich skłóconych w innych sprawach mieszkańców kraju. Państwa jako takiego nie ma, są klany, wciąż zmieniające sojusze.

Od dawnego Wietnamu Południowego obecny Afganistan jest nawet jeszcze gorszy, bo tam była przynajmniej armia, mająca swój esprit de corps i do pewnego momentu zachowująca spójność (złamały ją dopiero klęski po ucieczce Amerykanów, gdy na siły sajgońskie zwaliły się przeważające siły uzbrojone po zęby przez Chiny i ZSSR), a armia afgańska jest fikcją, wielu z jej żołnierzy zaraz po odebraniu podarowanej przez interwentów broni ucieka wraz z nią zasilić siły swego klanu, albo przechodzi prosto do Talibów.

W tej sytuacji obietnice Obamy, że zwiększenie wysiłku pozwoli szybko skończyć wojnę, brzmią mało wiarygodnie. I tak też oceniają je inni sojusznicy, którzy, choć niby tacy w Obamie rozkochani, potraktowali jego apele, delikatnie mówiąc, chłodno. Chyba tylko jeden Tusk wykazał dla nich tyle zrozumienia i entuzjazmu.

Oczywiście tylko dlatego, że dostrzegł w tym polską rację stanu.

Rafał A. Ziemkiewicz
http://fakty.interia.pl/fakty-dnia/news/ziemkiewicz-wojna-tuska,1406458
++++++++++++++
PS.
2009-12-07 16:25
Struktury nowej Europy


W niedawnej publikacji na łamach Le Figaro,francuski członek PE,Michel Barnier wyjaśnił że Komisja Europejska jest kolektywnym premierem Unii.

Twarzą tego kolektywu jest przewodniczący KE Jose Manuel Barroso. Komisja składa się obecnie z 27 przedstawicieli republik związkowych desygnowanych przez poszczególne kraje na pięcioletnią kadencję. W praktyce członkowie KE reprezentują jedynie UE a nie poszczególne republiki. Członek komisji kontynuuje swą kadencję nawet wtedy gdy desygnujący go rząd krajowy podaje się do dymisji. Mało tego, od roku 2014 liczba członków zostanie obniżona o jedną trzecią, tak że nie wszystkie republiki związkowe będą miały swego reprezentanta w KE.

Komisja Europejska funkcjonuje nie tylko jako ciało wykonawcze Unii, ale również ustawodawcze wbrew demokratycznej zasadzie rozdziału kompetencji. W strukturze władzy nowego imperium europejskiego jest tym czym było Politbiuro Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Podobnie jak ZSRR, UE posiada też swego prezydenta Hermana Van Rampuy, belgijskiego Flamanda, który przewodzi Radzie Europy.

Zarówno „premier” jaki i prezydent nie pochodzą z wyboru, ale są mianowani w wyniku zakulisowych przetargów unijnych „elit”.

Na wzór sowieckiej Rady Najwyższej, Unia Europejska posiada też parlament, któremu przewodniczy „nasz” Jerzy Buzek. Jedynymi kompetencjami PE jest możliwość zawetowania mianowania członków Komisji Europejskiej i unijnego budżetu. „Parlament” ten nie posiada uprawnień legislacyjnych, jak również wpływu na mianowanie prezydenta. Jego kompetencje są więc znacznie skromniejsze niż te które nominalnie przysługiwały Radzie Najwyższej ZSRR.

Ratyfikując Traktat Lizboński, demokratycznie wybrane parlamenty krajowe scedowały swą narodową suwerenność na UE, redukując się do roli prowincjonalnych ciał ustawodawczych, będących odpowiednikami sowietów poszczególnych republik związkowych ZSRR. Prawa i obowiązki obywateli w stosunku do Unii są nadrzędne w relacji do „prowincjonalnych”. Jedyny wyjątek od tej reguły przysługuje obywatelom i instytucjom niemieckim.

Zgodnie z konstytucją unijną (Traktatem Lizbońskim), dwadzieścia siedem „prowincji” jest prawnie zobowiązanych do „aktywnego udziału w dziele dobrego funkcjonowania Unii”, a tym samym przekładania interesu UE nad narodowe.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że nad metodycznym wprowadzaniem tej zasady w życie czuwać będzie Flamand, prezydent Van Rampuy, który w wywiadzie z 7 listopada tego roku dla tygodnikaElseviers, w następujący sposóbprzedstawiłswe kredo ideologiczne: „Jestem Europejczykiem, ponieważ idea europejska jest antidotum na flamandzki nacjonalizm, odtrutką na Ruch Flamandzki.” Jako prezydent UE, pan Van Rampuy będzie miał teraz okazję wypróbowania swej „odtrutki” na innych nacjach imperium.

Jeżeli narodom europejskimsprzykrzysię to lekarstwo, jedyną drogą uniknięcia dalszej kuracji będzie, z prawnego punktu widzenia, zdrada stanu, polegająca na działaniach destrukcyjnych w stosunku do państwa, którego są obywatelami. Innej alternatywy mieć nie będą.

napisz pierwszy komentarz