Grudzień
msciciel14therope (5 mies. temu) tak dlugo jak dlugo wladza bedzie przechodzic z ojca(mordercy) na syn tak dlugo przecietny polak bedzie"w d...bity".szkoda ze(i imie czego) jednych zdrodniarzy krytykuje sie 60 lat powojnie a o drugich chce sie zapomniec juz po 20 latach.gdzie moralne prawo bedace podstawa naszej cywilizacji?czyzby polacy byli naprawde tak oglupieni??i czy olewajac zbrodnie czerwonych mamy prawo krytykowac zbrodnie nazistow?
++++++++++++++++++++++++++++++++++
Gdynia 1970
Grudzień 1970 r. był bez wątpienia jednym z najważniejszych i zarazem najtragiczniejszych momentów w dziejach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej - pisze Jerzy Eisler w wydanej właśnie książce, której fragment drukujemy. W trzydzieści lat później wciąż jednak nie wiemy nawet, ile osób wówczas zginęło. Oficjalna lista ofiar liczy 45 nazwisk, niektóre - niezweryfikowane - źródła mówią nawet o kilkuset zabitych. Nie udało się też ustalić, czy masakra grudniowa była efektem spisku przeciwko Władysławowi Gomułce i jaką rolę w tym wszystkim odegrała Moskwa. Jedno jest pewne - jak pisze Eisler - "jeśli można powiedzieć, iż "Solidarność" narodziła się w Sierpniu, to poczęta została w Grudniu".
Wczesnym rankiem (17 grudnia 1970 roku) w rejon stacji Gdynia-Stocznia nadjeżdżały kolejne pociągi przywożące coraz to nowe grupy pracowników. Mimo że przez dworcowe megafony, a od godziny 5.15 również przez ustawiony przy rondzie na zbiegu ulic Polskiej, Czechosłowackiej i Marchlewskiego wojskowy gigantofon o bardzo dużej mocy informowano, iż stocznia jest zamknięta, robotnicy zachęceni apelem Kociołka udawali się właśnie w tę stronę. Za pośrednictwem gigantofonu stojącego za żołnierzami przemawiał mjr Franciszek Ziemacki, który apelował o rozejście się i ostrzegał tłum przed zbliżaniem się do sprzętu wojskowego, gdyż wówczas żołnierze będą zmuszeni użyć broni.
Jednym z tych pociągów jechał wtedy do pracy Wojciech Szwoch. Uważał, że jako przedstawiciel kadry kierowniczej musi być w stoczni, skoro wicepremier wzywał do powrotu do pracy. Wspominał, że już od Redłowa przez megafony informowano, że stocznia jest zamknięta, ale nikt nie wysiadał. Gdy dojechał do stacji Gdynia-Stocznia, na peronie zgromadził się ogromny tłum. Według niego, większość z tych ludzi przygnała tu ciekawość. Nagle około 6.00 padł strzał z czołgu i Szwoch miał wrażenie, że "pociąg się zakołysał".
Blokadę umieszczono nie bezpośrednio przed bramą Stoczni im. Komuny Paryskiej, lecz w odległości prawie kilometra od niej, w miejscu zamkniętym z różnych stron, z którego w przypadku użycia broni przez wojsko i milicję ostrzelani ludzie nie bardzo mieliby gdzie uciekać. O 5.10 blokadę wojskową wzmocniło zresztą 140 kursantów z SPMO w Słupsku pod dowództwem ppłk. Stefana Losiaka. Milicjanci zablokowali zejścia z pomostu nad torami oraz ulicę Marchlewskiego prowadzącą w stronę śródmieścia Gdyni.
Mniej więcej w tym samym czasie niedaleko od blokady rozlokowała się ekipa telewizji z Gdańska. Było za ciemno, by filmować, więc tylko dźwiękowiec Włodzimierz Dębicki włączył magnetofon i nagrał dochodzące wtedy dźwięki. Materiał ten dopiero w dwadzieścia lat później Wojciech Jankowski mógł zaprezentować w filmie "Grudniowe taśmy". 17 XII 1970 roku ekipa ta filmowała na ulicach Gdyni z nadzieją, że nakręcony materiał wieczorem zostanie zaprezentowany w telewizji. Tak się jednak nie stało - film został "zaaresztowany" i prawie dwadzieścia lat przeleżał w MSW. Dopiero wiosną 1990 został zwrócony telewizji i wtedy też Jankowski mógł dokończyć swój wstrząsający dokument. Znalazło się w nim obok materiałów filmowych owo poruszające nagranie magnetofonowe z wczesnego ranka 17 grudnia w pobliżu stacji Gdynia-Stocznia. Wyraźnie słychać strzały: pojedyncze i seryjne, głos syren (prawdopodobnie karetek pogotowia), zapowiedzi z dworcowych megafonów oraz przejmujące skandowanie: "mordercy-mordercy!"
Kolejki tymczasem dowoziły coraz to nowych ludzi, którzy napierali na tłum i w ten sposób pierwsze szeregi, niezależnie od intencji tworzących je osób, systematycznie przybliżały się do czoła sił blokujących, przy czym milicjanci wycofali się za pozycje wojskowych. Ludzie przechodzili przez długi, drewniany pomost nad torami i peronami stacji Gdynia-Stocznia i kierowali się w stronę wiaduktu, za którym stały siły porządkowe. "Był jeszcze ciemny, wczesny zimowy poranek, w okolicy wiaduktu słabo oświetlony teren - wszystko to powodowało, że większość zgromadzonych nie dostrzegała grozy rozmieszczonych wozów bojowych, w tym czołgów. Zgromadzeni na wiadukcie napierali na utworzoną z żołnierzy tyralierę blokującą wyjścia poza wiadukt. Za kordonem żołnierzy, na wysokości wysepki ronda stał wyraźnie widoczny samochód opancerzony typu >> Topas<< , a za nim u wylotu ulicy Czechosłowackiej duża grupa milicjantów w kaskach i z tarczami. Skrzydła tego ugrupowania stanowiły rozmieszczone na ul. Marchlewskiego i Polskiej wozy bojowe z wojskiem".
W pewnym momencie przed stanowiska ogniowe wyszedł dowódca 32. pz ppłk Władysław Łomot i dowódca 3. batalionu tego pułku kpt. Zdzisław Wardak. Dowódca pułku wołał: "Ludzie zatrzymajcie się, co robicie, dalej iść nie wolno, bo w celu zatrzymania użyjemy broni". Tłum dalej jednak napierał na wojsko. Na czoło wysuwali się swoiści "harcownicy" - młodzi ludzie, którzy obrażali żołnierzy, a nawet rzucali w nich kamieniami. O godz. 5.50 ppłk Łomot wydał rozkaz oddania strzału z armaty czołgowej w powietrze. Poskutkowało to na krótko. Zaszokowani i po części przerażeni ludzie wycofali się około 20 metrów, ale po chwili ponownie zaczęli zbliżać się do żołnierzy. W tej sytuacji ppłk Łomot wydał rozkaz "strzelać w górę z karabinów maszynowych czołgów oraz broni strzeleckiej w powietrze. Widok wystrzeliwanych w powietrze pocisków nie powstrzymał jednak tłumu". Ludzie, naciskani od tyłu, nie mogli zawrócić, a zapewne też nie za bardzo mieli na to ochotę. Ppłk Łomot "podał rozkaz do oddania ognia salwą zaporową w bruk".
Gwoli prawdy dodać należy, że istniała możliwość wycofania się na ulicę Czerwonych Kosynierów (dziś Morska). Szwoch zapamiętał "iskierki na filarze" wywoływane przez rykoszety. Gdy rozległy się strzały, widział też z daleka padających ludzi. W tym momencie zwróciło się do niego dwóch młodych mężczyzn: "Kierowniku, co robimy?" Wraz z tymi pracownikami wycofał się na ulicę Czerwonych Kosynierów, skąd okrężną drogą wrócił do domu. W tym czasie słuchacze SPMO ze Słupska próbowali rozproszyć zgromadzonych na pomoście i peronie, ale ponieważ przewaga liczebna była po stronie wzburzonego tłumu, zostali zmuszeni do odwrotu. Wycofując się, strzelali z broni osobistej, raniąc kilka osób.
Dopiero o godzinie 6.05 w związku "z dużym natłokiem" na peronie Gdynia-Stocznia i "usiłowaniem dostania się na teren stoczni przez osoby postronne" - w porozumieniu z Bejmem - zadecydowano, by pociągi z Gdańska kończyły bieg w Gdyni. Z kolei o 7.08 Bejm nakazał, by pociągi z Gdańska kończyły trasę w Sopocie, a po 8.00 zawracały one już nawet we Wrzeszczu. Również dopiero o 6.45 zatrzymano ruch kolejki dojazdowej od strony Wejherowa na stacji Gdynia-Chylonia.
To, co rozegrało się wówczas w Gdyni, było najczarniejszą z czarnych kart Grudnia. To nie była obrona sił porządkowych przed "rozwydrzonym tłumem", jak w dokumentach partyjnych, wojskowych i MSW tłumaczono użycie broni palnej wcześniej w Gdańsku, a także potem w Szczecinie i Elblągu. To było strzelanie do bezbronnego tłumu. Nawet jeżeli na czoło tego tłumu wysunęli się "harcownicy", którzy prowokowali siły milicyjno-wojskowe: wznosili wrogie i obelżywe okrzyki pod ich adresem i rzucali w ich stronę kamieniami, to nie ma żadnego usprawiedliwienia dla ostrzelania z karabinów maszynowych tłumu ludzi, z których zdecydowana większość udawała się do pracy. Jest więc zrozumiałe, że tragedia w pobliżu stacji kolejowej do dziś wywołuje wśród mieszkańców Gdyni szczególnie żywe emocje, co w niektórych relacjach może prowadzić nawet do zafałszowania rzeczywistego obrazu wydarzeń. Można więc czasem spotkać się ze wstrząsającymi relacjami nie znajdującymi potwierdzenia w innych przekazach źródłowych, choćby o kobiecie w ciąży zabitej wtedy na pomoście.
Oddajmy jednak głos naocznym świadkom. Gdy rozległy się strzały, "padać zaczęli nie ci w pierwszych szeregach, lecz z dalszych, bo oni strzelali w bruk, pociski odbijały się od kocich łbów i straszliwie raziły, bo najgorszy jest właśnie rykoszet, powoduje największe rany. Koło mnie - wspominał później Stanisław Kodzik - dostał jeden w krtań, a drugi w nogę".
Ostrzelani ludzie rzucili się do ucieczki; wokół rozgrywały się prawdziwie dantejskie sceny. Wojciech Drożak wspominał kobietę około 40-letnią trafioną odpryskami. "Wyglądała strasznie. Twarz zmasakrowana, nosa, oczu nie było widać, no strzępy, strzępy twarzy; żyła jeszcze, widok był straszny". W chwilę potem, gdy uciekał w stronę pomostu, zauważył, że "została ranna kobieta w ciąży, również w twarz. Widziałem bardzo dobrze, byłem przy niej, że miała cały policzek, oko, okolice nosa poszarpane. Była w zaawansowanej ciąży, a stało się to na pierwszych stopniach prowadzących na pomost, patrząc od strony stoczni". Z kolei Stanisław Stenka, który został wówczas postrzelony w nogę, mówił po latach: "Wydaje mi się, że ten strzał musiał się odbić o słup betonowy, który znajdował się w pobliżu, bo był tłok i stało się to w tłumie. Bałem się nawet krzyczeć, prosić o pomoc, bo... dziwiłem się, jak to możliwe, że można zostać postrzelonym w takim tłoku. Na jednej nodze doskakałem do wiaduktu [...] krzyknąłem do jednej kobiety, żeby mnie podtrzymała. Ona na widok krwi krzyknęła przerażona i wtedy wzięli mnie mężczyźni, zanieśli na drugą stronę, na ul. Czerwonych Kosynierów, wsadzili mnie do samochodu".
Także Jacek Węglarz został wtedy ranny w nogi. Po latach opowiadał, że w pierwszej chwili bólu nawet nie poczuł, "tylko gorąco mi się strasznie zrobiło, obróciłem się wokół swojej osi i upadłem na ulicę. To nie były przelewki, słyszę, że pociski koło głowy świstają, więc podniosłem się na tej nodze, podskoczyłem do barierki, złapałem się jej, spojrzałem na nogę - widzę, że noga wisi wykręcona tak jakoś niesamowicie, krew się leje - zacząłem krzyczeć. Dwóch kolegów do mnie podskoczyło, wzięli mnie pod pachy, ściągnęli pod płot. Jeden zdjął mi szalik i związał nim nogę. Żadnej komunikacji nie było, żadnych karetek ani samochodów, więc nas układali pod płotem. Nadjechała jakaś nyska czy żuk, ten tłum ludzi zatrzymał tę nyskę, żeby nas zabrać do szpitala. [...] Naładowali nas tam, poukładali tak jak śledzie, jednego na drugim, żeby jak najwięcej weszło, jeden drugiego okrwawił. Było nas dziesięciu albo nawet ponad dziesięć osób w tej nysce".
Ogień przy stacji Gdynia-Stocznia otworzyli żołnierze 32. pz. Opierając się na materiałach archiwalnych, pochodzących ze zbiorów wojskowych, Edward Jan Nalepa stwierdził, że "po dojściu tłumu do rubieży bezpieczeństwa dowódca 32. pz wspólnie z dowódcą 3. batalionu tego pułku wyszli na stanowiska ogniowe i wezwali manifestantów do zatrzymania się. Padło ostrzeżenie: >> Nie zbliżać się, bo wojsko będzie strzelać!<< . Nie dało to żadnego rezultatu. W tej sytuacji dowódca 32. pz, działając zgodnie z uprzednio otrzymanym rozkazem zastępcy dowódcy MW do spraw Obrony Wybrzeża gen. bryg. Henryka Rzepkowskiego, o godzinie 5.50 17 grudnia 1970 roku wydał dowódcy rozlokowanej za bramami stoczni 7. kpcz rozkaz do oddania strzałów ostrzegawczych - kilku długich serii z km pociskami świetlnymi oraz wystrzału armatniego z czołgu".
Fragment ten wymaga kilku zdań uzupełnienia i komentarza. Przede wszystkim należy przypomnieć, że wojsko nie było rozlokowane "za bramami stoczni", lecz 900 metrów przed bramą Stoczni im. Komuny Paryskiej. Po drugie trzeba też przypomnieć, iż dowódcą 32. pz był wówczas ppłk Łomot i że po oddaniu pierwszych strzałów znalazł się w stanie kompletnego szoku, przejściowo tracąc nawet zdolność dowodzenia podległymi mu żołnierzami. Trzecie uzupełnienie jest następujące: otóż wystrzał z czołgu - zdaniem części obserwatorów i badaczy - będący w istocie sygnałem do otworzenia ognia, oddany został w kierunku wzgórz morenowych ostrym nabojem, którego jednak nie odnaleziono. Po czwarte, 17 grudnia w Gdyni system dowodzenia wojskiem, od samego początku kryzysu niejasny i niejednolity, uległ dalszemu skomplikowaniu. Oto bowiem w dowództwie MW znajdowały się rozwinięte: część stanowiska dowodzenia gen. Korczyńskiego, który o godzinie 9.00 objął dowodzenie całością sił porządkowych w Gdyni, wysunięte stanowisko dowodzenia gen. Antosa, który dotarł tam helikopterem o 6.58 i do przybycia gen. Korczyńskiego dowodził całością sił używanych w mieście, wysunięte stanowisko dowodzenia KWMO i SB w Gdańsku oraz część stanowiska dowodzenia KM MO w Gdyni, którymi kierował przybyły przed godziną 8 gen. Szlachcic. Nie można przy tym zapominać, że w tym samym czasie na tym terenie działał także dowódca MW wiceadmirał Janczyszyn. Wszyscy ci ludzie wydawali rozkazy, które nierzadko były wzajemnie sprzeczne. A gdy się jeszcze doda dyrektywy płynące z Warszawy od Gomułki i Cyrankiewicza, ale również od Moczara i Jaruzelskiego oraz decyzje podejmowane w Trójmieście przez Kliszkę, Kociołka i innych działaczy, w tym i lokalnych (np. Karkoszkę) oraz rozkazy wydawane przez działającego na tym terenie gen. Chochę, to obraz chaosu decyzyjnego będzie jeszcze pełniejszy.
Chaos ten nie pozostawał bez wpływu na ogrom ofiar i gwałtowność rozgrywających się wydarzeń. Gdy jedni chcieli "gasić" i lać oliwę na wzburzoną wodę, inni na tę oliwę rzucali ogień. Nadal nie wiadomo, na ile chaos ten był spontaniczny i wynikał ze skrajnego napięcia, błędnego odczytania istoty robotniczych protestów, niekompetencji i braku wyobraźni, na ile zaś był efektem świadomej manipulacji informacjami i konsekwencją kroków podejmowanych przez tych działaczy, dla których opanowanie gwałtownie rozwijającej się rewolty stało się sprawą drugorzędną. W nieporównanie większym stopniu pochłaniały ich zakulisowe rozgrywki polityczne, które już niedługo miały doprowadzić do gruntownych zmian na najwyższych szczeblach władzy. Niezależnie od tego wszystkiego, nie ulega wątpliwości, że organizacyjny i decyzyjny chaos, jaki panował wówczas w kraju, niezwykle utrudnia dziś odtworzenie przebiegu grudniowego dramatu.
Jeszcze jedno wymaga wyjaśnienia: dlaczego wojsko za każdą cenę (nawet za cenę strzelania do bezbronnego tłumu) było zdecydowane nie dopuścić ludzi do czołgów i transporterów opancerzonych? Otóż zgodnie z koncepcjami użycia wojska w walkach ulicznych wypracowanymi jeszcze przed wojną przez Stefana Roweckiego - późniejszego dowódcę Armii Krajowej, powinno ono być używane w taki sposób i w takiej skali, żeby samą swoją obecnością paraliżowało działania demonstrantów. Zresztą w chwili pojawienia się żołnierzy na ulicach, to ich dowódcy, a nie szefowie policji mieli dowodzić ogółem sił porządkowych. Wreszcie sprawa może najważniejsza. W przypadku użycia przez wojsko ciężkiego sprzętu w żadnym razie nie można było dopuścić do tego, by dostał się on w ręce demonstrantów. Opanowanie czołgu lub transportera opancerzonego byłoby bowiem przez nich postrzegane jako ich wielki sukces (jak stało się to np. 15 grudnia w Gdańsku) i miało duże znaczenie psychologiczne.
Znacznie ważniejszy jednak mógłby być fakt wykorzystania "zdobytego" czołgu lub transportera w kolejnych walkach ulicznych. Tak więc o ile wyprowadzenie ciężkiego sprzętu na ulice miast w grudniu 1970 roku było bardzo poważnym błędem o daleko idących, tragicznych konsekwencjach, o tyle jego obrona przed tłumem była wręcz koniecznością.
W Gdyni tymczasem toczyły się niezwykle gwałtowne walki uliczne. Po ulicach jeździły milicyjne samochody, z których wystrzeliwano petardy i granaty łzawiące. Nad miastem krążyły śmigłowce, z których zrzucano środki chemiczne służące do rozpraszania tłumu, a - wedle niektórych relacji - strzelano też do demonstrantów. Jak już wspomniałem, jest to kwestia nader delikatna i trudna do wyjaśnienia. W żadnym ze znanych mi dokumentów nie ma na ten temat ani słowa, choć wielokrotnie jest mowa o zrzucaniu ze śmigłowców środków chemicznych. Nawiasem mówiąc, z tym sposobem rozpraszania tłumów łączyła się pewna niedogodność, zdarzyło się bowiem parę razy, że ze względu na dość silny wiatr i brak precyzji w zrzucaniu środków chemicznych w wyniku ich użycia przede wszystkim ucierpieli milicjanci.
W Gdyni zrzucające petardy i gazy łzawiące helikoptery po raz pierwszy zostały użyte o godzinie 6.35 w celu rozproszenia tłumu w rejonie pomostu na przystanku Gdynia-Stocznia. Jest to niezwykle ważna informacja, gdyż jednym z argumentów jakoby wykluczającym strzelanie ze śmigłowców miał być brak urządzeń pozwalających wykorzystywać je do tego celu w nocy. A przecież 17 grudnia o tej porze było jeszcze zupełnie ciemno. Bywa też wysuwany argument, że w owym czasie polskie śmigłowce były nie uzbrojone i nie można było z nich strzelać. Sam wysłuchałem takiego wytłumaczenia 17 XII 1990 roku w przerwie obrad naukowego sympozjum "Wojsko Polskie w wydarzeniach grudniowych 1970 roku". Rozmawialiśmy wtedy w gronie historyków i wyższych wojskowych, z których jeden (niestety nie pamiętam, kto to był) stwierdził: "Przecież Mi-2 jest nie uzbrojony, jak więc z niego strzelać?" I wówczas uczestniczący w rozmowie gen. Wejner odparł: "Jak to jak? Otworzyć drzwi, usiąść i można z kałasznikowa strzelać". Widać było, że wypowiedź ta zaskoczyła i może nawet nieco zgorszyła niektórych wojskowych uczestników tej dyskusji. "No tak, w ten sposób byłoby to teoretycznie możliwe" - skomentował ten sam, który chwilę wcześniej uważał strzelanie z Mi-2 za praktycznie wykluczone. Nawiasem mówiąc, bardzo trudno byłoby strzelać z tego typu śmigłowca celnie. Nie można więc w żadnym razie mówić o snajperach strzelających do ludzi, ale najwyżej o ostrzeliwaniu ogniem ciągłym demonstrantów i w sumie przypadkowych ofiarach.
Wcale nie dziwię się, że żaden z przesłuchiwanych pilotów użytych na Wybrzeżu śmigłowców nie potwierdził faktu strzelania z prowadzonej przez siebie maszyny. Ale jak ustosunkować się do relacji, których autorzy z całą odpowiedzialnością potwierdzają jednak fakt strzelania z helikopterów do ludzi, i to w kilku miejscach w Gdyni.
Mimo upływu trzydziestu lat niestety aktualne pozostają słowa zapisane 23 XII 1970 roku przez wracającego z Gdańska do Warszawy Zygmunta Mycielskiego: "Na razie ludzie tu niemal szeptem powtarzają, że z helikopterów ostrzeliwano ludność Stoczni Gdańskiej czy Szczecińskiej. Nieprawdopodobne jest, że takich wiadomości nie można potwierdzić, żyjąc w tym samym kraju, widząc ludzi, którzy przecie jeżdżą z Gdyni i Szczecina do Warszawy i vice versa".
Pewną wskazówką, że jednak rzeczywiście strzelano ze śmigłowców, może być moja własna "przygoda z cenzurą" z 1987 roku. Gdy napisałem wówczas na temat 17 grudnia w Gdyni: "Nad miastem krążyły helikoptery, z których rzucano w tłum petardy, a - według niektórych relacji - także strzelano do demonstrantów", to wyróżniony fragment cenzura "zdjęła", zaznaczając ingerencję okrągłym nawiasem. Wiadomo zaś skądinąd, że "zdejmowała" ona w PRL i takie "kłamstwa" jak informację o tym, że polskich oficerów w Katyniu zamordowali funkcjonariusze NKWD.
Warto natomiast przypomnieć, że we wtorek nad płonącym gmachem KW w Gdańsku latał śmigłowcem Kliszko, a dwa dni później zrewoltowane centrum Gdyni obserwował z góry gen. Korczyński - i jak to obrazowo ujął Jakub Kopeć - "mógł był własnoręcznie zrzucać z helikoptera granaty wprost we wzburzony tłum na centralnym placu Gdyni". Prowadzący akurat ten śmigłowiec pilot Trzeciak zeznał po latach, że generał rzucał petardy i świece dymne nawet "celniej aniżeli milicjanci".
Spotkałem się zresztą z opinią, że to jakoby sam gen. Korczyński strzelał ze śmigłowca. Co innego jest jednak w tym przypadku ważniejsze. Otóż Kostikow wspominał o tym, jak na Kreml napływały różne niepokojące wiadomości z Polski. Wśród nich była i ta dotycząca gen. Korczyńskiego, który "latał nad tłumem demonstrantów helikopterem - donoszono - i sam strzelał w tłum z karabinu maszynowego. Co z tego, że po latach wiem, iż to nieprawda. Kto wtedy na gorąco mógł sprawdzać takie informacje". Jak widać, niektórzy "polscy towarzysze" (niestety nie wiadomo, którzy) bardzo starali się wówczas, by przekazano do Moskwy jak najczarniejszy obraz wydarzeń, nawet za cenę podawania nieprawdziwych informacji. Trudno się więc dziwić, że w kierownictwie radzieckim zaczęto poważnie zastanawiać się nad tym, czy "ktoś tam dolewa oliwy do ognia".
Przez cały czas w mieście trwały starcia uliczne, a karetki pogotowia, taksówki i przygodne samochody niemal bez przerwy odwoziły rannych do zapełniających się z minuty na minutę szpitali. Komandor Adam Kunert jako dyżurny lekarz pogotowia o 6.00 rano został wezwany do rodzącej kobiety, która mieszkała w baraku w pobliżu wiaduktu. "Wsadziliśmy rodzącą do karetki, wraz z nią wepchnięto tylu rannych, ilu się dało. Karetka odjechała, mnie zatrzymano, żądając, abym udzielił pomocy innym rannym. Na skraju jezdni, tuż przy spadku nasypu, leżał mężczyzna z rozerwanym oczodołem: był to już ewidentny trup. Podprowadzono mnie do innego, silnie krwawiącego, z przestrzałem klatki piersiowej. Nie miałem dosłownie nic mogącego służyć jako opatrunek. Powiedziałem, że potrzebny podkoszulek. Ktoś się rozebrał i podkoszulek podał. Założyłem zaciskowy, prowizoryczny opatrunek, wsadzono nas z rannym do taksówki, pojechaliśmy do szpitala. W drodze robiłem rannemu tamponadę, nie udało mi się jednak dowieźć go żywego do szpitala".
Z kolei Henryka Halmann, pielęgniarka w Szpitalu Miejskim w Gdyni, która w nocy ze środy na czwartek miała dyżur, tak wspominała tamte chwile: "To było naprawdę coś okropnego. [...] myśmy nie czekali na wózek, myśmy na operacyjną, na drugie piętro na rękach nosili. Wszyscy - lekarze, pielęgniarki, palacze - kto był. Boże kochany! Ilu takich, cośmy donieśli, nie było już po co dawać na stół... I tam pod salą pokotem leżeli. Były też takie wypadki, że się doszło do samochodu, otwiera się drzwi - a tu trup leży. [...] Przez cały czas wejście do szpitala pilnowane było przez asystujących portierce palaczy, bo co i rusz milicja próbowała dostać się do środka. Raz nawet się wdarli i krzyczeli: "My was skurwysyny wymordujemy! Wy buntowników ratujecie! ".
Jerzy Eisler16 grudnia 2000 roku
kontakt z nami:
info@videofact.com
VideoFact polska strona
All rights reserved. VideoFact © 1999, 2000
- nissan - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz