Faszyści na Marsie i na ekranie

avatar użytkownika njnowak
Wybaczcie, drodzy Czytelnicy, że nie mam dzisiaj ambicji, aby napisać długi i szczegółowy tekst. Nawet, gdybym chciała to zrobić, moje pragnienie nie miałoby najmniejszej szansy na realizację. Dlaczego? Bo tego, co zobaczyłam dziś po południu, nie da się ani opowiedzieć, ani wytłumaczyć w logiczno-racjonalny sposób. Jedyne, co mogę uczynić, to rzucić szokujące hasło: “Faszyści na Marsie” (“Fascisti Su Marte”). Albowiem tak brzmi tytuł filmu, który było mi dane obejrzeć w ostatnim czasie…

„Faszyści na Marsie” to niezwykle oryginalny, niekonwencjonalny i niekomercyjny film-kabaret, zrealizowany w 2006 roku przez włoskiego reżysera, aktora, pisarza i satyryka Corrado Guzzanti. Dzieło, jak sama nazwa wskazuje, opowiada o grupie faszystów z Italii, którzy wybrali się na Marsa w celu podbicia tejże planety. Benito Mussolini i jego czterej poplecznicy („czarne koszule”) lądują na jałowej, pomarańczowo-czerwonej, zamieszkanej wyłącznie przez martwe głazy ziemi, jednak początkowo nie mogą się przyzwyczaić do życia w nowych warunkach. Duszą się, są zmęczeni i zdezorientowani, ale niebawem odzyskują entuzjazm dzięki pokrzepiającym słowom charyzmatycznego Duce.

Bohaterowie filmu-kabaretu przygotowują się do realizacji swojego niecodziennego planu, czyli do budowy pierwszego na Czerwonej Planecie faszystowskiego reżimu. Często się naradzają (np. w namiocie), obserwują swoje nudne otoczenie (np. umilając sobie czas słuchaniem płyt gramofonowych), urządzają długie i wyczerpujące wycieczki „krajoznawcze”. Ich pierwszym sukcesem - który sprawia, że podskakują z radości jak małe dzieci - jest odnalezienie wody podziemnej. Jakiś czas później faszyści wchodzą do swojej rakiety, a tam spotyka ich mała niespodzianka: z metalowej szafki lub lodówki wyskakuje przedstawiciel dziecięcej organizacji Balilla (w tej roli dorosły mężczyzna), który od tej pory stale pałęta się im pod nogami. Niestety, „czarne koszule” i sam Mussolini traktują młodszego kompana z dużą brutalnością - biją go, szarpią, straszą, poszturchują, dotkliwie karzą za przeszkadzanie Wodzowi w przemawianiu do własnego popiersia, a nawet próbują rozstrzelać. Bezlitośni faszyści znęcają się także nad rdzennymi mieszkańcami Marsa - głazami, oraz próbują ich indoktrynować.

„Czarne koszule” wydają się dobrze przygotowane do podboju Czerwonej Planety - mają specjalny pojazd z gigantyczną, metalową głową orła, broń palną i białą. Mussolini nieustannie instruuje swoich podwładnych, w jaki sposób mają walczyć i prowadzić akcje militarne, zmusza ich do dbałości o kondycję fizyczną (podczas jednego z ćwiczeń dochodzi do wypadku - Duce dostaje głazem w głowę i traci przytomność, jednak dosyć szybko powraca do zdrowia). W końcu bohaterowie rozpoczynają działania na szeroką skalę - budują z piasku pałac i Koloseum (które niebawem i tak się rozpadają), pokrywają wydmy ideologicznymi hasłami, wbijają w ziemię czarne flagi z trupimi czaszkami. W zasadzie, każde ich przedsięwzięcie kończy się mniejszą lub większą katastrofą. Nie chce mi się opowiadać całego filmu, chociaż dochodzi w nim do wielu zapierających dech w piersiach wydarzeń - rozpętania w marsjańskich warunkach wojny z Etiopią, objawienia się Matki Boskiej, polowania na lwy, uwięzienia chłopca z Balilli (a potem Marsjan-głazów) za drutami kolczastymi, wybuchu rakiety, przeobrażenia się białego człowieka w Murzyna, spotkania z Teletubisiami i pięknymi, zaawansowanymi technicznie Kosmitkami o rozbrajających, nienaturalnie piskliwych głosikach…

Film „Faszyści na Marsie” różni się od większości współczesnych produkcji - nie tylko dlatego, że zawiera on wiele elementów charakterystycznych dla filmu dokumentalnego (mistyfikacja artystyczna, ot co!). Groteskowe, bajkowe, skrajnie nierealistyczne efekty specjalne przeplatają się w nim z fragmentami stylizowanymi na czarno-białe, przedwojenne nagrania. Reżyser pokazuje widzowi nie tylko wydarzenia, ale także mapy ze strzałkami, przedstawiającymi kierunki faszystowskiej ekspansji, propagandowe plakaty i kreskówki, koszmarne sny bohaterów (np. Mussoliniemu śni się, że goni go jego monstrualne popiersie na kółkach, obdarzone strasznymi, świecącymi oczami Terminatora). Film posiada narratora, który na bieżąco komentuje to, co się dzieje na ekranie. Co do oprawy muzycznej, w „Faszystach na Marsie” można usłyszeć oryginalne piosenki z czasów rządów Duce, ale także klasyczne kompozycje i melodie stworzone na potrzeby filmu (przykład: lekki, pogodny song na początku opowieści). W dziele „Fascisti Su Marte” pojawiają się ponadto liczne przerywniki z rózgami liktorskimi (sygnalizujące upływ czasu), czarne kadry z białymi literami (nawiązujące do plansz dialogowych z niemych filmów), różnorakie retrospekcje (ukazujące działalność faszystów na Ziemi, np. brutalne pobicie Baby Jagi na ulicy), wizja czarno-białego Mussoliniego, bawiącego się ogromną, pomarańczową piłką plażową (będącą, de facto, symbolem Marsa) i wiele, wiele innych dziwactw. Jeśli chodzi o teksty, nie mogę ich skomentować, bowiem wszystkie są sformułowane w języku włoskim. Mam jednak wrażenie, że występuje w nich dużo satyrycznego humoru…

Niniejszy felieton (a właściwie: recenzja) miał być krótki i zwięzły, ale wygląda na to, że znowu nadmiernie się rozpisałam. Cóż, takie jest moje przeznaczenie. Jeżeli zainteresował Was film „Faszyści na Marsie”, możecie go obejrzeć w Internecie - wystarczy, że wpadniecie na stronę Youtube.com i wpiszecie do wyszukiwarki hasło: „Fascisti Su Marte” (pełną wersję dzieła udostępnia użytkownik TheSkiappetons). Życzę dobrej zabawy! Oto link do pierwszego fragmentu „Faszystów…”:

http://www.youtube.com/watch?v=YjVa5xsi2Uw



En-Dżej-En



ANEKS, CZYLI CZAS NA ŁAJDACKĄ KRYTYKĘ!



Jeśli jesteśmy już przy temacie faszyzmu, chciałabym zasygnalizować istnienie również innych filmów, poruszających ten problem. Uwaga! Żaden z nich nie przypadł mi do gustu, toteż przygotujcie się na to, że chwilami będę krytyczna jak Kuba Wojewódzki, złośliwa jak Pawelzondzi i kapryśna jak tytułowa bohaterka powieści „Oto jest Kasia” Miry Jaworczakowej!

„Mussolini. The Untold Story” („Mussolini. Historia nieznana”, w dosłownym tłumaczeniu: „Mussolini. Historia nieopowiedziana”). Film produkcji jugosłowiańsko-amerykańskiej, w stu procentach fabularny. Został nakręcony w 1985 roku. W rolę Duce wciela się tutaj George C. Scott, który rok wcześniej grał Ebenezera Scrooge’a w ekranizacji „Opowieści wigilijnej”. Film „Mussolini. The Untold Story” obejrzałam głównie z poczucia obowiązku, bowiem interesuje mnie historia włoskiego faszyzmu (gdyby mnie nie interesowała, nie napisałabym mojej komedii teatralnej pt. „Jeszcze Nowszy Porządek Świata”). Niestety, produkcja jest kiepska i nudna jak flaki z olejem (albo jak włoskie spaghetti!), toteż podczas jej oglądania chodziła mi po głowie nieskładna myśl: „Trochę do d**y ten film”. Reżyser, z niewiadomych przyczyn, poświęcił strasznie dużo uwagi drobnym, nieistotnym scenkom, które nie wnoszą absolutnie nic do akcji (weźmy na przykład ślub Eddy Mussolini z Galeazzo Ciano. Nowożeńcy tak długo się fotografują, że widz po prostu usypia z nudów. Albo jedną z pierwszych scen, ukazującą wydarzenia zaraz po Marszu na Rzym. Reeetyyy, jak długo można się wprowadzać do nowego domu?! Życie jest zbyt krótkie, żeby marnować je na oglądanie takich monotonnych filmideł!). Jakby tego było mało, film „Mussolini. The Untold Story” jest skrajnie złagodzony i ugrzeczniony w stosunku do rzeczywistości, co stawia go na równi z kinową adaptacją „Harry’ego Pottera i Komnaty Tajemnic”, tudzież „Harry‘ego Pottera i Czary Ognia” (Ach, jakże wielka była subtelność „czarnych koszul”, zabijających socjalistę Giacomo Matteottiego! Nawet Duce był strasznie delikatny, gwałcąc tę cudzoziemską dziennikarkę!). Chyba chodziło o to, żeby można było odtwarzać to „dzieło” w szkołach na lekcjach historii, ale… czy na pewno? Wszak film ma się nijak do prawdy historycznej! Dlaczego Clarę Petacci, która w rzeczywistości miała krótkie, czarne włosy, zagrała długowłosa blondynka? I dlaczego filmowy gabinet Mussoliniego różnił się od tego, o którym czytałam w książce popularno-naukowej? Nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. Jak już napisałam: „Trochę do d**y ten film”. Przypuszczam, że gdyby prawdziwy Duce obejrzał swoją filmową biografię, powiedziałby słowami tytułowego bohatera filmiku „Harry Potter i Podła Szmira” PiKaStRa: „Ja pierdz***ę, ale podła szmira! I po co ja wystąpiłem w tamtej przeróbce? Teraz o mnie takie sh**y kręcą! Nie ma nawet jakości HD. Aż mnie oczy od tego swędzą! (…) Niech mi pan powie, czemu ten film jest tak cholernie kiepski?!”. Masakra, i tyle.

Jeśli przyjmiemy odważną tezę, że odmianą faszyzmu był frankizm (doktryna polityczna stworzona przez osławionego generała Francisco Franco), to na listę „filmów o faszyzmie” śmiało można wpisać „Labirynt fauna” („Laberinto del fauno”, „Pan‘s Labyrinth”) z 2006 roku. Jest to amerykańsko-meksykańsko-hiszpańska (a co za tym idzie: hiszpańskojęzyczna) produkcja w reżyserii Guillermo del Toro, z gatunku tych, o których mamy, babcie i gospodynie domowe mówią „ładny film” lub „wyciskacz łez”. Lojalnie uprzedzam, że obejrzałam nieco ponad połowę tego filmiska, toteż w mojej recenzji będę się opierać tylko na tym, co zdołałam przetrawić. Zacznę od tego, że film jest bardzo estetycznie nakręcony - wszystkie ujęcia są dopracowane i ładne „jak z obrazka”. Nie dziwię się więc, że produkcja ostrzymała Oscara m.in. w kategorii „najlepsze zdjęcia”. Niestety, to, co jest piękne na zewnątrz, wcale nie musi być piękne w środku. Czasami zdarza się wręcz, że pod śliczną powierzchownością ukrywa się absolutna pustka, płycizna, ubóstwo duchowo-intelektualne. Tak jest w przypadku „Labiryntu fauna”. Sam pomysł obiecuje nam dosyć wiele, albowiem w filmie przeplatają się dwie kontrastujące ze sobą płaszczyzny: ta prawdziwa (II wojna światowa, koniec wojny domowej w Hiszpanii, rozmaite obrazy nędzy i rozpaczy) oraz ta fantastyczna (pełna faunów, fruwających wróżek, zaczarowanych ropuch etc). Scenariusz jest prosty jak budowa cepa: 11-letnia miłośniczka baśni, Ofelia, przybywa w 1944 roku do domu swojego ojczyma - despotycznego dowódcy wojsk frankistowskich, kapitana Vidala, „który uważa, że jest Świętym Mikołajem, a tak naprawdę jest Świętym Mikołajem Nieszczęścia” (przepraszam za sformułowanie rodem z amatorskich reportaży Internauty Pawelzondzi!). Wrażliwa i czuła dziewczynka, pragnąc zapomnieć o okrucieństwach wojny, z którymi spotyka się na co dzień, ucieka w świat marzeń, gdzie przeżywa szereg nieprawdopodobnych przygód jako Księżniczka-Nie-Z-Tej-Ziemi (istnieje jednak teoria, według której ten baśniowy wątek nie jest wyobrażeniem egzaltowanej nastolatki, tylko najprawdziwszą prawdą!). Wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że ten film jest po prostu… pusty. Guillermo del Toro nie przeskoczył poprzeczki, którą tak wysoko sobie postawił, nie zdołał zrobić arcydzieła z filmu, który miał na to zadatki, zmarnował bardzo dobry pomysł artystyczny. „Labirynt fauna” to film niesłychanie płytki, schematyczny i stereotypowy. Ukazana w nim wizja wojny jest naiwna - reżyser przedstawia ją w sposób powierzchowny, stronniczy, infantylny i głupiutki, nie próbuje dotrzeć do istoty problemu, zadowalając się raczej tym, co widać na pierwszy rzut oka. „Labirynt…” nie zawiera żadnych głębokich refleksji, toteż - pomimo poważnej tematyki - nie wymaga od odbiorcy wkładu intelektualnego. „Dziełeczko” nie mówi nam też zbyt dużo na temat historii, a przez swoją beztroskę i płyciznę prowadzi wręcz do zafałszowania rzeczywistości (autor otwarcie faworyzuje komunistów, robi z nich pokrzywdzonych męczenników, zasługujących na pomoc bohaterów pozytywnych oraz współczucie widzów. A przecież zwolennicy komunizmu wyrządzili światu jeszcze więcej krzywd niż faszyści! Ech, oglądając tę tandetę, często zadawałam sobie pytanie: „Rany, kto to kręcił?!”). Co najgorsze, reżysera bardziej interesuje wątek baśniowy i towarzyszące mu efekty specjalne niźli przekazywanie prawdy historycznej, odtwarzanie realiów z czasów dyktatury generała Franco. Kompletny brak refleksji tuszuje się tutaj słodkimi, sentymentalnymi, pełnymi ckliwości i czułości scenkami, które obligują odbiorcę do szlochania, łkania i wzdychania (bardzo rzewna jest zresztą sama ścieżka dźwiękowa z „Labiryntu…”. Mam tu na myśli tę cichą, mrukliwą, melancholijną kołysankę, która - zgodnie z planem - doprowadziła do płaczu nawet mnie). Proste wzruszenia w filmie, który miał być ambitny i inteligentny? To smutne, ale prawdziwe! Jedynym usprawiedliwieniem dla takiego stanu rzeczy może być fakt, że główną bohaterką „dzieła” jest 11-letnia dziewczynka, która nie rozumie sensu wojny i postrzega ją jako nie kończące się pasmo agresji. Reasumując: „Laberinto del fauno” jest filmem bogatym pod względem formy, lecz bardzo ubogim treściowo. Ot, prymitywne połączenie „Opowieści z Narnii” albo „Alicji w Krainie Czarów” z pierwszą częścią „Karola. Człowieka, który został papieżem”. Takie „słodkie pierdzenie” - jak by to powiedział pewien człowiek znany z Youtube (bynajmniej nie Pawelzondzi). Nie polecam, bo ten film naprawdę mnie rozczarował!


A teraz to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli… linki!



1) Drugi fragment „Faszystów na Marsie”:

http://www.youtube.com/watch?v=vSPYyKDi7Ls


2) Zwiastun „Faszystów na Marsie”:

http://www.youtube.com/watch?v=jXjv9ya4YFg


3) Drugi zwiastun „Faszystów na Marsie”:

http://www.youtube.com/watch?v=R_Vaa_Yq3lI


4) Pierwszy fragment filmu „Mussolini. The Untold Story”:

http://www.youtube.com/watch?v=gLOlJ6LGhag


5) Czwarty fragment filmu „Mussolini. The Untold Story”:

http://www.youtube.com/watch?v=9WdbvrC1LXs


6) Zwiastun „Labiryntu Fauna”:

http://www.youtube.com/watch?v=EqYiSlkvRuw


7) Pierwszy fragment „Labiryntu Fauna” (z polskojęzycznym lektorem!):

http://www.youtube.com/watch?v=3Y9Ihnx59_E


8) Kompilacja ciekawych fragmentów „Labiryntu…” z cudowną piosenką „World of Make Believe” Within Temptation w tle:

http://www.youtube.com/watch?v=WQLrmlMaS6Q


9) Kołysanka z „Labiryntu Fauna”:

http://www.youtube.com/watch?v=96ju7754pXU

napisz pierwszy komentarz